Uwaga, to nie jest recenzja! To jest zbiór moich własnych przemyśleń i wrażeń po lekturze książki. Więc proszę nie zarzucać mi nieprofesjonalności (jakbym kiedykolwiek była profesjonalistką:P).
Z czym kojarzy nam się Japonia? Z kwitnącą wiśnią, pod którą, w delikatnej zasłonie upadających płatków medytuje mnich? Z wojowniczymi samurajami? A może przeciwnie, z najnowszymi technologiami i zadziwiającymi wynalazkami? Ci, którzy interesują się tym krajem, na pewno mają dużo więcej skojarzeń. Alex Kerr również należy do sympatyków Japonii. Właśnie dlatego postanowił napisać książkę, która oślepionym życzeniowymi obrazami Japonii obcokrajowcom pokarze to, co w tym kraju jest najgorszego: „Nigdy nie twierdziłem, że cudzoziemiec znający Japonię ma prawo ją krytykować czy atakować. Ale twierdzę, że musimy zdjąć różowe okulary i ujrzeć dzisiejszą Japonię taką, jaka naprawdę jest. Jeśli tego nie uczynimy, będzie to oznaczało, że nie tylko pochwalamy, ale też przyśpieszamy nadchodzącą katastrofę.”[17] Nie chodzi bynajmniej o jakieś mroczne zbrodnie, raczej o robaka, toczącego państwo od środka. Książka pochodzi sprzed 10 lat (moje wydanie pochodzi co prawda z 2008 roku, jednak jest to tylko nieuzupełniony przedruk), więc nie wiem, jak ma się do obecnie sytuacji. Jednak mechanizmy, które opisał Kerr pozwalają sądzić, że niewiele się zmieniło.
W piętnastu poświęconych różnym zagadnieniom rozdziałach autor opisuje bolączki współczesnej Japonii. Jednak te piętnaście rozdziałów można w zasadzie podzielić na cztery kategorie: finanse, budownictwo, ochrona środowiska, kultura i przekaz informacji.
Dowiadujemy się więc, że kraj, który przez długi czas uważany był za potęgę gospodarczą, w latach dziewięćdziesiątych przeszedł kryzys. Autor wyjaśnia nam wszystkie zawiłości, jakie sprawiły, że do tego doszło, a jednocześnie opisuje mechanizmy, dzięki którym ów kryzys praktycznie nie odbił się echem na świecie. Zaiste, dziwny to kraj, w którym na giełdzie tylko sprzedaje się akcje, oszczędności w bankach nie dają odsetek, a kapitał firmy wylicza się na podstawie cen zakupu jej majątku (nie zwracając uwagi na ewentualne zmiany cen np. gruntów czy budynków). Tym dziwniejszy, że beztrosko korzysta z pieniędzy na szeroko pojęte cele socjalne, aby dotować przemysł ciężki i budowlany. Opieka zdrowotna już za to zapłaciła – lekceważenie badań medycznych sprawiło, że ta gałąź japońskiej nauki przestała się liczyć na świecie, a leki są jednymi z najdroższych i jednocześnie najniższej jakości. Tylko czekać, aż cały system się załamie pod wpływem wciąż rosnącej liczby emerytów…
Każdy chyba pamięta piękne obrazki japońskich krajobrazów, jakimi czasopisma podróżnicze czy biura turystyczne lubią ozdabiać swoje strony czy ulotki. Kerr uświadamia nam za to, ile pracy trzeba włożyć w to, aby zdjęcia były tak kuszące. Wiele zachodu bowiem kosztuje retuszowanie majaczących w tle industrialno – urbanizacyjnych koszmarków lub takie kadrowanie obrazu, aby np. nie było na nim widać odległej o kilkaset metrów elektrowni atomowej. Bo Japonia niestety (raczej podświadomie, niż w złej wierze) w swoim środowisku naturalnym widzi nieustanne zagrożenie, które trzeba wyeliminować. Co w połączeniu z brakiem norm emisji zanieczyszczeń (a co za tym idzie, technologii ich stosowania – który bowiem przedsiębiorca będzie wykładał fundusze na utylizację i badania nad nią, kiedy bezkarnie może swoje odpady spuszczać do najbliższej rzeki?) doprowadza nie tylko do betonowania rzek i plaż (w 2000 roku – 55% długości wybrzeża była już „sztucznie umocniona”), ale i do częstych przypadków masowych zatruć wśród ludności. I każdemu pewnie wydałby się zabawny fakt, że w 1997 roku Japonia wysłała to walki z potężnym wyciekiem ropy… żołnierzy z wiaderkami. Wydałby się, gdyby nie był straszny. A państwowa biurokracja zamiast inwestować w nowe technologie, pompuje grube pieniądze w budowę nikomu niepotrzebnych monstrualnych konstrukcji. Z resztą, również przestarzałymi technologiami.
Do tej pory zgadzałam się z autorem w każdej kwestii (chociaż, jeśli wziąć pod uwagę fakt, że nie mam wiedzy z innych źródeł na podnoszone tematy, lepiej pasowałoby wydarzenie „wierzyłam na słowo”). Oburzały mnie poczynania rządowej biurokracji i opisywana dewastacja środowiska naturalnego. Smucił fakt, że przy obecnym systemie, zarówno polityki, jak i edukacji, samo społeczeństwo nie ma wiele do powiedzenia. Przy podejściu do kinematografii (a także, chociaż mniej bezpośrednio, do literatury), zauważyłam jednak u autora postawę, z którą absolutnie nie mogę się zgodzić. Mianowicie, autor zdaje się uważać pewne formy sztuki za z gruntu mniej wartościowe od innych. I tak, użalając się nad upadkiem japońskiego kina aktorskiego (skądinąd tu mu przyznaję rację – zdarzyło mi się oglądać parę tamtejszych filmów akcji i chyba jedynym uczuciem, jakie mi przy tum towarzyszyło, było zażenowanie i niesmak), serwuje nam odrobinę pocieszenia „Jest jasny punkt w tym skądinąd ponurym obrazie: anime. Innowacyjne i wizualnie uderzające[…]. Podnoszą tematy tabu, które rzadko widuje się w filmach głównego nurtu, takie jak na przykład zbrodnie wojenne i nieetyczne zachowania w biznesie.”[322] Zaraz jednak wylewa nam na głowy kubeł zimnej wody, uderzając przy tym w ton niepokojąco protekcjonalny: „Anime to medium dziecięce”[323], a w dodatku zacofane, bo Amerykanie to już animację 3D wymyślili. Po czym (i przed czym z resztą też) opisuje nam, jakie to sukcesy odniosły Pokemony czy „Czarodziejka z księżyca”. I że to źle, oj źle bardzo, że takie właśnie produkcje są sztandarowymi produkcjami japońskiej kinematografii. (
Dygresja: swoją drogą, dziwne to trochę, że jako kasowe przeboje przedstawia właśnie „Pokemona”, który był jednorazowym hitem, a kolejne części już poniosły spektakularną klapę. Za to ni słówka nie piśnie o takim choćby „Grobowcu świetlików”, uznamym przez światowych krytyków za równy „Liście Schindlera”… Czyżby pan Kerr nieco naginał fakty, żeby mu lepiej pasowały do argumentacji?) Może i wyłazi tu ze mnie moja infantylność, ale nie podzielam tego zdania. Chociażby dlatego, że musiałabym postawić taką choćby „Hannah Montana” ponad
„Grobowcem świetlików”. I co z tego, że to pierwsze to durnowaty, ale aktorski serial dla młodzieży a to drugie to dogłębnie poruszająca, chociaż animowana, opowieść o wojennych losach dzieci, której w żadnym wypadku nie pozwoliłabym oglądać dziecku (nie polecam nawet co bardziej wrażliwym osobom dorosłym, chyba, że akurat mają ochotę załapać głębokiego doła)? W końcu filmy autorskie są z gruntu lepsze i poważniejsze.
No to już napisałam, co mnie boli. Teraz pora na odrobinę obiektywizmu, czyli odpowiedź na pytanie, czy komuś książkę polecam. Chociaż odrobinę się na niej zawiodłam (spodziewałam się, że waga będzie położona na zagadnienia kuturalno - społeczne, tymczasem najwięcej miejsca autor poświęcił opisywaniu przeróżnych finansowych machlojek i ich mechanizmów), to polecam gorąco, szczególnie tym, których Japonia fascynuje. Jeśli książka jest wciąż aktualna, dowiedzą się ciekawych rzeczy, a jeśli już się trochę przeterminowała, będą mieli pogląd na to, z czym się ten kraj musiał do niedawna zmagać. Dla nich – lektura obowiązkowa;) Co do innych czytelników, polecam tym, którzy lubią czytać o dalekich krajach i poszerzać swoje horyzonty. Można się wielu rzeczy dowiedzieć.:)
Tytuł: Psy i demony. Ciemne strony Japonii
Autor: Alex Kerr
Tłumacz: Tadeusz Stanek
Tytuł oryginalny: Dogs and Demons. Tales from the Dark Side of Japan
Wydawnictwo: Universitas
Rok: 2008
Stron: 421