poniedziałek, 4 kwietnia 2011

Szukając Noel, znajdując... - "Szukając Noel" Richard Paul Evans

Recenzja dla portalu Oblicza Kultury.

Na okładkach książek Richarda Paula Evansa można przeczytać, że spodobają się one wielbicielom Erica-Emmanuela Schmitta. Jest to poniekąd prawda, jednak ja bym raczej porównała go do Fannie Flagg (ta od „Smażonych zielonych pomidorów”). Książki Schmitta odbieram jako skupiające się na ukazywaniu magii codziennej rzeczywistości, natomiast Fannie Flagg usilnie stara się pokazać czytelnikowi dobro drzemiące w ludziach. „Szukając Noel” o tym właśnie, chociaż nie tylko, opowiada.

Mark Smart jest bardzo młodym mężczyzną, którego życie właśnie rozsypało się na kawałki. Kilka dni temu zmarła jego matka, do-niedawna-jego dziewczyna powiadomiła, że oświadczył jej się pewien kręgarz, a ojciec wyrzucił go z domu (Marka, nie kręgarza).
Mark postanawia więc zakończyć swój nędzny żywot, ale po drodze psuje mu się samochód. Wstępuje więc do pobliskiej kawiarni w celu skorzystania z telefonu. Spotyka tam niezwykłą dziewczynę imieniem Macy. Chwila tego spotkania na zawsze zmienia jego życie. Okazuje się, że Macy ma wiele sekretów, a jednym z nich jest młodsza siostra Noel, którą wiele lat temu oddano do adopcji. Macy chce ją odszukać, a Mark poczuje się zobowiązany jej pomóc.

Z fabuły można by wnioskować, że mamy do czynienia z jakimś psychologicznym thrillerem, albo chociaż oczekiwać przesiąkniętych rozpaczą wspomnień z dzieciństwa sióstr. Nic bardziej mylnego, nie na tym bowiem skupia się autor. Poszukiwania Noel, mimo, że dla rozwoju fabuły bardzo ważne, nie są tutaj na pierwszym planie. Nie tylko bowiem Noel jest tutaj zagubiona i nie tylko ją trzeba odnaleźć. Zaginiona siostrzyczka jest tylko pretekstem, niezbędnym do tego, aby bohaterowie mogli odnaleźć siebie. A podczas tych poszukiwań dowiadują się (a my wraz z nimi) wielu rzeczy, niby oczywistych, ale tak łatwo zapominanych. Przykładowo, że demony przeszłości właśnie dlatego stają się demonami, iż często brak nam odwagi i sił, żeby spojrzeć im w oczy. Że żal często wyolbrzymia pewne sprawy. Że ci, których uważamy za największych wrogów i trzymamy na dystans, przy zniesieniu dystansu okazują się przyjaciółmi. Wreszcie, że nie wszystko jest takie proste, jak na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać.

Zdaje się, że w twórczości Evansa Boże Narodzenie odgrywa bardzo ważną rolę. Widać to chociażby po tytule tej powieści, ale czas akcji również przypada na okres około świąteczny. Mimo, że jest to w pewnym sensie manipulacja czytelnikiem, gdyż te akurat święta u większości wzbudzają ściśle określone skojarzenia, myślę, że wychodzi książce na dobre. Może dlatego, że pozwala łatwiej zaakceptować pozytywny przekaz utworu?
Wszystko to podaje nam autor językiem prostym, pozbawionym poetyckich porównań, ale sugestywnym. O wydarzeniach opowiada nam Mark w pierwszej osobie, i w jego przeżycia mamy najlepszy wgląd. Wadą tego typu narracji jest fakt, że nie wiemy, co się dzieje w głowach innych bohaterów, a mnie dużo ciekawsze wydawałyby się przeżycia chociażby Macy. Zdaję sobie jednak sprawę z tego, że przy innym rozwiązaniu stracilibyśmy sporo tajemnic fabuły.

Słów kilka o wydaniu. Wydawnictwo Znak jak zwykle się popisało: twarda oprawa, ciekawa, choć minimalistyczna grafika okładki, sympatyczny (dla mnie osobiście nawet uroczy) format i kremowy papier dobrej jakości. Może tylko tekst powinien być nieco ciemniejszy, bo wygląda na lekko spłowiały. Ewentualną wadą wydania, chociaż ja tego za wadę nie poczytuję, może się wydawać „rozdmuchanie” książki. W formacie nieco większym, przy zagęszczeniu ilości wierszy na strona oraz eliminacji pustych kartek pewnie dałoby się ją zredukować z 300 do 150 stron. Ale mi te puste kartki wyjątkowo nie przeszkadzają. Całe wydanie jedynie dodaje książce uroku.

Polecam w szczególności fanom Schmitta i Flagg. Także tym, którym powieści Flagg wydają się absurdalnie optymistyczne, a przez to niestrawne i nierzeczywiste – u Evansa nie będzie Wam towarzyszyło to uczucie. Wreszcie polecam tym wszystkim, którzy lubią ciekawe, wzruszające historie. Książka jest naprawdę warta tego, aby z nią spędzić wieczór lub dwa.


Tytuł: Szukając Noel
Autor: Richard Paul Evans
Tłumacz:
Bartosz Gostkowski
Tytuł oryginalny: Finding Noel
Wydawnictwo: Znak
Rok: 2011
Stron: 303

5 komentarzy:

  1. mnie z Evansowych powieści bardziej ciągnie do Stokrotek w śniegu, ale jak się na nie zdecyduje to pewnie i koło Noel nie przejdę obojętnie.

    OdpowiedzUsuń
  2. Czeka na półce, mam nadzieję, że niedługo do niej zajrzę;)
    Po Stokrotkach śniegu i Twojej zachęcającej recenzji, mam wielka ochotę;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Varia - Też miałam w planach jako pierwsze "Stokrotki.." ale ich nigdzie nie było, a "Szukając Noel" była.;) W każdym razie "Stoktotki..." ciągle mam w planach.

    Scathach - W takim razie życzę przyjemnej lektury!:)

    OdpowiedzUsuń
  4. Cieszę się, że na końcu napisałaś, że polecasz ją również osobom, dla których powieści Flag są absurdalnie optymistyczne. To nie to, że ja takich książek nie lubię, ale Flag nie znoszę, a Schmitta lubię i obawiałam się, że z Evansem nie przypadniemy sobie do gustu - ale chyba widzę, że nie musiałam :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Daria - też mi się wydaje, że nie musiałaś.;) Ja akurat Falgg bardzo lubię i pewne podobieństwa klimatyczne ta autorka z Evansem posiada, ale wiem też, co zwykle ludzi wkurza u Flagg i zapewniam, że tego u Evansa nie ma.:)

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...