piątek, 31 sierpnia 2012

"Jak to widzę?" czyli kogo zobaczymu we wrzesniu i zapisy na październik.;)

Niniejszym ogłaszam, że nabór kandydatów do edycji wrześniowej został zakończony, a pod tym postem można zgłaszać kandydatów na październik. Wybrańców na październik ogłoszę za miesiąc.


W tym miesiącu prawie sami faceci, samica jest tylko jedna. No i (uwaga, żart hermetyczny) moja akcja straci swój stały element. Co ja teraz zrobię?;) Pożartowaliśmy sobie, to przejdźmy do konkretów - czyli lista wybrańców:

Lily - longwing z cyklu "Temeraire" Naomi Novik
Randal Flagg - z wielu książek Stephena Kinga (osobiście kojarzę go z cyklu "Mroczna Wieża" i z "Bastionu")
Jaskier - z cyklu wiedźmińskiego Andrzeja Sapkowskiego
Smolipaluch - z cyklu "Atramentowy świat" Cornelii Funke (recenzja tomu 3)

Jednocześnie informuję, że od tego miesiąca będę dodawać tutaj (aktualizując mniej więcej raz w tygodniu) listę zgłoszonych postaci wraz z ilością głosów.

Przed dodaniem propozycji proszę zapoznać się z zasadami akcji:
  1. Jedna osoba zgłasza jednego kandydata w miesiącu. W razie, gdyby nie został wybrany, można powtarzać kandydaturę w kolejnych miesiącach.
  2. Zgłaszamy tylko postacie z książek, które czytałam, czyli zrecenzowanych na blogu, bądź widniejących na mojej półce na LC.
  3. Zgłaszać można ludzi, nieludzi, zwierzęta, rośliny, przedmioty - dosłownie wszystko (chociaż ostrzegam, że materia nieożywiona ma mniejsze szanse na wybór).
  4. Można sugerować styl wykonania prac (jeden z trzech: manga, realistyczny, komiksowo-kreskówkowy).
  5. Paranormal romance nie obsługujemy (chyba, że ktoś mnie przekona - nie dotyczy to powieści Stephanie Meyer). Szkolnych lektur z gatunków innych, niż fantastyka też nie.
  6. Uwaga dodatkowa: zastrzegam, że nie każda prac, którą zamieszczę w ramach eventu, będzie szczegółowo dopracowanym rysunkiem - mogą się zdarzyć szkice. Ale postaram się, żeby było ich możliwie mało.
Dziękuję wszystkim, którzy zgłaszali swoje propozycje i zachęcam do dalszej zabawy:)

Lista kandydatów na ten miesiąc - ciągle można zgłaszać nowych (w nawiasie liczba głosów):
Tyrion Lannister (4)
Varhenn Velergorf (2)
Paksenarrion (1)
Percy Jackson (1)
Silver z "Dysku" (1)

wtorek, 28 sierpnia 2012

Tym razem mniej młodzieżowo - "Lare i t'ae" Eleonora Ratkiewicz

„Lare i t’ae” jest kontynuacją powieści „Tae ekkejr!”. Przy tomie pierwszym narzekałam, że poczułam się nieco wprowadzona w błąd: okładka, ani tym bardziej notka na niej, nie wskazywały na to, że w środku znajdę powieść dla młodzieży – i to tej młodszej. Może sama powieść nie była zła, ale nieładnie tak oszukiwać czytelnika. Okładka „Lare i t’ae” jest łudząco podobna do tej z poprzedniej powieści z cyklu. A czy w środku coś się zmieniło?

Od tragicznych w skutkach zajść opisanych w „Tae ekkejr!” upłynął rok. Dla elfów to co prawda niewiele, ale Enneari już zdążył zatęsknić za towarzystwem swojego ludzkiego przyjaciela, księcia (a teraz już króla) Lermetta. W związku z tym zebrał świtę, aby towarzyszyła mu w ramach poselstwa, i wybrał się do Najlissu. Dopiero tam dowiaduje się, co Lermett robił przez miniony rok. A robił naprawdę niemało, pracował prawie ponad ludzkie siły. Wszystko to dlatego, że nie tylko nad Najlissem, ale też nad pozostałymi siedmioma królestwami Zarzecza, a także nad stepem, zawisła groźba nieuchronnej zagłady (i tym razem nie jest to zły władca rządny władzy nad światem).

Autorka ciągle opisuje królestwa baśniowo szczęśliwe, niczym Hobbiton sprzed awantury o Pierścień. Tym razem byłam na to przygotowana, więc nie zżymałam się na przepiękne, czyściutkie miasta, w których szczęśliwi i nieodmiennie bogaci (w swojej klasie) mieszkańcy wiodą żywot wierny królowi. Wiadomo, Ratkiewicz to nie Martin, hiperrealizmu nie będzie (może to i dobrze, dzięki temu książkę czyta się bezstresowo). Już jej nawet ten nieszczęsny leszczynowy miód (musi, produkowany magicznie) wybaczę, z jednej przyczyny. Mimo że świat przez nią opisywany jest nienaturalnie wręcz sielski, znalazło to przeciwwagę w bohaterach.

W kwestii bohaterów sporo się bowiem od poprzedniego tomu zmieniło. Co prawda ciągle są albo czarni, albo biali i zazwyczaj nie ma problemu z rozpoznaniem, kto jest kim, ale tym razem ci źli są naprawdę źli, a nie tylko o tym zapewniają. Jeśli ktoś jest psychopatą, uwielbiającym znęcać się nad słabszymi, to czytelnik nie tylko będzie miał okazję sprawdzić, co się dzieje w jego głowie, ale także zobaczyć przy pracy. Dodaje to postaciom wiarygodności, a w połączeniu ze sprawnym warsztatem autorki potrafi sprawić, że momentami ciarki przechodzą po plecach. Z drugiej strony, wszystko jest tak zrównoważone, aby czytelnika nie zniesmaczyć ponad miarę. Dodatkowy smaczek to zaskakująca zmiana frontu, ale nie zdradzę, w którą stronę.

Postacie negatywne wyszły znacznie lepiej niż poprzednio (czyli po prostu dobrze), ale i bohaterowie pozytywni zmienili się na plus – i nie chodzi tu o metamorfozę charakteru, ale raczej o bardziej wiarygodne jego ukazanie. Lermett co prawda dalej jest wszechstronnie uzdolniony i we wszystkim najlepszy, ale irytująca łatwość działania, jaką mieliśmy do tej pory okazję oglądać, gdzieś się ulotniła. Mamy więc króla zmęczonego, zmagającego się z problemami, chociaż ciągle wybitnie uzdolnionego. Dotyczy to właściwie wszystkich bohaterów.

Autorka jest też bardziej powściągliwa, jeśli chodzi o humor. Sytuacyjny wymieniła na językowy, a i tego ostatniego jakoś mniej. Nie znaczy to jednak, że powieść straciła na ogólnej lekkości. Prawdę mówiąc, styl Ratkiewicz nie pozwala na pisanie w cięższym tonie (a przynajmniej sprawia, że nie sposób sobie tego wyobrazić). Dlatego też można powiedzieć, że mimo mrocznych momentów „Lare i t’ae” jest powieścią radosną.

Powieść jest zdecydowanie mniej infantylna niż „Tae ekkejr!”. Bliżej jej do pełnokrwistej, epickiej fantasy niż do młodzieżowej humoreski. I raczej nie polecałabym go dzieciom, chociaż młodzieży jak najbardziej. Podoba mi się ta przemiana, toteż z czystym sercem mogę zachęcić wszystkich miłośników dobrej, rozrywkowej fantastyki do przeczytania. Tym bardziej, że przy lekturze można się doskonale obejść bez znajomości poprzedniego tomu.

Recenzja dla portalu Insimilion.

Tytuł: Lare i t'ae
Autor: Eleonora Ratkiewicz
Tytuł oryginalny: Ларе-и-т’аэ
Tłumacz: Ewa Białołęcka
Wydawnictwo: Fabryka Słów
Rok: 2012
Stron: 515

niedziela, 26 sierpnia 2012

Wsi spokojna, wsi wesoła. I japońska - "Życie jak w Tochigi" Anna Ikeda

Japonia jest krajem, którego miłośnicy zdają się być najgłośniejsi w Polsce. Wynika to z faktu, iż większość tych japonofili to gimnazjalistki zafascynowane tak naprawdę mangą i anime, a nie krajem. Poza komiksami i filmami animowanymi, Kraj Kwitnącej Wiśni ma jeszcze bardzo ciekawą kulturę, tradycje i język, a Japończycy swoiste zwyczaje (tak jak i każda inna nacja). O samurajach, języku, religiach czy historii Japonii napisano już wiele uczonych tomów, nawet po polsku. Ale jak Japonia wygląda na co dzień, z perspektywy obcokrajowca, który co prawda jakiś czas już tam mieszka i kraj ten lubi, ale szczególnym fanatykiem nie jest? Na to pytanie odpowiada Anna Ikeda w książce Życie jak w Tochigi.

Anna Ikeda jest Polką, której zdarzyło się wyjść za Japończyka i w końcu osiąść w Japonii — nie jednak w nowoczesnym i znanym wszystkim Tokio czy innej metropolii, ale na dalekiej prowincji, żeby nie powiedzieć „w dziurze zabitej dechami”. A daleko od ośrodków miejskich zimową japońską nocą nierzadko marznie tyłek, a w rurach zamarza woda — bo zima na wyspach sroga, a nowomodny wynalazek centralnego ogrzewanie, w co starszych budynkach, jeszcze nie zawitał. W ogóle życie daleko od japońskich ośrodków miejskich bardzo przypomina życie daleko od polskich ośrodków miejskich (w Polsce izolacja budynków lepsza). Tylko że na polskiej prowincji nie ma matsuri (szkoda), nie jada się shimotsukare (na szczęście) i, nawet w miastach, nie zakłada się neko cafe (chyba przepisy na to nie pozwalają, a szkoda). A cóż to za dziwaczne, pisane kursywą nazwy? Przeczytajcie książkę, wtedy się dowiecie.
Anna Ikeda pisze w sposób niezwykle lekki — jej książka czyta się praktycznie sama. Lektura kolejnych rozdziałów przypomina pogaduchy z dawno niewidzianą koleżanką. Taką, dodajmy, która mieszkała w Japonii i właśnie wróciła pogadać z dawnymi znajomymi, a do tego ma dar opowiadania. Nie owija w bawełnę, ale dzięki dystansowi do siebie jest w stanie obrócić w żart własne wpadki i wpleść w opowieść mnóstwo humoru, czasem uszczypliwego. Nie można się nie uśmiać przy opisie sposobu, w jaki po raz pierwszy trafiła do Kraju Kwitnącej Wiśni czy wyprawy mającej na celu zdobycie jednej ze świętych gór — co pretenduje książkę do tytułu idealnej lektury na lato.

Jednak te opowieści (bo Życie jak w Tochigi to w zasadzie zbiorek luźno ze sobą powiązanych rozdziałów, opisujących różne ciekawe zagadnienia czy sytuacje) nie są tylko zabawne. Przez autorkę najwyraźniej przemawia patriotyzm lokalny — chociaż zarzeka się, że o Japonii jako takiej, jej historii, kulturze itd., pisać nie będzie, nie szczędzi historycznych danych odnośnie własnej prowincji (dodam dla jasności, że „prowincja” to w Japonii jednostka administracyjna). Dowiemy się więc ze szczegółami, kim był taki np. mnich Shodo i co zrobił, poznamy rozkład świątecznych parad i kilka innych detali przyrodniczo-architektoniczno-turystycznych. Wszystko to napisane tak zajmująco, że z pewnością nikogo nie znudzi.

Anna Ikeda stara się przedstawić rzeczywistość taką, jaką widzi podczas swoich codziennych zajęć — nie ma ambicji odmalowania kompleksowego obrazu Japonii, czy choćby tego jej małego kawałka, w którym mieszka. Nie chce rozwodzić się nad psychiką statystycznego obywatela — woli porównywać stereotypy z ludźmi, których spotyka i w razie potrzeby je weryfikować. Nie zaprzecza, że Japonia jest krajem znacznie różniącym się od państw zachodnich (choćby w kwestii rasizmu), jednak nie interesuje jej skala ogólnokrajowa, a jedynie codzienność i to, z czym się w jej ramach spotyka. I to podejście wydaje mi się bardzo szczere.

Słów jeszcze kilka o wydaniu. Autorka (lub wydawca) najwyraźniej stara się hołdować tradycji dotyczącej starych książek podróżniczych (o ile książkę o miejscu, w którym się na stałe mieszka, można nazwać podróżniczą) i Życie jak w Tochigi stworzyła na poły albumem. Zdjęcia są bardzo gęsto rozsiane (czasami czytelnika prześladuje wrażenie, że stron ze zdjęciami jest tyle samo, co tych z tekstem), kolorowe i nad wyraz urodziwe. Wraz z elegancką, minimalistyczna okładką i świetnym tekstem worzą przedmiot, który nie tylko miło postawić na półce, ale czasem też warto otworzyć dla odnalezienia inspiracji.

Życie jak w Tochigi mogę polecić każdemu. Miłośnicy Japonii znajdą tam swój ulubiony kraj. Miłośnicy lekkich opowieści — mnóstwo zabawnych anegdot. Fani egzotycznych klimatów szczyptę odmienności właśnie. Ale przede wszystkim usatysfakcjonowani będą zwolennicy dobrej książki, którą Anna Ikeda niewątpliwie napisała.


Recenzja dla portalu Unreal Fantasy.

Tytuł: Życie jak w Tochigi
Autor: Anna Ikeda
Wydawnictwo: W.A.B.
Rok: 2012
Stron: 320

piątek, 24 sierpnia 2012

Jak to widzę?: Theon Greyjoy

Oto kolejna odsłona mojej blogowej akcji, o której można wszystkiego dowiedzieć się tutaj. Tym razem na tapecie jeden z drugoplanowych bohaterów "Pieśni Lodu i Ognia" George'a R. R. Martina. Muszę przyznać, że Theon sprawił mi sporo kłopotów. Po pierwsze - jest facetem, a z rysowaniem facetów zawsze mam problem (Locke wyszedł mi chyba tylko przypadkiem). Po drugie - bardzo podobał mi się Theon serialowy i mimo pewnych różnic, trudno mi się było od niego odczepić. Generalnie, różnice polegały na tym, że wyobrażałam sobie tego chłopaka co prawda jako mentalnego gówniarza, co tylko babskie tyłki mu w głowie i ewentualnie jakieś polowanie/bitka/uczta, ale w serialu wydał mi się nieco zbyt dziecinny, jeśli chodzi o powierzchowność. Wizualizowałam sobie Theona jako wyglądającego na starszego, niż jest, z mocno zarysowaną szczęką, podczas gdy aktor miał raczej buźkę dobrego kumpla - taki trochę podrasowany Sam Gamgee. No a że z facetami mam problem, nanoszenie drobnych poprawek dało wynik niezadowalający, chociaż z krzywym uśmieszkiem. Toteż nie bijcie z rozczarownania.^^'

Theon Greyjoy. Można go powiększyć kliknięciem, ale robicie to na własną odpowiedzialność.
PS. Strasznie mi się rozrastają te wstępy. Ktoś je w ogóle czyta? Nie przeszkadzają Wam?

środa, 22 sierpnia 2012

Prawie jak szaman i prawie jak Bond - "Człowiek ze złotym amuletem" Simon R. Green

Czasem czytelnik potrzebuje książki ściśle rozrywkowej. Takiej, która nie sili się na głębokie przesłanie czy szczególne odniesienia do aktualnych problemów świata. Takiej, w której akcja toczy się wartko i w miarę gładko, dając się śledzić z zainteresowaniem, ale bez szczególnego zaangażowania umysłu. Problem polega na tym, że książki pisane, aby zaspokoić tego typu gusta, często bywają irytująco naiwne (żeby nie powiedzieć: głupie) i puste. A jak to jest z „Człowiekiem ze złotym amuletem” Simona R. Greena?

Eddie Drood lubi się przedstawiać jako Szaman Bond. To taki niewinny żarcik z jego strony, kiedy chce pozostać incognito. Zazwyczaj bywa w lokalach, w których fakt bycia szamanem, wilkołakiem, wampirem czy innym magicznym dziwadłem nie budzi zdziwienia, zaś z zawodu jest agentem terenowym rodziny Droodów do walki z siłami nieczystymi. Tymi samymi, do których zdarza mu się przypijać, więc sami rozumiecie…

Niestety, sprawy się komplikują. Eddie pewnego dnia, zdawałoby się bez powodu, zostaje uznany za zdrajcę rodu – co oznacza, że cała jego liczna rodzina będzie go teraz niezmordowanie ścigać, zaś dla tych, co są spoza niej, wyznaczy solidną nagrodę za głowę naszego agenta. Eddie jednak za wszelką cenę postanawia dociec prawdy, co oznacza, że będzie musiał poszukać pomocy u tych, których do tej pory uważał za wrogów.

Lubicie filmy o Jamesie Bondzie? Jeśli nie, nie ma sensu sięgać po „Człowieka ze złotym amuletem”, jest on bowiem swoistą parodią (chociaż w tym miejscu równie dobrze pasowałoby słowo „hołd”) poczynań najsłynniejszego agenta Jej Królewskiej Mości. Tak jak prawdziwy Bond, Eddie Drood jest jednym z najlepszych w swoim fachu, a zaplecze, jakie zapewnia mu rodzina, może się równać z tym, za które odpowiada brytyjski wywiad - wliczając laboratorium pełne najdziwniejszych gadżetów służących do robienia innym kuku bądź ratowania własnego tyłka. Fabuła książki również przypomina film o 007 (tylko dziewczynom agenta nie dzieje się krzywda): nagłe zwroty nieprzerwanie wartko płynącej akcji, strzelaniny, pościgi, walki, ucieczki, strzelanie z wyposażonej jak czołg zabytkowej bryki, trup ścielący się gęsto i wątek miłosny, a na końcu konfrontacja z głównym wrogiem w jego własnej siedzibie. Wszystko to przepuszczono jednak przez filtr fantastyki, toteż wraży agenci nie są normalnymi rzezimieszkami, a i nasz bohater wyposażony jest w magiczne gadżety. Brzmi zachęcająco?

Niestety, „Człowiekowi ze złotym amuletem” nie brakuje wad. Akcja mknie z zawrotną prędkością, co byłoby niekwestionowaną zaletą, gdyby dawała od czasu do czasu chwilę wytchnienia i zwalniała. Niestety, tak się nie dzieje, a w konsekwencji mniej więcej w połowie powieści czytelnik jest już znużony i śledzi te nieustanne strzelaniny i podchody jedynie siłą rozpędu. Kolejny minus to irytujący bohater. Praktycznie niezniszczalny, z odpowiednią zabawką na każdą okazję, z każdej opresji jakoś się wykaraska, każdemu przygada i ogólnie nikt mu nie podskoczy, a jeśli nawet, to pożałuje. Z prawdziwym Bondem to jakoś przechodziło, ale z Szamanem Bondem nieszczególnie. Bohater po pewnym czasie staje się irytujący do tego stopnia, że czytelnik ma ochotę coś mu zrobić, żeby tylko wprowadzić jakieś urozmaicenie. Sytuacji nie poprawia fakt, że naszemu Eddiemu wszystko przychodzi praktycznie bez trudu, a całość niebezpiecznie zbliża go do typu postaci określanego mianem Gary’ego Stu. Szczęście, że bohaterowie z dalszych planów są wyjątkowo barwni i różnorodni.

Co jeszcze można znaleźć w „Człowieku ze złotym amuletem”? Z pewnością nieco humoru, garść zaskakujących wydarzeń, elfy bliskie pratchettowskim i mnóstwo wybuchów. Zatem jeśli lubicie powieści akcji w konwencji fantasy (czy też urban fantasy) i nie przeszkadza wam wszechmogący bohater bez wysiłku i szwanku wychodzący z każdej opresji, sięgnijcie śmiało po powieść Greena. Cykl ma kilka tomów, więc jeśli polubicie Eddiego, niebawem prawdopodobnie będziecie mogli znowu się z nim spotkać.

Recenzja dla portalu Insimilion.

Tytuł: Człowiek ze złotym amuletem
Autor: Simon R. Green
Tłumacz:
Dominika Schimscheiner
Tytuł oryginalny: The Man with the Golden Torc
Cykl: Sekretne historie
Wydawnictwo: Fabryka słów
Rok: 2012
Stron: 492

poniedziałek, 20 sierpnia 2012

Głupie pytania - "Czy mężczyzna może być w ciąży?" Bill i Rich Sones

Lubicie ciekawostki? Ja bardzo, dlatego lubię książki, które mają mi je do zaoferowania. Pisałam kiedyś o „Dlaczego pingwinom nie zamarzają stopy?”. Teraz w łapki wpadło mi coś podobnego, chociaż z zupełnie innej serii. Mianowicie „Czy mężczyzna może być w ciąży?”.

„Czy mężczyzna może być w ciąży?” to zbiór odpowiedzi na pozornie głupie pytania. Można się np. dowiedzieć, czy spadający z wieżowca miedziak może zabić przechodnia, jak przeliczyć na ludzkie lata rok z życia psa (nie, nie razy 7) i ile jest prawdy w powiedzeniu, że przeciwieństwa się przyciągają. Cały pomysł książki wyewoluował z witryny internetowej, której autorzy szukali odpowiedzi na pytania internautów. Muszę przyznać, że pod względem rzetelności odpowiedzi bardziej do mnie przemawiają „Dlaczego pingwinom nie zamarzają stopy?”. Natomiast, jeśli chodzi o przystępność tekstów, lepiej wypadają faceci w ciąży. Niektóre jednak zdają się istnieć w pewien sposób obok pytań.

Kończąc ten króciutki tekścik (serio, ile można napisać na temat niespełna dwustustronicowej książki, napisanej w układzie pytanie-odpowiedź?), raczej polecam. Śmiesznym faktem będzie można zaszpanować zarówno przy piwie w barze, na rodzinnym grillu, jak i na biwakowym ognisku. A poza tym, zawsze warto poszerzać horyzonty.;)

Tytuł: Czy mężczyzna może być w ciąży? Naukowe odpowiedzi na codzienne (i nie do końca codzienne) pytania.
Autor: Bill Sones i Rich Sones
Tłumacz: Jakub Urbański
Tytuł oryginalny:
Can a Guy get pregnant?
Wydawnictwo: Klub Dla Ciebie
Rok: 2007
Stron: 181

piątek, 17 sierpnia 2012

Jak to widzę?: Kailean-ann-Alewan

Kolejna odsłona mojej blogowej akcji, o której wszystkiego możecie dowiedzieć się tutaj. Tym razem na tapecie moja ulubiona bohaterka "Opowieści z meekhańskiego pogranicza". Muszę przyznać, że bardzo przyjemnie mi się ją rysowało, chociaż efekt może nie do końca odpowiada moim początkowym założeniom (Kailean ma nieco dłuższą szyję i bardziej chłopięcą sylwetkę, ale z drugiej strony - szyja nie jest nieanatomicznie długa, a chłopięca sylwetka nie dziwi u dziewczyny, która od dziecka ciężko pracowała fizycznie, a potem praktycznie nie schodziła z siodła^^). Niemniej, dziewczynę zawsze wyobrażałam sobie jako smukłą, średniego wzrostu i z niezbyt dużym biustem - ten ostatni tylko przeszkadza w jeździe konnej, a poza tym trzeba go bandażować, więc i tak wyglądałby na mniejszy. No i na obrazku nie mogło zabraknąć konia - wyszedł zdecydowanie lepiej od Kailean, ale co ja poradzę, że od zawsze najbardziej lubiłam rysować potwory i zwierzęta.;)

Kailean-ann-Alwen - można ją powiększyć kliknięciem:)

A dla wiernych czytelników w rozwinięciu posta mała niespodzianka - zapowiadany dawno temu WIP (work in progress) do niniejszego obrazka.:)

czwartek, 16 sierpnia 2012

Opowieść o pokusie i przerażeniu - "Juniper Berry i tajemnicze drzewo" M. P. Kozlowsky

Dzisiejszą recenzję sponsoruje Aria, która pożyczyła mi książkę. Dziękuję!:)

Dobra książka dla dzieci to taka sama rzadkość, jak dobra książka dla dorosłych. Dzieciakom jednak jeszcze trudniej na taką trafić, po pierwsze dlatego, że są bardziej podatne na reklamy zachwalające ten czy inny niekoniecznie dobry tytuł, a po drugie dlatego, że mają mniejsze doświadczenie czytelnicze. Dlatego warto czasem im doradzić. A po czym dorosły może rozpoznać dobrą książkę dla dzieci? Po tym, że w trakcie czytania jego wewnętrzne dziecko wychodzi z ukrycia i świetnie się bawi.

Juniper Berry kiedyś była szczęśliwą dziewczynką. Rodzice zawsze mieli dla niej czas, razem z nią gotowali, bawili się i odgrywali napisane przez nią sztuki. Teraz co prawda są znanymi i nagradzanymi aktorami, którzy mają rzesze fanów, ale córki już nie zauważają. Juniper zaś czuje się samotna i opuszczona w ich wielkiej willi. Pewnego dnia spotyka chłopca mniej więcej w swoim wieku i dowiaduje się, że nie tylko z jej rodzicami dzieje się coś niepokojącego. Juniper i Giles stają u progu odkrycia mrocznej tajemnicy swoich opiekunów. Czy uda się ich uratować?

Rzadko zdarza się książka, która jednocześnie byłaby piękna, mądra i wciągająca. „Juniper Berry…” właśnie taka jest. Na początek: mamy tu bohaterów, z którymi każde dziecko może się utożsamiać – a zwłaszcza to, którego rodzice dużo pracują i nie mają dla niego czasu. Juniper jest mądra, ciekawa świata i dzielna, a w razie gdyby jakiś chłopiec nie chciał czytać o dziewczynce, mamy jeszcze Gilesa. Mamy też wciągającą historię, której nikt, bez względu na wiek, nie jest w stanie się oprzeć. Jest tajemnica, jest dreszczyk emocji i wreszcie ciarki niepokoju przelatujące po plecach. A przy tym wszystkim, ta książka zawiera wiele mądrości.

Czytając ją można się dowiedzieć, że najważniejsze to być sobą, że dostosowanie się do oczekiwań otoczenia wcale nie jest najważniejszym celem życia, że odwaga i zdolność do poświęcenia również są swego rodzaju siłą. A najważniejszym, czego się dowiemy jest to, że pokusy zawsze będą obecne w naszym życiu i powinniśmy uczyć się je zwyciężać, a nie ich unikać. Ale najważniejsza jest magia opowieści, którą nasączone są karty tej książki. Jest to coś pomiędzy czarami słów starej bajarki, opowiadającej swoje historie wiejskim dzieciakom pomiędzy krytymi strzechą chatami, a magią najnowocześniejszych, dobrych filmów animowanych w 3D. Taka mieszanka musi trafić do każdego. Dodatkową zaletą jest intrygująca okładka i przyjemne ilustracje, utrzymane w stylistyce komputerowo animowanych filmów (nic dziwnego – ilustrator właśnie przy takich filmach pracuje). Duża czcionka ułatwi dzieciom samodzielna lekturę.

Teraz pozostaje tylko polecić powieść. Polecam ją więc, zarówno dzieciom, jak i rodzicom. Najlepiej do wspólnego czytania.

Tytuł: Juniper Berry i tajemnicze drzewo
Autor: M. P. Kozlowsky
Tytuł oryginalny: Juniper Berry: The Tale of Terror and Temptation
Tłumacz: Anna Papiernik
Wydawnictwo: Esprint
Rok: 2012
Stron: 280

wtorek, 14 sierpnia 2012

Alicja w krainie kwantów - "Drzwi o trzech zamkach" Sonia Fernandez-Vidal

„Popularyzacja nauki” to ostatnio taki modny zwrot. Uczelnie stawiają sobie popularyzację nauki za cel i tym amerykańskim nawet całkiem nieźle idzie osiąganie go. Powstają więc filmy i książki popularnonaukowe. „Drzwi o trzech zamkach” są bardzo specyficznym rodzajem książki popularnonaukowej, mianowicie powieścią popularnonaukową. Dla młodszych czytelników, dodajmy.

Niko nie jest zbyt popularnym uczniem. W dodatku nauczyciel fizyki najwyraźniej go nie lubi, bo ciągle się o coś czepia. Pewnego dnia nad łóżkiem chłopca pojawia się tajemniczy napis, a zaraz potem Niko znajduje dziwne drzwi z trzema zamkami. Szybko okazuje się, że prowadzą one do świata kwantowego, gdzie wszystkie założenia fizyki kwantowej mają zastosowanie w życiu codziennym. Spotyka tam elfa Eldrena (takiego z warsztatu Świętego Mikołaja, nie od Tolkiena) i wróżkę Kionę, po czym rusza przeżyć największą przygodę swego życia.

Powieści popularnonaukowe mają to do siebie, że pod względem fabularnym nieco kuleją. Nie inaczej jest w przypadku „Drzwi o trzech zamkach”. W zasadzie nie bardzo wiadomo, o co w tym wszystkim chodzi i do czego to zmierza, przez co czytelnikowi nieco trudno odnaleźć się w świecie powieści. Z budowaniem napięcia też bywa różnie: czasem wychodzi autorce bardzo sprawnie, a czasem wręcz przeciwnie, co zwłaszcza młodszemu czytelnikowi może przeszkadzać w zaangażowaniu się w lekturę. Gdybym miała wystawić szkolną cenzurkę, fabuła „Drzwi o trzech zamkach” dostałaby jedynie tróję. Ale przecież w tego typu powieściach warstwa fabularna to jedynie połowa.

Ta druga połowa, czyli warstwa edukacyjna, wypada znacznie lepiej. Sonia Fernandez-Vidal potrafi w bardzo prosty i obrazowy sposób wyjaśnić podstawowe prawa kwantowego świata (jak chociażby superpozycja) i przedstawić jego mieszkańców (np. kwarki). Wszystko to razem formie zabawy, a dla uczniów, którzy mają trudności z wychwytywaniem wiedzy z tekstu lub chcieliby sobie to i owo powtórzyć, z tyłu dodano przystępny słowniczek. Rodzice, którzy chcieliby się podszkolić, ale jakoś do bardziej naukowych dzieł nie mają odwagi sięgnąć, też powinni być zadowoleni.

Bohaterowie książki również powinni przypaść młodym czytelnikom do gustu (zwłaszcza takim, którzy mają około 10 lat). Sympatyczni, zabawni, generalnie tacy, z którymi można się utożsamiać. Nieco kojarzą się z postaciami z „Alicji w Krainie Czarów” – mamy kota, z którego co prawda nie zostaje uśmiech, ale za to potrafi znikać, mamy bliźnięta i mamy cały lekko absurdalny i surrealistyczny klimat. Może i powieść nie jest dziełem tej samej klasy, co „Alicja…”, ale na pewno bardziej niż ona przyczyni się do poszerzenia wiedzy czytelnika.

Czas przejść do aspektów bardziej fizycznych książki. Okładka co prawda odpowiada treści, ale nie za bardzo wskazuje na książkę dla dzieci. W środku jest pod tym względem lepiej – przeróżne wyróżnienia tekstu, wiele obrazków (przepraszam, ale tych clipartów raczej nie mogę nazwać ilustracjami – za to ich liczba oraz dość pomysłowe i adekwatne wykorzystanie powinny młodych czytelników zadowolić), zagadki. Problemem jest za to słaba redakcja. Niezręczności językowe trafiają się często, język jest dość chropawy, a gdzieniegdzie brak słowa całkiem zmienia sens zdania. Naprawdę, przydałoby się więcej uwagi i finezji.

Mimo mankamentów, raczej polecam. Na rynku jest tak mało książek, dzięki którym dzieci mogą w formie rozrywki nabywać konkretną wiedzę, że aż żal nie skorzystać. A nuż jakiś mały Einstein wyrośnie?

Książkę otrzymałam od wydawnictwa Bellona.


Tytuł: Drzwi o trzech zamkach
Autor: Sonia Fernandez-Vidal
Tłumacz: Agata Zyznowska
Tytuł oryginalny:
La Puerta de los Tres Cerrojos
Wydawnictwo: Bellona
Rok: 2012
Stron: 182

niedziela, 12 sierpnia 2012

Subiektywne prasowanie #8 - "Nowa Fantastyka" 08/2012

Sierpniowy numer „Nowej Fantastyki” nie jest już tak filmowy, jak numery poprzednie, co niesłychanie mnie cieszy. A zawartość tym razem wielce udana, więc zaczynajmy.

Jakub Ćwiek tym razem rozważa połączenia między sportem a popkulturą. Oświadcza, że co prawda sport nieszczególnie go interesuje, ale kino sportowe to i owszem. Jeśli chcecie wiedzieć, dlaczego, przeczytajcie felieton. Ja zdania pana Ćwieka nie podzielam, bo ani sport, ani kino sportowe mnie w najmniejszym stopniu nie rusza – i nie czuję obowiązku bycia ruszaną.

Następnie Marcin Zmierzchowski opowiada historię ekranizacji „Pamięci absolutnej”. A właściwie tylko pół historii, bo drugie pół będzie w następnym numerze. Mimo wszystko, warto przeczytać, bo pan redaktor ciekawie prawi. A jak już przy filmach jesteśmy – czas na najciekawszy moim zdaniem artykuł w numerze. Dotyczy on współczesnej cenzury, która nie jest co prawda narzucana przez jakiegoś naczelnego cenzora, ale którą sami producenci uprawiają w sposób najróżniejszy – czasem obrażając inteligencję widza, a czasem tylko tworząc zabawne absurdy. Ale cóż począć, doczekaliśmy się świata, w którym więcej zgorszenia budzi zezowaty animowany kucyk (który, dodajmy dla jasności, nic sprośnego nie robi), niż łyskający co parę minut nagi biust.

Artykuł Wawrzyńca Podrzuckiego tym razem traktuje o mutantach – i znowu: dla mnie nic nowego, ale polecam. I przyłączam się do apelu autora: niech twórcy zamiast tworzyć nieprawdopodobne cuda na kiju typu mutacja-teleportacja, pogrzebią trochę w tym, co matka natura już oferuje. Byłoby znacznie ciekawiej. Stronę dalej straszy pół twarzy filmowego Harry’ego Pottera i mamy kilka słów o Pottermore – o tyle na czasie, że dwa tygodnie temu założyłam tam konto (żeby rozwiązać testy na rodzaj różdżki i dom). Jak będę miała lepszy internet, skonfrontuję własne doświadczenia z artykułem. Dalej trochę o zjawisku mushupu. Tekst bardzo ciekawy, aczkolwiek ja do tego gatunku się nie przekonam – o ile na ekranie Lincoln ganiający z siekierą za zombie jest przynajmniej widowiskowy, o tyle „Duma i uprzedzenie” wzbogacona opisami krwawych jatek z nieumartymi mnie nie pociąga. No, chyba że by to na ekran przenieść i porządnie przyrządzić.

Jest też coś na kształt felietonu o konwentach, autorstwa Marcina Zmierzchowskiego. O konwentach lubię czytać, bo jeszcze nie miałam okazji uczestniczyć (ale kiedyś będę!), a ten tekścik jest zaiste ciekawy, bo autor próbuje zasygnalizować pewne zmiany w samej idei konwentów, jakie aktualnie zachodzą. Skoro już przy felietonach jesteśmy, Michael Sullivan próbuje uświadomić wanna be pisarzom, że warto zaufać czytelnikowi i jak już się napisze, że bohater poczerwieniał na twarzy, a jego oczy rzucały błyskawice, to nie trzeba dopisywać, że się zdenerwował. Rafał Kosik stworzył naprawdę fajny tekst (coraz gorzej ze mną…) o interwencjach „z góry” na placach starożytnych budów. Mój ulubiony felieton tego autora spośród dotychczasowych. Wattsa znowu nie ma (ale podobno ma jeszcze być), za to jest Tomasz Rzymowski, ze swoim serialowym kącikiem. Felieton fajny, tylko zupełnie nie dla mnie, za to z pewnością gratka dla braci poszukującej dobrego serialu z dreszczykiem. Zaś Łukasz Orbitowski tym razem dywaguje nad filmem „Incident at Loch Ness”, a ja mam dziwne wrażenie, że przynajmniej jeden ilustrujący tekst fotos pochodzi z zupełnie innego filmu.

Żona Abdela Dżamili - szybki szkic.
Czas na opowiadania, sponsorowane przez słówko „egzotyka”. W tym numerze prezentują zaskakująco równy, przynajmniej dobry poziom i tylko jedno mnie zawiodło. „Lisiczka” Małgorzaty Wieczorek to bardzo przyjemna historia w klimacie dalekowschodnim. Sporo w niej fantastyki o mitologicznym rodowodzie i mimo, że nie wgniata w fotel, to czyta się bardzo przyjemnie. „Mistrz” Tomasza Zawady również przenosi nas na Daleki Wschód, ale do Japonii, a nie do Chin. Jest to zgrabna, krótka historia o samurajach, z dużą dozą smutnego uroku. „Tajemna historia Nowej Huty” Jewgienija T. Olejniczaka to jedyne opowiadanie, które mi się nie spodobało. Nic nie poradzę na to, że mieszanki realizmu magicznego z legendami miejskimi PRLu w formie króciutkich szkiców nie umiem strawić. W prozie zagranicznej na dzień dobry dostajemy znane nazwisko. „Jipi i elektroniczny parnoik” Neala Stephensona jest historią osadzoną w nieco futurystycznych realiach, z bardzo ciekawym pomysłem i mistrzowskim wykonaniem. Jedyne, co mi nie pasowało, to fakt, że narracja jest prowadzona w czasie teraźniejszym. „Mamo, jesteśmy Żenią. Twoim synem” Toma Crosshilla to również tekst z niezwykle oryginalnym pomysłem, o tym większym ładunku emocjonalnym, że bohaterem i narratorem jest ośmioletni chłopiec. Moim zdaniem całkiem słusznie nominowano je do Nebuli. „Racice i szałas Abdela Dżamili” Saladina Ahmeda były dla mnie tym ciekawsze, że to moje pierwsze spotkanie z fantastyką o arabskim rodowodzie. Klimat opowieści mocno przypomina „Baśnie z 1001 nocy”, ale realistyczne opisy nadają mu twardszy rys. Szczerze mówiąc, nie mogę się doczekać powieści tego pana (która ma podobno wyjść w październiku) – jeśli będzie tak dobra, jak opowiadanie, zapowiada się coś bardzo ciekawego.

Jak wspominałam na początku, numer wielce udany. Zawiera standardowo jeszcze mnóstwo recenzji i konkursów (w tym jeden literacki!), więc nie pozostaje nic innego, tylko pogratulować redakcji.

piątek, 10 sierpnia 2012

Jak to widzę?: Koralina

Następna odsłona mojej blogowej akcji, w której prezentuję wam, jak widzę książkowych bohaterów (wszystko o akcji tutaj, a kandydatów można zgłaszać tutaj). Tym razem Koralina - tytułowa bohaterka powieści Neila Gaimana. Troszkę żałuję, że w porę nie opamiętałam się i nie zrobiłam jej w kolorze (tusz, którego używam, niestety nie jest wodoodporny i niezbyt się lubi z kredkami akwarelowymi). Taka nieco buntownicza mała dziewczynka mogłaby nieźle wyglądać w mroczniejszych odcieniach typowo dziecięcych kolorków. I trochę poniewczasie zauważyłam, że lewe ramię jest trochę wyżej - uznajmy to za nierówność odzieży.^^'

Koralina - można ją powiększyć.:)

środa, 8 sierpnia 2012

Magicznie zamaskowany mankament kruszcu - "Złoto i magia" Isaac Asimov

Isaac Asimov to jeden z klasyków science fiction. Wstyd go nie znać, a ja ostatnio odkryłam idealny sposób na poznawanie autorów, których znają i chwalą już chyba wszyscy (znaczy, Asimowa akurat nie chwalą jakoś widocznie, bo jego już nie trzeba) – po prostu zaczynam od opowiadań. „Złoto i magia” chyba nie jest zbiorem szczególnie reprezentatywnym dla Asimova, ale uznałam, że się nada.

Zbiór zawiera 26 opowiadań – przeważnie są to formy bardzo krótkie – więc nie będę pisać o każdym szczegółowo. Niemniej, nad pewnymi trendami i co ciekawszymi tekstami pochylę się niżej.

Osiem tekstów („Na zdrowie!”, „Krytyk na palenisku”, „To też praca”, „Kochanie, strasznie zimno na dworze”, „Podróżujący w czasie”, „Wino jest szydercą”, „Szalony naukowiec” i „Marsz na wroga”) ma wspólną konwencję, są to bowiem satyry, rozpoczynające się podobnym wydarzeniem. Mianowicie rozmową autora z Georgem, bezczelnym naciągaczem i drobnym oszustem. George opowiada w nich, jak to dzięki znajomości z dwucentymetrowym kosmitą imieniem Azazel pomagał różnym ludziom. Jak łatwo się domyślić, nic dobrego nigdy z tego nie wynikło. Opowiadanka z początku całkiem ciekawe i zabawne, szybko jednak zaczynają nużyć – co wynika głównie z tego, że jest to siedem pierwszych opowiadań w zbiorze. Przy trzecim czy czwartym zaczyna wiać rutyną.

Co ciekawe Asimov przemycił jeszcze jeden tekst o George’u, jako fragment innego opowiadania, mianowicie „Cala”. Jest to historia robota, który chciał zostać pisarzem i muszę przyznać, że jednocześnie jeden z lepszych tekstów zbioru. Poza ciekawą, lekką fabułą z cięższą i poważniejszą pointą (ten tekst na dobrą sprawę i jako nie jedyny zasługuje na osobną recenzję, której z szacunku do cennego czasu czytelników nie popełnię), zawiera również kilka zwięzłych, praktycznych rad dla piszących i kilka wplecionych mini opowiadanek.

Kolejną dłuższą historią jest „Halucynacja”. Opowiada o chłopaku, który został skierowany na pozornie bezsensowne praktyki na obcą planetę. Na miejscu dowiaduje się, że kolonistów dręczą dziwne halucynacje, o których się nie mówi. Muszę przyznać, że opowiadanie opierało się na ciekawym pomyśle i odpowiednio oddziaływało na emocje. Bodaj najlepsze w zbiorze.

Dwa teksty („Bajka o trzech królewiczach” i „Bajka o królewiczu Zachwyteuszu i smoku, który nie ział ogniem”) eksploatowały konwencję baśni, oczywiście odpowiednio przerobioną po asimovemu. Mamy więc królestwo, dzielnego królewicza i królewnę, jakiegoś smoka, czy zadanie do wykonania, a wszystko to w konwencji humorystycznej (zwłaszcza w tym drugim opowiadaniu). Bardzo przyjemne teksty, w sam raz na poprawę humoru.

Z pozostałych opowiadań, większość o tzw. shorty, czyli teksty na kilka stron. Zazwyczaj są zbyt krótkie, żebym mogła się rozwodzić nad ich treścią, ale wszystkie je łączy fakt, że są mniej lub bardziej humorystyczne (no, może poza „Młodszym bratem”). Do ciekawszych pomysłów w nim zastosowanych należy wykorzystanie wątku pewnego znanego superbohatera czy formy listu. Opowiadaniem, które jest dłuższe, niż rzeczone kilka stron, jest „Złoto”. Mogę o nim powiedzieć, że traktuje o sztuce i o wielu rzeczach z nią związanych, a fabuła opiera się na tym, że pewien pisarz (swoją drogą, wątek pisarza w tych historiach pojawia się często) sci-fi przychodzi do pewnego reżysera przedstawień cyberteatralnych z propozycją wystawienia sztuki na podstawie własnej książki.

Musze przyznać, że klasyk mnie nie zachwycił. Być może główną tego przyczyną był fakt, że jego poczucie humoru nie do końca pokrywa się z moim. Jednak nie znaczy to, że książka jest zła. Wręcz przeciwnie, jest dobra. I chyba w tym problem – po Asimovie spodziewałam się czegoś więcej, niż dobrych opowiadań. W związku z powyższym, kiedyś zapoznam się z powieściami, ale nie ma pośpiechu.

Tytuł: Złoto i magia
Autor: Isaac Asimov
Tłumacz: Jolanta Kowalczyk
Tytuł oryginalny:
Gold & Magic. A Selection of Stories
Wydawnictwo: Rebis
Rok: 1989
Stron: 312

poniedziałek, 6 sierpnia 2012

Poszukaj prawdy o sobie, może być zabawnie - "Zaklęcie dla Cameleon" Piers Anthony

Cykl „Xanth” to już w zasadzie klasyka gatunku. Niestety, jest to również cykl, który można umieścić w kategorii „Postrach tłumacza”, dlatego też poprzednio został przetłumaczony dość niefortunnie (oględnie mówiąc), przez co nie zagościł we wdzięcznej pamięci czytelników. Czy odświeżone wydanie Naszej Księgarni w nowym przekładzie powinno podzielić ten los?

Bink jest młodym mężczyzną, bystrym, zaradnym i dobrze zbudowanym. Niestety, tam, gdzie mieszka zdarza mu się być traktowanym jak przysłowiowy wioskowy głupek. Dlaczego? Ponieważ Bink nie posiada czarodziejskiego talentu. Xanth to kraina, w której każdy ma jakiś magiczny dar, toteż trudno się dziwić, że Bink bywa obiektem złośliwych żartów. Na domiar złego grozi mu wygnanie, bo taki los został przewidziany dla wszystkich niemagicznych ludzi. Jako że nasz bohater nie ma zamiaru udać się do pozbawionego wszelkich czarów Przyziemia (okropność!), pozostaje mu tylko odszukać Dobrego Czarodzieja Humfreya i prosić go o pomoc. Wyprawa do zamku czarodzieja okazuje się trudna i pełna przygód – a to dopiero początek historii…

„Zaklęcie dla Cameleon” nie jest literaturą ambitną i nigdy do miana takowej nie aspirowało. Jest za to świetnym kawałkiem przygodowej prozy rozrywkowej, okraszonej humorem. Wydarzenia pędzą jedno za drugim, opisane lekkim piórem Anthony’ego, a czytelnik łatwo daje się porwać akcji. Co prawda tempo może niektórym wydać się zbyt duże, jednak uważam, że w prozie rozrywkowej (zwłaszcza jeśli ma być przygodowa) jest to cecha niezbędna. W końcu przy takiej książce czytelnik nie może się nudzić.

Bohaterowie stanowią jedną z mocniejszych stron powieści. Zaczynając od prawego i szlachetnego Binka, który na dobrą sprawę powinien być niesamowicie irytujący, ale jakoś nie jest, przez ekscentrycznego czarodzieja Humfreya, żądną władzy czarodziejkę Iris czy zmienną Cameleon, a na niejednoznacznym i do końca zagadkowym Złym Czarodzieju Trentcie kończąc, wszyscy są dopracowani. Wykazują co prawda pewną stereotypowość, ale trudno tego uniknąć w ponad trzydziestoletniej powieści. Wynagradzają to barwnością i faktem, że na pewno nie są sztucznymi, papierowymi tworami. Każdy czytelnik znajdzie tu kogoś, kogo będzie mógł polubić.

Przejdźmy może do humoru, który ma ścisły związek z tłumaczeniem. Mimo, że Piers Anthony jest pisarzem amerykańskim, humorowi zawartemu w jego książkach bliżej do brytyjskiego. Jednak jego najważniejszą cechą jest to, że oparto go na języku. Zabawne mają być gry słów, językowe żarciki czy nawiązania. Łatwo się domyślić, dlaczego książkę uważa się za tak trudną do przełożenia – siłą rzeczy nie wszystko da się przetłumaczyć tak, aby zachować powab oryginału. I tak część humoru się zagubiła (dla osoby nie znającej angielskiego może być nie do końca jasne, dlaczego świetliki miałyby wzniecać pożary). Mimo tego uważam, że Paweł Kruk wykonał kawał dobrej roboty, starając się z humoru uratować, co się da, zamiast rozjechać go walcem i poprzyczepiać plakietki z napisem „nieprzetłumaczalna gra słów”. I chociaż pewne rzeczy dałoby się zrobić inaczej, to opowieść nie traci płynności i czyta się ją bardzo przyjemnie.

Jednak „Zaklęcie dla Cameleon” to nie tylko śmichy-chichy. W przeciwieństwie do chociażby wczesnych książek Pratchetta (po prostu nie da się uniknąć tego porównania), pierwszy tom cyklu „Xanth” posiada nie tylko dość rozbudowaną fabułę, ale również przekazuje kilka ważnych, zwłaszcza dla nastoletnich czytelników rzeczy: że nie warto zmieniać się na siłę, bo to nasza indywidualność dodaje nam mocy, że lojalność zostaje wynagrodzona. Jednak książkę poleciłabym raczej tej młodzieży, która skończyła już 13 lat.

Jeśli zastanawiacie się, jaką książkę wziąć na wakacje, ta będzie idealna (a jeśli zbyt szybko się skończy, zawsze można dokupić tom drugi – a że okładki śliczne, to i po wakacjach na półce postawić miło). Lekka, pełna humoru, ciepła i akcji opowieść – czegóż więcej potrzeba?


Tytuł: Zaklęcie dla Cameleon
Autor: Piers Anthony
Tłumacz: Paweł Kruk
Tytuł oryginalny:
Xanth 1. A Spell for Chameleon
Cykl: Xanth
Wydawnictwo: Nasza Księgarnia
Rok: 2012
Stron: 448

sobota, 4 sierpnia 2012

Jak to widzę?: Janeczka Chabrowicz

Czas na kolejną odsłonę mojej blogowej akcji, o której można wszystkiego dowiedzieć się tutaj. Zachęcam do zgłaszania bohaterów.:) A jeśli już o bohaterach mowa, to tym razem macie przyjemność (a przynajmniej mam taką nadzieję^^') zobaczyć Janeczkę Chabrowicz z młodzieżowych powieści Joanny Chmielewskiej. Przyznam, że jak dotąd nie rysowałam małych dziewczynek (Janeczka ma około 10 lat - około, bo robi się nieco starsza z kolejnymi tomami cyklu), więc wybaczcie, jeśli coś się nie zgadza - ale informujcie, to następnym razem poprawię. Nie wiem też, czy ją dobrze ubrałam, bo próba wydobycia od mamy informacji, jak się dzieci ubierało w późnych latach osiemdziesiątych spełzła na niczym. Wybrałam więc plisowaną spódniczkę (plisy to mój osobisty koszmarek, więc wykorzystałam okazję do ćwiczeń) i jasny sweterek. Mam nadzieję, że się podoba.:)

Janeczka Chabrowicz - można ją powiększyć kliknięciem

czwartek, 2 sierpnia 2012

Stosik na sierpień czyli czyste szaleństwo...

Po ostatnich stosikach, które były raczej skromne, wreszcie obudziło się we mnie zwierze. Obudziło się, bo zabrałam na wyjazd za mało książkowej karmy dla niego. A że akurat nawinęła się niewinna ofiara w postaci Arii... A potem jeszcze dozbierało się tu i tam i mamy monstrum w kawałkach. Oto ono.


Stosik pożyczankowy, prawie w całości zrabowany Arii. Zaczniemy więc od góry, od nieariowej części.
Atul Gawande "Komplikacje" - pożyczajka od JoannyzKociewia. Już przeczytana, recenzja wkrótce.:)
Bill sones, Rich Sones "Czy mężczyzna może być w ciąży?" - pożyczajka od kuzynki. Też już przeczytana i minirecenzja wkrótce.:)
Reszta stosiku jest już ariowa. Kontynujemy od góry:
Neil Gaiman "M jak magia" - też już przeczytana i też recenzja wkrótce.
M. P. Kowalsky "Juniper Berry i tajemnicze drzewo" - też przeczytana i też recenzja wkrótce. Świetna książka, nawiasem mówiąc.:)
Mike Carey "Mój własny diabeł" - tej książki od dawna byłam ciekawa. Zobaczymy, co w niej jest.:)
Joel McHenry "Kuchnia duchów" - tak żeby nie sama fantastyka w stosiku była.
Gail Carriger "Bezduszna", "Bezzmnienna", "Bezgrzeszna" - czyli moje zapoznanie z cyklem "Protektorat parasola". Od dawna na to czekałam.^^
Aubrey Flegg "Skrzydła nad Delft" - podobno są fajne opisy malowania. To one mnie skusiły.
Susan Collins "Igrzyska śmierci", "W pierścieniu ognia", "Kosogłos" - bo wszyscy o tym mówią i się zachwycają. To co, dalej mam być niedoinformowana?
A frontem do klienta trzy tomy mangi "Kuroshitsuji". Chyba kiedyś Nyx pisała o anime na jej podstawie. W każdym razie najpierw w łapki wpadła mi manga, ale niedługo mam zamiar obejrzeć też anime.:) A recenzji nie będzie - tak tylko się chwale, że mangi czytuję.;)


Mały moduł biblioteczny. Od góry:
Eric-Emmanuel Schmitt "Ulisses z Bagdadu" - już przeczytana, recenzja wkrótce.:)
Alan Dean Foster "Spellsinger" - Sapkowski ją polecał, więc sprawdzimy, co to takiego.:)
Marsha Mehran "Zupa z granatów" - swego czasu naczytałam się o tej książce wielu zachwytów. Chcę się przekonać na własnej skórze, czy coś w tym jest.
Col Buchanan "Wędrowiec" - o książce właściwie nic nie wiem, ale postanowiłam wziąć coś w ciemno, a jej tak dobrze z okładki patrzyło...


Tym razem nabytki własne, kupione i recenzyjne. Też od góry:
Francasc Miralles "Miłość przez małe m" - efekt promocji w empiku. Mam słabość do książek, w których znaczącą rolę odgrywają koty.
Sarach Waters "Niebanalna więź" - efekt zakupów w Taniej Książce. Jeszcze tylko muszę gdzieś upolować "Złodziejkę".^^
Garth Stein "Sztuka ścigania się w deszczu" - też z Taniej Książki. Tym razem uwiódł mnie tytuł - jest chyba najlepszy, jaki przyszło mi widzieć na oczy. A i pomysł na fabułę intrygujący - ciekawe, jak wyjdzie wykonanie.
Eleonora Ratkiewicz "Lare i t'ae" - do recenzji od Insimilionu.
Piers Anthony "Źródło magii" - jak wyżej.
Anna Ikeda "Życie jak w Tochigi" - a to do recenzji od Unreala. Już przeczytane i zrecenzowane, więc mam nadzieję, że niedługo recenzja się ukaże. Zaskakująco dobra książka.:)


A to stosik z ostatniej chwili.;) Znowu od góry:
Lauren Beukes "ZOO City" - od Unreala - jeszcze ciepła^^. Nie wiem, czy do końca moje klimaty, ale jestem mocno zaintrygowana tą powieścią.
Marcin Przybyłek "Czas silnych istot" księga 1 - od Insimilionu. Na cykl Gamedec miałam chrapkę od dawna, ale jakoś tak wyszło... Autor pisze, że książkę można czytać nawet nie znając poprzednich tomów, mam zamiar to sprawdzić.
Sonia Fernandez-Vidal "Drzwi o trzech zamkach" - od Bellony. Książeczka wygląda niesłychanie smakowicie i obiecująco. I to moja pierwsza powieść popularnonaukowa (no dobrze, druga. Pierwszy był "Świat Zofii";)).
Trzy kolejne książki to pożyczajki od Serenity:
Dariusz Domagalski "Silentium Universi" - autor do tej pory piszący mocno historyczne fantasy, teraz wziął się za sci-fi. Będę dla tej książki bezlitosna.;)
David Gainder "Dragon Age: Utracony Tron" i "Dragon Age: Powołanie" - to chyba jedyne książki na podstawie gry, które mam ochotę przeczytać z własnej i nieprzymuszonej woli. Gry nie znam co prawda, ale mam nadzieję, że się nie zawiodę.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...