Strony

wtorek, 5 marca 2013

Bardziej umierająca niż nadświat - "Umierająca Ziemia. Oczy Nadświata" Jack Vance

Czytanie klasyki to skomplikowana rzecz. Jeśli chodzi o klasykę gatunków, których się nie lubi, ale trafiły do ogólnego (choć nie do końca sprecyzowanego) kanonu lektur, które trzeba znać, mamy problem – to nas zwyczajnie nie interesuje, a wszyscy oczekują, że będziemy znać i wygłaszać opinie/streszczać na zawołanie. Jeśli nawet zdecydujemy się przeczytać, to będziemy (a jeśli nie my, to na pewno znajdzie się ktoś z zewnątrz) się zastanawiać, czy robimy to dla siebie, czy w wyniku presji. Gdy kanon dotyczy gatunku, który lubimy, problemy są nieco inne. Klasyka powinna się z definicji podobać, jak ten Słowacki, który zachwyca, nawet jeśli nie zachwyca. Czytelnicza dusza najbardziej boli, gdy klasyka gatunku zamiast zachwytu czy choć poznawczej satysfakcji przynosi jedynie rozczarowanie i obojętność.


„Umierająca Ziemia. Oczy Nadświata” to właśnie jeden z takich kłopotliwych klasyków. Jack Vance już w latach pięćdziesiątych napisał garść historii ze starej Ziemi pod starym, czerwonym i coraz zimniejszym Słońcem. Całość składa się z czterech tomów, zaś w Polsce opublikowano tylko dwa pierwsze (w omnibusie). Z samą „Umierającą Ziemią” nie mam żadnych problemów, gorzej z „Oczami Nadświata”. Ale może po kolei.

„Umierająca Ziemia” to zbiorek opowiadań, łączących się poprzez bohaterów (najczęściej w ten sposób, że epizodyczna postać z jednego tekstu jest głównym bohaterem innego). Muszę przyznać, że niektóre z nich bardzo przypadły mi do gustu, a pomysły w nich wykorzystane ciągle wydają się oryginalne. „Turian z zamku Miir” to historia czarnoksiężnika, który pragnął w swych magicznych kadziach wyhodować człowieka. Ponieważ mimo prób nie udała mu się ta sztuka, postanowił zasięgnąć rady jeszcze potężniejszego, legendarnego wręcz maga. Ten jednak nie udziela rad za darmo. Cała konstrukcja tekstu przypominała mi baśniową wyprawę po artefakt przeniesioną miliardy lat wprzód i ten klimat właśnie jest najmocniejszą stroną nie tylko tego jednego tekstu, ale całego zbioru. 

„Czarnoksiężnik Mazirian” to z kolei opowieść o człowieku, który pojmał bohatera poprzedniego opowiadania, aby wydobyć z niego sekret tworzenia ludzi. Na ratunek Turianowi wyrusza jego ukochana. Tutaj również mamy pięknie wykorzystany motyw baśniowy, lecz tym razem jest to „pościg z przeszkodami” (zazwyczaj przedstawiany jako magiczny pojedynek przemian, tu przyjął trochę inną formę). 

„T’sais” również opiera się na baśniowym motywie, poszukiwania wiedzy (o sobie) tym razem. Tytułową bohaterkę stworzono bowiem z wadą – nie umie postrzegać piękna, a jej mózg nawet najurodziwsze rzeczy interpretuje jako wstrętne i obmierzłe. Zatem T’sais podejmuje wędrówkę w celu nauczenia się, czym jest piękno. Dla mnie najprzyjemniejszy tekst, bo mam słabość do prostych, archetypicznych niemalże historii (gdyby nie to, że pisana była w jakiejś prehistorii, pewnie nazwałabym ją lekko kiczowatą, ale prawo pierwszeństwa mi nie pozwala).

W „Liane Wędrowcu” najbardziej podobał mi się świetny plot twist na zakończenie opowiadania. „Ulan Dhor” i „Guyal ze Sfere” to wykorzystanie motywów baśniowych obecnych i we wcześniejszych opowiadaniach: odpowiednio quest w celu zdobycia artefaktu (w stylu nieco conanowskim) i w celu zdobycia wiedzy. Przyjemne.

Tutaj kończy się „Umierająca Ziemia”, a zaczynają „Oczy Nadświata” i moje problemy. Bohaterem tej, niewielkiej skądinąd, powieści jest Cugel, oszust i krętacz. Przyłapany przez czarodzieja Iucounu na próbie kradzieży artefaktów, zostaje wbrew swojej woli wysłany na daleką północ z pewną misją. No i fabuła jest w sumie taka sobie, przewidywalna, ale nie boleśnie – ot, Cugel wraca do domu, obmyślając przy okazji zemstę na wrednym magu. Język też nie jest problemem, choć tłumaczenie (bądź język oryginału – nie potrafię określić) wydaje się dość archaiczne na tle obecnych standardów. Problemem jest główny bohater.

Autor umyślił sobie bowiem stworzenie koncertowego sukinsyna, nie jakieś szalone Zło na modłę Saurona, tylko małą szuję na miarę naszych potrzeb i możliwości. Udało mu się – czytelnik dostał popisowego psycho(socjo?)patę, który ma głęboko w poważaniu wszystkich i wszystko i zdecydowany jest narażać cudze życie, powodować śmierć, zarazę i klątwy, byle tylko jemu żyło się wygodniej. A to wszystko bez szczególnej złośliwości, ot tak, samo wychodzi. 

Nie chcę przez to powiedzieć, że Cugel jest postacią źle skonstruowaną, wręcz przeciwnie. W opowiadaniu albo dwóch mógłby być nawet ciekawym eksperymentem – takie małe badanie, jak czytelnik zareaguje na bohatera kompletnie nieatrakcyjnego. Ale w powieści po prostu męczy. Cugel bowiem, poza swoją małostkową psychopatią, jest postacią nijaką. Zbyt racjonalny i przyziemny, aby wzbudzić negatywną fascynację, pozbawiony też kompletnie uroku osobistego, którym czarują czytelników różni niecni dżentelmeni, brak mu też wyższego motywu, który mógłby okazać się interesujący. Babranie się w miałkości ludzkiego charakteru to naprawdę trochę zbyt mało w tym przypadku.

Podejrzewam, że inaczej byłoby, gdyby w powieści istniał jakiś stały punkt zaczepienia poza Cugelem – drugoplanowa postać, motyw poboczny, rozbudowany wizerunek świata. Narracja ma jednak charakter epizodyczny (kolejne rozdziały są właściwie osobnymi opowiadaniami, ukazującymi migawki z podróży), a wredne numery, jakie Cugel wykręca napotkanym ludziom dla własnej wygody przestają zajmować uwagę czytelnika już po drugim rozdziale. Jeśli chodzi o mnie, na początku przynajmniej pałałam niechęcią do bohatera i życzyłam mu długiej i bolesnej śmierci. Później nawet to mi przeszło. Lubię się przywiązywać do bohatera, a sytuację, kiedy staje mi się on całkowicie obojętny uważam za jedną z najcięższych pisarskich porażek.

Ostatecznie polecę książkę Vance’a miłośnikom fantastyki, tym bardziej zagorzałym. Autor miewa bowiem ciekawe pomysły i prezentuje oryginalny styl, ale jeśli ktoś nie gustuje w wyjątkowo bezbarwnych antybohaterach, nie będzie zadowolony.
Tytuł: Umierająca Ziemia. Oczy Nadświata
Autor: Jack Vance
Tytuł oryginalny: The Dying Earth. The Eyes of the Overworld
Tłumacz: Jolanta Pers
Wydawnictwo: Solaris
Rok: 2010
Stron: 450
Książka przeczytana w ramach wyzwania "Eksplorując nieznane".

3 komentarze:

  1. Masz rację, najgorsze, co może spotkać autora, to kompletna obojętność, jaką wywołuje ona w czytelniku... Na Vance'a się specjalnie nie zasadzam, gdzieś tam się kurzą nawet jakieś jego pozycje na moich półkach. To jest niestety dola książek z tak zwanych kanonów (tak zwanych, bo sama nie bardzo rozumiem zasady, na których są tworzone i powątpiewam w ich uniwersalność) - ich walory i aktualność nie zawsze odpowiadają naszym oczekiwaniom. Ale chylę czoła za zmierzenie się z tym dziełem:-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Znaczy jeśli chodzi o zasady tworzenia kanonu, to osobiście jestem zdania, że powinny się tam znajdować książki przełomowe (np. w których autor zastosował nowy motyw, później często występujący i mocno kojarzony z gatunkiem), albo bardzo dobre literacko (tu ciężko o ściśle obiektywne kryteria). Vance to chyba to pierwsze, bo literacko jakkolwiek dobry, to nie wybitny. Tylko że , no właśnie - walory się zestarzały, a i tego pionierstwa jakoś nie mogę dojrzeć...

      Usuń
  2. W SF poszukuję głównie ciekawych pomysłów, dlatego po Vance'a chętnie sięgnę.

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.