piątek, 21 czerwca 2013

Jazda po wertepach - "Time riders: Jeźdźcy w czasie" Alex Scarrow

Przez poważnych pisarzy science fiction motyw podróży w czasie jest ostatnio ignorowany – ewentualna wyprawa w przeszłość jest obwarowana tyloma problemami natury przyczynowo-skutkowej i obfituje w tyle paradoksów, że samo wyplątanie się z tego zajęłoby pokaźny tom. A i możliwości fabularne dla cięższych powieści zostały już w dużej części wyczerpane. Niemniej, jeśli chodzi o literaturę czysto rozrywkową, bez ambicji, gdzie autor nie zostanie odsądzony od czci i wiary za drobne przemilczenia, pominięcia czy naciągnięcia, jest to motyw, który co jakiś czas wypływa w tej czy innej serii, mniej lub bardziej na poważnie. Tym razem postanowił go wykorzystać Alex Scarrow w swojej młodzieżowej serii „Jeźdźcy w czasie”. Jak mu się to udało? Niestety, nie bez potknięć.

Liam miał pójść na dno razem z Titanicem. Maddy spaść wraz z całym samolotem. Sal spłonąć razem z własnym domem. Jednak wszyscy troje w ostatniej chwili spotkali człowieka, który złożył im propozycję nie do odrzucenia. W zamian za uratowanie skóry, troje dzielnych nastolatków (no dobra, Madelaine jest pełnoletnia) ma teraz pracować dla tajemniczej Agencji. Nie wiedzą, kto jest ich zwierzchnikiem ani skąd ta agencja się wzięła, ale wiedzą, czym przyjdzie im się zajmować – mają pilnować, aby bieg historii pozostał niezakłócony. Do pomocy dostają klona o krzemowym mózgu i prezencji Arnolda S. Już niedługo przyjdzie im się zmierzyć z bardzo poważnym przesunięciem historii. Czy dadzą sobie radę?

Może zacznę od chwalenia autora. Sam pomysł na powieść rozrywkową jest bardzo chwytliwy. Może nieszczególnie oryginalny, może nie zaskakujący, ale w dalszym ciągu jest to pomysł, na którego podstawie można snuć wiele ciekawych opowieści – taki już urok podróży w czasie. Do tego autor najwyraźniej starał się, aby udział jego „małych agentów” w całym przedsięwzięciu nie był kompletnie z odwłoka wyciągnięty z logicznego punktu widzenia. Nie mamy tu do czynienia ze zgarniętą z ulicy zbieraniną, samotrzeć pchniętą do ratowania świata – jest ktoś, kto ich przyucza, jest ktoś (coś?) od mokrej roboty… i tylko kilka zgrzytów organizacyjnych w ramach całego przedsięwzięcia psuje wrażenie. Ale o tym za chwilę.

Tymczasem zajmijmy się bohaterami, którzy autorowi się udali. Choć nie obraziłabym się, gdyby poświęcił im nieco więcej czasu. Ale na plus można policzyć już sam fakt, że Scarrow zrezygnował z jakże wygodnego i klasycznego schematu 2+1 w wersji dwóch chłopaków i dziewczyna. Nie dość, że zastosował chwyt odwrotny (tzn. dwie panny i chłopak), to jeszcze zróżnicował wiek bohaterów, żeby ich relacje nie układały się jednoznacznie (i chyba po to, żeby nie kusiły wątkiem romantycznym, choć mój wrodzony fatalizm każe mi przypuszczać, że prędzej czy później i taki się pojawi). I chociaż nastoletni agenci są bardzo sympatyczni (autor nawet postarał się, żeby urodzony jeszcze w XIX wieku Liam różnił się sposobem wysławiania i postrzegania rzeczywistości od bardziej współczesnych dziewczyn, a urodzona w drugiej dekadzie XXI wieku Sal narzekała na prymitywizm technologii użytkowej z przełomu wieków), to i tak najbardziej polubiłam Boba, czyli wspomnianego wyżej klona o prezencji Arnolda S. Już w „Jeźdźcach w czasie” obserwujemy, jak krzemowy mózg zaczyna wykształcać całkiem ludzką osobowość, więc wiadomo, czego można się spodziewać dalej, a ja takie rzeczy lubię.

No dobrze, pora ponarzekać na to, co autorowi nie wyszło. Ogólny pomysł na serie był dobry, ale mnóstwo drobnych potknięć mocno psuje efekt. Przede wszystkim Scarrow nie dopracował szczegółów działania samych podróży w czasie, jak i tajemniczej Agencji mającej je kontrolować. Najbardziej widoczne jest to w przypadku działania efektu motyla, gdzie dowiadujemy się, że każdy szczegół ma znaczenie, by już za kilka stron dostać po oczach informacją, że tak w zasadzie to większość drobnych zmian nie ma wartości, bo historia zazwyczaj prostuje się sama. Albo jedno, albo drugie, panie autor. 

Zanim zaczęłam się wściekać na nielogiczności, dopadł mnie wen. Oto nasza drużyna marzeń, od lewej: Maddy, Sal i Liam. Boba nie ma, bo by mi wyłaził z kadru.

Jeszcze gorzej wypada przygotowanie bazy wypadowej. Serio, ludzie z niedalekiej przyszłości (najdalej kilkadziesiąt lat od teraz, jak można wywnioskować z treści) nie wzięli pod uwagę możliwości, że jakiś wariat przeniesie bombę atomową do Nowego Yorku i ją zdetonuje? Albo że Manhattan może stać się terenem działań wojennych/zarazy/skażenia/czegokolwiek? Najwyraźniej nie, bo baza wypadowa nie jest na żadną z tych możliwości przygotowana, nawet ścian nie ma zbrojonych, o broni czy kombinezonach ochronnych nie wspomnę. A awaryjne zasilanie to już w ogóle jakaś kpina – ktoś, kto wymyślił generator napędzany paliwem, które rozkłada się w atmosferze zawirowań czasowych, mający służyć zasilaniu urządzeń generujących zawirowania czasowe był kretynem i powinien natychmiast stracić pracę w Agencji, najlepiej razem z prawem do wykonywania zawodu. Takich kiksów jest więcej (choć generatora nic nie przebije, na końcu powieści jest coś równie mocnego, ale nie będę spoilować). Ja rozumiem, że potrzebne było trochę dramatyzmu, ale odrobina szacunku dla inteligencji czytelnika też by nie zaszkodziła.

Pomarudziłam sobie, czas jakoś podsumować całość. „Jeźdźcu w czasie” to fajna rozrywka i z pewnością trafi do serc tych, dla których była pisana (czyli nastolatków, raczej tych nieco młodszych), bo jest tam wszystko, co w dobrym young adult być powinno: nastolatki ratujące świat, gadżety, fajne postaci drugoplanowe, doza fantastyki i trochę mutantów na dokładkę. Są nawet nawiązania do innych płodów popkultury, za co autor dostaje ode mnie plusik specjalny. Niemniej, starsi czytelnicy mogą czuć się poirytowani nieskładnością działań i niezorganizowaniem Agencji. Ale jeśli przymkną na to oko, to nawet im powinno się spodobać, o ile szukają czystej rozrywki.

Książkę otrzymałam od wydawnictwa Zielona Sowa.

Tytuł: Time Riders: Jeźdźcy w czasie
Autor: Alex Scarrow
Tytuł oryginalny: Time Riders
Tłumacz: Karol Sijka

Cykl: Jeźdźcy w czasie
Wydawnictwo: Zielona Sowa
Rok: 2013
Stron: 428

8 komentarzy:

  1. Mój zapał wobec tej serii stygnie z recenzji na recenzje, a to przecież jest dopiero pierwszy tom :/

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dla mnie fakt, ze to pierwszy tom, działa na plus. Zawsze jest szansa, że opowieść się rozkręci a dziury zostaną załatane.

      Usuń
  2. A ja przyznam, że książki dla nastolatków do mnie trafiają ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Do mnie zazwyczaj też, am ich na półkach całkiem sporo, kupionych już po nastolęctwie.;) Ale dziury logiczne rażą mnie w każdej literaturze, niezależnie od targetu.

      Usuń
  3. Coś ten twój dreamteam jakieś takie obrażone mordki ma. Może dlatego że im kumpla poza kadr wywaliłaś :P

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bo to w jednej trzeciej zbuntowane małolactwo jest. A pozostałe dwie trzecie przytłoczyły obowiązki i im nie do śmiechu.;P

      Usuń
  4. Czyli dla Smoków jak znalazł (choć raczej tylko dla młodszego, starszy szpanuje teraz Władcą Pierścieni), a ja się mogę zirytować... No dobra, jak mi wpadnie w ręce, to nie pogardzę. Chyba widziałam też niemieckie wydanie, sprawdzę w bibliotece;-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jeśli młodszy ma tak około 12 lat, to powinien być zadowolony.:)

      Usuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...