Strony

poniedziałek, 31 stycznia 2011

Ankieta grudniowa - podsumowanie

Okres przedsesyjny i sesyjny sprawił, że moja blogowa aktywność znacznie zmalała. Stan ten jeszcze przez jakiś czas się utrzyma, ale jest przejściowy i jak wszystko, kiedyś się skończy. Jednak jego bardziej dalekosiężną konsekwencją jest to, że nie udało mi się przeczytać w styczniu wystarczająco wielu książek, aby utworzenie z nich ankiety miało jakikolwiek sens. W związku z tym luty pozostanie miesiącem bezankietkowym. Mam nadzieję, że następna ankieta pojawi się w marcu.

A teraz przejdźmy do podsumowania bieżącej ankiety. Tym razem zagłosowało 31 osób, oddając tyle samo głosów, gdyż ze względu na dość niewielką liczbę książek, postanowiłam wyłączyć opcję głosowania na kilka książek jednocześnie. Największą ilość głosów uzyskały:

1. "Krew modliszki" Adrian Tchaikovsky - (ku mojemu ogromnemu zdziwieniu, ale również zadowoleniu) 32% (10 głosów)
2. "Odette i inne historie miłosne" E. E. Schmitt - 22% (7 głosów)
3. "Dom tysiąca nocy" Maja Wolny i "Atramentowa śmierć" Cornelia Funke - po 19% (6 głosów)

Następnie:
"Między kłamstwem a ironią" Umberto Eco
"Zwycięzca jest sam" Paulo Coelho (tutaj 0 głosów)

Dziękuję wszystkim za udział.:)

czwartek, 27 stycznia 2011

Demony Japonii wedłóg Kerra - "Psy i demony. Ciemne strony Japonii" Alex Kerr

Uwaga, to nie jest recenzja! To jest zbiór moich własnych przemyśleń i wrażeń po lekturze książki. Więc proszę nie zarzucać mi nieprofesjonalności (jakbym kiedykolwiek była profesjonalistką:P).

Z czym kojarzy nam się Japonia? Z kwitnącą wiśnią, pod którą, w delikatnej zasłonie upadających płatków medytuje mnich? Z wojowniczymi samurajami? A może przeciwnie, z najnowszymi technologiami i zadziwiającymi wynalazkami? Ci, którzy interesują się tym krajem, na pewno mają dużo więcej skojarzeń. Alex Kerr również należy do sympatyków Japonii. Właśnie dlatego postanowił napisać książkę, która oślepionym życzeniowymi obrazami Japonii obcokrajowcom pokarze to, co w tym kraju jest najgorszego: „Nigdy nie twierdziłem, że cudzoziemiec znający Japonię ma prawo ją krytykować czy atakować. Ale twierdzę, że musimy zdjąć różowe okulary i ujrzeć dzisiejszą Japonię taką, jaka naprawdę jest. Jeśli tego nie uczynimy, będzie to oznaczało, że nie tylko pochwalamy, ale też przyśpieszamy nadchodzącą katastrofę.”[17] Nie chodzi bynajmniej o jakieś mroczne zbrodnie, raczej o robaka, toczącego państwo od środka. Książka pochodzi sprzed 10 lat (moje wydanie pochodzi co prawda z 2008 roku, jednak jest to tylko nieuzupełniony przedruk), więc nie wiem, jak ma się do obecnie sytuacji. Jednak mechanizmy, które opisał Kerr pozwalają sądzić, że niewiele się zmieniło.

W piętnastu poświęconych różnym zagadnieniom rozdziałach autor opisuje bolączki współczesnej Japonii. Jednak te piętnaście rozdziałów można w zasadzie podzielić na cztery kategorie: finanse, budownictwo, ochrona środowiska, kultura i przekaz informacji.

Dowiadujemy się więc, że kraj, który przez długi czas uważany był za potęgę gospodarczą, w latach dziewięćdziesiątych przeszedł kryzys. Autor wyjaśnia nam wszystkie zawiłości, jakie sprawiły, że do tego doszło,  a jednocześnie opisuje mechanizmy, dzięki którym ów kryzys praktycznie nie odbił się echem na świecie. Zaiste, dziwny to kraj, w którym na giełdzie tylko sprzedaje się akcje, oszczędności w bankach nie dają odsetek, a kapitał firmy wylicza się na podstawie cen zakupu jej majątku (nie zwracając uwagi na ewentualne zmiany cen np. gruntów czy budynków). Tym dziwniejszy, że beztrosko korzysta z pieniędzy na szeroko pojęte cele socjalne, aby dotować przemysł ciężki i budowlany. Opieka zdrowotna już za to zapłaciła – lekceważenie badań medycznych sprawiło, że ta gałąź japońskiej nauki przestała się liczyć na świecie, a leki są jednymi z najdroższych i jednocześnie najniższej jakości. Tylko czekać, aż cały system się załamie pod wpływem wciąż rosnącej liczby emerytów…

Każdy chyba pamięta piękne obrazki japońskich krajobrazów, jakimi czasopisma podróżnicze czy biura turystyczne lubią ozdabiać swoje strony czy ulotki. Kerr uświadamia nam za to, ile pracy trzeba włożyć w to, aby zdjęcia były tak kuszące. Wiele zachodu bowiem kosztuje retuszowanie majaczących w tle industrialno – urbanizacyjnych koszmarków lub takie kadrowanie obrazu, aby np. nie było na nim widać odległej o kilkaset metrów elektrowni atomowej. Bo Japonia niestety (raczej podświadomie, niż w złej wierze) w swoim środowisku naturalnym widzi nieustanne zagrożenie, które trzeba wyeliminować. Co w połączeniu z brakiem norm emisji zanieczyszczeń (a co za tym idzie, technologii ich stosowania – który bowiem przedsiębiorca będzie wykładał fundusze na utylizację i badania nad nią, kiedy bezkarnie może swoje odpady spuszczać do najbliższej rzeki?) doprowadza nie tylko do betonowania rzek i plaż (w 2000 roku – 55% długości wybrzeża była już „sztucznie umocniona”), ale i do częstych przypadków masowych zatruć wśród ludności. I każdemu pewnie wydałby się zabawny fakt, że w 1997 roku Japonia wysłała to walki z potężnym wyciekiem ropy… żołnierzy z wiaderkami. Wydałby się, gdyby nie był straszny. A państwowa biurokracja zamiast inwestować w nowe technologie, pompuje grube pieniądze w budowę nikomu niepotrzebnych monstrualnych konstrukcji. Z resztą, również przestarzałymi technologiami.

Do tej pory zgadzałam się z autorem w każdej kwestii (chociaż, jeśli wziąć pod uwagę fakt, że nie mam wiedzy z innych źródeł na podnoszone tematy, lepiej pasowałoby wydarzenie „wierzyłam na słowo”). Oburzały mnie poczynania rządowej biurokracji i opisywana dewastacja środowiska naturalnego. Smucił fakt, że przy obecnym systemie, zarówno polityki, jak i edukacji, samo społeczeństwo nie ma wiele do powiedzenia. Przy podejściu do kinematografii (a także, chociaż mniej bezpośrednio, do literatury), zauważyłam jednak u autora postawę, z którą absolutnie nie mogę się zgodzić. Mianowicie, autor zdaje się uważać pewne formy sztuki za z gruntu mniej wartościowe od innych. I tak, użalając się nad upadkiem japońskiego kina aktorskiego (skądinąd tu mu przyznaję rację – zdarzyło mi się oglądać parę tamtejszych filmów akcji i chyba jedynym uczuciem, jakie mi przy tum towarzyszyło, było zażenowanie i niesmak), serwuje nam odrobinę pocieszenia „Jest jasny punkt w tym skądinąd ponurym obrazie: anime. Innowacyjne i wizualnie uderzające[…]. Podnoszą tematy tabu, które rzadko widuje się w filmach głównego nurtu, takie jak na przykład zbrodnie wojenne i nieetyczne zachowania w biznesie.”[322] Zaraz jednak wylewa nam na głowy kubeł zimnej wody, uderzając przy tym w ton niepokojąco protekcjonalny: „Anime to medium dziecięce”[323], a w dodatku zacofane, bo Amerykanie to już animację 3D wymyślili. Po czym (i przed czym z resztą też) opisuje nam, jakie to sukcesy odniosły Pokemony czy „Czarodziejka z księżyca”. I że to źle, oj źle bardzo, że takie właśnie produkcje są sztandarowymi produkcjami japońskiej kinematografii. (Dygresja: swoją drogą, dziwne to trochę, że jako kasowe przeboje przedstawia właśnie „Pokemona”, który był jednorazowym hitem, a kolejne części już poniosły spektakularną klapę. Za to ni słówka nie piśnie o takim choćby „Grobowcu świetlików”, uznamym przez światowych krytyków za równy „Liście Schindlera”… Czyżby pan Kerr nieco naginał fakty, żeby mu lepiej pasowały do argumentacji?) Może i wyłazi tu ze mnie moja infantylność, ale nie podzielam tego zdania. Chociażby dlatego, że musiałabym postawić taką choćby „Hannah Montana” ponad „Grobowcem świetlików”. I co z tego, że to pierwsze to durnowaty, ale aktorski serial dla młodzieży a to drugie to dogłębnie poruszająca, chociaż animowana, opowieść o wojennych losach dzieci, której w żadnym wypadku nie pozwoliłabym oglądać dziecku (nie polecam nawet co bardziej wrażliwym osobom dorosłym, chyba, że akurat mają ochotę załapać głębokiego doła)? W końcu filmy autorskie są z gruntu lepsze i poważniejsze.

No to już napisałam, co mnie boli. Teraz pora na odrobinę obiektywizmu, czyli odpowiedź na pytanie, czy komuś książkę polecam. Chociaż odrobinę się na niej zawiodłam (spodziewałam się, że waga będzie położona na zagadnienia kuturalno - społeczne, tymczasem najwięcej miejsca autor poświęcił opisywaniu przeróżnych finansowych machlojek i ich mechanizmów), to polecam gorąco, szczególnie tym, których Japonia fascynuje. Jeśli książka jest wciąż aktualna, dowiedzą się ciekawych rzeczy, a jeśli już się trochę przeterminowała, będą mieli pogląd na to, z czym się ten kraj musiał do niedawna zmagać. Dla nich – lektura obowiązkowa;) Co do innych czytelników, polecam tym, którzy lubią czytać o dalekich krajach i poszerzać swoje horyzonty. Można się wielu rzeczy dowiedzieć.:)

Tytuł: Psy i demony. Ciemne strony Japonii
Autor: Alex Kerr
Tłumacz: Tadeusz Stanek
Tytuł oryginalny: Dogs and Demons. Tales from the Dark Side of Japan
Wydawnictwo: Universitas
Rok: 2008
Stron: 421

środa, 19 stycznia 2011

A jednak Polak potrafi - "Opowieści z meekhańskiego pogranicza. Północ - Południe" Robert M. Wegner


Czytałam już tyle pochwalnych recenzji tej książki, że wymagania miałam bardzo wysokie. Spodziewałam się mianowicie, że pan Wegner strąci z mojego osobistego piedestału pana Sapkowskiego i sam zajmie jego (tzn. pisarza, nie piedestału) miejsce. Oczekiwania moje podszyte jednak były obawami, bo „Opowieści z meekhańskiego pogranicza: Północ – Południe” to zbiór opowiadań, a dobrych, bardzo dobrych i chwalonych opowiadań z polskiego podwórka czytałam całkiem sporo. Jednak żadne nie dorównywało „wiedźmińskim”. Wzięłam więc „Opowieści…” do ręki i byłam światkiem ciężkiego boju między oboma autorami o wymieniony wyżej piedestał. Po 200 stronach doszłam do wniosku, że stary AS wrósł w swoje miejsce tak bardzo, że nie da się od niego oderwać. Pan Wegner widocznie doszedł do takiego samego wniosku, bo zniknął na moment i wrócił z… własnym piedestałem. Ustawił go obok starszego kolegi, wlazł na ten swój słupek i tam już pozostał do końca lektury. Jeżeli druga z jego książek jest równie dobra, to ma duże szanse pozostania na stałe.

„Opowieści z meekhańskiego pogranicza: Północ – Południe” jest, jak wskazuje tytuł, podzielone na dwie części. Pierwsza z nich, „Północ. Topór i skała”, jak sama nazwa wskazuje, rozgrywa się wśród północnych gór Meekhanu, zamieszkanych przez twardych i mało towarzyskich górali. Nad bezpieczeństwem tego miejsca czuwa Straż Górska. I właśnie dowódca jednego z jej oddziałów, porucznik Kenneth-lyw-Darawyt jest głównym bohaterem czterech opowiadań z północy. Służba w Straży jest bardzo niebezpieczna, bo teren niezwykle wymagający, warunki trudne, a i mieszkańcy zwykle nie są skorzy do współpracy. Na domiar złego Kenneth bardzo młodo został dowódcą, co nie wszystkim jego podwładnym się podoba. W miarę wykonywania kolejnych zadań jednak przekonają się, ile jest wart. A zadania to niebłahe: trzeba odnaleźć i wyeliminować niebezpieczny klan górski, kiedy indziej znowu strzec dyplomatów w trasie lub dowiedzieć się kto dokonał masakry w wiosce, gdzie diabeł nie mówi dobranoc tylko dlatego, że jeszcze nie wie, gdzie to jest. A przy okazji możemy poznać lokalne wierzenia, zwyczaje i historię najnowszą regionu. Historie tutaj zawarte fabularnie są związane dość luźno (tak jak np. opowiadania o wiedźminie).

„Południe. Miecz i żar” (też cztery opowiadania) to historia młodego wojownika z gór (innych, niż poprzednie), który przystał na służbę do arystokraty z nizin. Skończyło się to tragicznie, dla wszystkich. Po tym tragicznym końcu następuje wędrówka owego wojownika, uwieńczona spotkaniem przedziwnej ciemnowłosej dziewczyny. Nie zdradzę z fabuły więcej, gdyż w tej części opowiadania są dużo ściślej ze sobą powiązane (jak w „Tkaczu Iluzji”). Powiem tylko, że znalazłam tu jedną z najlepszych w polskim fantasy historii miłosnych, na jakie udało mi się trafić. W innym z kolei dostałam ciekawy, wyczerpujący i zgrabnie wpleciony w fabułę opis kultury plemienia górskich wojowników, z którego pochodził nasz bohater. I chociaż „Południe” pod względem fabularnym wypada gorzej od „Północy”, to pod względem wzbudzanych emocji bije ją na głowę.

Autorowi udało się coś, co sprawia niemałą trudność większości polskich fantastów. Mianowicie stworzył świat niezwykle rozbudowany, niezwykle dopracowany, a momentami przytłaczający wręcz mnogością szczegółów. Nie są one jednak podane na tacy: czytelnik musi sam zbierać te małe, kolorowe szkiełka, żeby powstał z nich barwny świat Meekhanu i okolic. A mimo zachwytu, po pierwszym tomie obraz ten ma jeszcze sporo dziur…

O bohaterach słów tylko kilka: są świetnie skonstruowani, a ich dylematy przedstawiono od strony psychologicznej wiarygodnie, choć niezbyt obszernie. Widać różnice między dyplomatą, żołnierzem czy szpiegiem, może nie w warstwie językowej, ale na pewno pod względem zachowania. A jeśli już mowa o względach językowych, to bardzo mi się podoba styl autora. Wegner pisze podobnie do Sapkowskiego, wkłada w swoje opowieści jedynie mniej humoru (co sprawiło, że nie udało mu się zdetronizować starszego kolegi). Nie są to jednak opowiadania przesadnie poważne, można się przy nich czasem uśmiechnąć. Kolejną kwestią jest tworzenie języka Meekhanu. Mamy tu sporo wtrąceń z miejscowego narzecza, a niektóre nazwiska północnych górali są trudne do wymówienia. Ani trochę mi to nie przeszkadzało. Wręcz przeciwnie, wydawało mi się dziwnie na miejscu: wszystko było dopracowane i spójne fonetycznie, a do tego niesamowicie dodawało kolorytu. Nawet jeśli nie dowiedziałam się, co oznacza część z nich.

Polecić „Opowieści…” mogę właściwie wszystkim, bo można tam wszystko znaleźć: sceny walk (tego to akurat dużo), szczyptę polityki, zagadkę kryminalną i dobrą historię miłosną, a przede wszystkim świetny i ładnie wydany kawał fantasy (bardzo podoba mi się okładka: minimalistyczna, ale pięknie wykonana grafika na prostym czarnym tle; jakość papieru i klejenie taż są niczego sobie). I tylko przyplątała się do mnie złośliwa myśl, że gdyby pana Wegnera wydała Fabryka Słów, mielibyśmy nie jeden tom za 32zł, ale dwa tomy za 31,99zł każdy. Ale to pewnie przez tego złośliwego „Zbieracza Burz”, który na mnie z półki spogląda…

Tytuł: Opowieści z meekhańskiego pogranicza. Północ - Południe
Autor: Robert M. Wegner
Cykl:
Opowieści z meekhańskiego pogranicza.
Wydawnictwo: Powergraph
Rok: 2009
Stron: 569

poniedziałek, 10 stycznia 2011

I szybko zniknął jak sen jaki złoty... - "Sen" Lisa McMann

Nie miałam w planach czytania tej książki. Nawet nie wiedziałam o jej istnieniu, szczerze mówiąc. Ale traf chciał, że akurat Siostra Lubego była świeżo po lekturze, a jeszcze do biblioteki szkolnej nie odniosła. Przy okazji, warty odnotowania jest sposób, w jaki książka ta trafiła do szkolnej biblioteki. Wiadomo, że żadnej bibliotece się raczej nie przelewa, na nowości ciągle brak funduszy, a w szkolnych bibliotekach to już całkiem. Wpadła tedy miejscowa pani bibliotekarka na pomysł, żeby u wydawców pomocy poszukać i rozesłała do nich pisma z prośbą o wsparcie księgozbioru. Największy odzew pochodził od wydawnictwa Amber, które szkolnej bibliotece podarowało mały zbiorek literatury młodzieżowej (i nie tylko) o wartości około 1000 zł. Piszę o tym dlatego, że bardzo podoba mi się prospołeczna postawa wydawnictwa i uważam, że należy takie postawy propagować. Ale wróćmy już do meritum.

Janie życie nigdy nie rozpieszczało. Nie wie, kto jest jej ojcem, a matka, mimo, że nad dziewczynką się nie znęca, ma wystarczająco dużo własnych, alkoholowych problemów, żeby jeszcze do tego przejmować się córką. Do tego Janie musi sobie radzić z męczącą i całkowicie dezorganizującą jej życie przypadłością: gdy tylko ktoś w pobliżu zasypia, dziewczyna zostaje natychmiast wciągnięta w jego sny, co w skrajnych przypadkach objawia się napadami drgawkowymi. Nastolatka mimo tego ciuła na studia każdy grosz i stara się żyć normalnie. W pewnym momencie na horyzoncie pojawia się niejaki Cabel…

Znacie serię „Nie dla mamy, nie dla taty, lecz dla każdej małolaty”? Pisała w niej pewna autorka, nazwiska niestety nie pomnę, która swoje książki tworzyła pod jeden schemat. I to tak ordynarnie pod niego, że w kolejnych dziełach zmieniała tylko imiona bohaterów i „dekoracje”. (Nawiasem mówiąc, spotkania z prozą tej pani było główną przyczyną znielubienia przeze mnie romansów wszelakich.) Schemat zaś był mniej więcej taki: ona spotyka jego -> wpadają sobie w oko -> dobrze się im układa -> fatalne nieporozumienie -> ona nie chce go znać -> nieporozumienie w mniej lub bardziej spektakularny sposób się wyjaśnia -> godzą się i żyją długo i szczęśliwie. „Sen” idealnie się w ten schemat wpasowuje. Szczegóły jednak sprawiają, że stawiam go wyżej od książek zapomnianej autorki.

Pierwszym z nich jest język i styl powieści. Bardzo młodzieżowy, młodzieżowością nieco nazbyt amerykańską momentami, ale jednak bliską sercu każdego nastolatka. Mamy więc zwroty akcji i wypowiedzi typowe dla tego przedziału wiekowego i to wstawione w taki sposób, że wydają się być naturalnie na miejscu. Pisanie krótkimi, nieraz jednozdaniowymi akapitami może starszego czytelnika nieco irytować, ale idealnie oddaje charakter rozdartej nastolatki, co jest wielkim plusem książki (wolę już rozchwiane emocjonalnie i rzucające urywkami myśli panny od tych uładzonych, o wypowiedziach zawierających niemal wyłącznie zdania złożone. Jakieś to bliższe sercu i rzeczywistości). I tylko towarzyszy mi uporczywie nieprzyjemne wrażenie, że ta cała heca ze snami jest doklejona tylko po to, żeby wypłynąć na pozmierzchowej fali paranormal romance…

Drugi zaś to wydanie. Książeczka jest wydrukowana dużą, przejrzystą czcionką i z szerokimi (chociaż bez przesady) interliniami, co wraz z niewielkimi gabarytami sprawia, że idealnie nadaje się do czytania pod ławką (zwłaszcza, że czyta się błyskawicznie).;)

Podsumowując, nic fenomenalnego. Ale jako odmóżdżacz świetnie się sprawdza; do tych celów polecam ją szczególnie czytelniczkom w wieku 13 – 17 lat. U starszych nie będzie się sprawdzał tak dobrze, ale też powinien sobie poradzić.

Tytuł: Sen
Autor: Lisa McMann
Tłumacz: Agnieszka Kabala
Tytuł oryginalny: Wake
Cykl: Sen
Wydawnictwo: Amber
Rok: 2010 (wyd. II)
Stron: 232


P.S. Natrafiłam dziś na You Tube na filmiki, które tak mnie rozbawiły, że aż postanowiłam się nimi z Wami podzielić. Pierwszy z nich powinien być bliski sercu każdego fana fantasy, a już w szczególności tym, którzy swego czasu brali udział w sporze, czy lepszy jest Harry Potter, czy może Frodo Baggins. Tutaj bohaterowie mają okazję sami udowodnić swoją ewentualną wyższość.;)
A ten filmik dedykuję wszystkim którzy mieli wątpliwą przyjemność bliższego zapoznania się z systemem Windows Vista. 

niedziela, 9 stycznia 2011

Stosik na baczność, czyli pierwsza w tym roku odsłona.

Czas nadszedł na pokazanie obiecanego wczoraj stosiku. Z góry przepraszam za marną jakość, ale na mój wrodzony brak talentu fotograficznego nałożyło się jeszcze kiepskie oświetlenie.  Bez zbędnych wstępów zabierajmy się więc do rzeczy.:)


Od prawej:
1. "Zbieracz Burz tom 1" Maja Lidia Kossakowska
2. "Maskarada" Terry Pratchett
3. "Łups!" Terry Pratchett
Trzy powyższe pożyczyłam sobie od Siostry Lubego. Zarażanie niewinnych ofiar pratchettomanią przynosi całkiem wymierne korzyści.;) Oprócz czytania, dziewczę jeszcze fotografią amatorsko się bawi i całkiem fajne jej te fotki wychodzą. Gdyby ktoś był zainteresowanych odsyłam tutaj.
4. "Galaktyczni zwiadowcy" Harry Harrison - nie ma tu miejsca na wyjaśnianie przyczyn, dla których ta książka wpadła w moje łapki. Ale przy pisaniu recenzji z pewnością wyjaśnię.:)
5. "Życie Pi" Yann Martel - polowałam, polowałam i wreszcie upolowałam.:)
6. "Opisać Wilno" Tomas Venclova - z DKK
7. "Dziecię boże" Cormac McCarthy - wszyscy tak chwalą, to się skusiłam na autora.

I jeszcze pewna parka:


Czyli mój pierwszy egzemplarz recenzencki w znakomitym towarzystwie prześlicznej zakładki, którą jakiś czas temu wygrałam u beatrix73, ale jakoś do tej pory nie było okazji jej pokazać. Prawda, że pasują do siebie?;)

sobota, 8 stycznia 2011

Ankieta listopadowa - nieco opóźnione podsumowanie

Z powodu wyjazdu do mojego Lubego podsumowanie ankiety nieco się opóźniło. Z wyjazdu wracam co prawda dopiero jutro i zaległości w waszych blogach też dopiero jutro zacznę nadrabiać, ale podsumowanie zamieszczam już dziś. I niestety śpieszę poinformować, że zdjęć zimowej puszczy nie zamieszczę, bo zwyczajnie zapomniałam aparatu.

Ale do rzeczy. Tym razem w ankiecie wzięło udział 47 osób, oddając łącznie 61 głosów, co jest rekordem w krótkiej historii moich ankiet. Tym razem największą ilość głosów uzyskały:

1. "Amerykańscy bogowie" Neil Gaiman - 34% (16 głosów)
2. "Ulica Tysiąca kwiatów" Gail Tsukiyama - 31% (15 głosów)
3. "Muzyka duszy" Terry Pratchett - 19% (9 głosów)

Dalej, malejąco:

"Ostatni raz" Anna Gavalda
"Wilken: Bracia krwi" Di Toft
"Kłamca 3: Ochłap sztandaru" i "Wolałbym żyć" Thierry Cohen

Trochę szkoda, że pan Cohen tak nisko, książka jest naprawdę warta uwagi. Ale pocieszające, że nawet ostatni otrzymali swoje głosy.

W ramach rekompensaty za długą nieobecność, postanowiłam zamieścić kolejny przejaw mojej radosnej twórczości. Szkic przedstawia moją postać z gry, która od jakiegoś czasu skutecznie pożera nasz (czyli mój, Lubego i przypadkowych ofiar) czas. Gra nazywa się "Warhammer. Fantasy Roleplay" i nie jest do niej potrzebny komputer. Każdy, kto kiedykolwiek grał w klasyczne systemy RPG, takie jeszcze nieskomputeryzowane, wie, z czym to się je, a pozostałym wyjaśnię, że do tego potrzeba dziwacznych kości, ołówka, kilku kartek papieru i delikwenta, który ofiarnie zgodzi się rozgrywkę prowadzić. Delikwent zostaje Mistrzem Gry i mówi pozostałym graczom, kim grają, (chociaż nie do końca, sporo sami sobie gracze dopowiadają) gdzie grają i w co właściwie grają. Wiem, że to dość egzotycznie wygląda z boku, ale strasznie wciąga.;) Głównym plusem tej zabawy jest to, że można robić absolutnie wszystko, nie będąc ograniczonym przez komputerowe lokacje, zasady i inne sztywne ramy. A na obrazku elfka tym razem zrobiona w stylu mangi, bo akurat taką miałam fantazję.:)

A już jutro pierwszy w tym roku stosik.:)