Strony

sobota, 4 stycznia 2014

Film ostatnio widziałam #1 - "Kraina lodu" ("Frozen")

Kilka słów tytułem wstępu. Oto pierwsza notka na tym blogu poświęcona filmowi, jednocześnie będąca pierwszą jaskółką nowej kategorii. Zamierzam bowiem częściej pisać o filmach i obawiam się, że będą to wpisy z serii „nie znam się, to się wypowiem” (bo na pewno nie recenzje). Aby zminimalizować to ryzyko, będzie głównie o filmach animowanych (lub tak obfitych w komputerowe efekty specjalne, że można je za animowane uznać), bo w nich kwestia, kto kogo grał i czy na tle innych swoich ról wypadł dobrze jest jakby drugorzędna. Będzie też o ekranizacjach i adaptacjach znanych mi książek. Obejrzałam już kilka filmów, o których bardzo chcę z kimś porozmawiać, więc z pewnością nie będzie to ostatnia notka z serii, ale obiecuję wam, że jeśli się nie spodobają, to nie będę pisać. Obiecuje też nie robić analizy każdego odcinka serialu o małych kucykach i ich magicznej przyjaźni (no chyba, że zechcecie;)). Ach, i zamierzam z zasady spoilerować, ale gdyby jednak kiedyś miało mi się to nie zdarzyć, to każda notka będzie oznaczona odpowiednim ostrzeżeniem. A więc do dzieła.

Spoilery. Spoilery everywhere.

Każdy w dzieciństwie widział przynajmniej kilka filmów Disneya. Każdy pamięta (a zwłaszcza Internet, on jest pełen memów na ten temat), jak wyglądała historia przeciętnej księżniczki z takiej animacji – wychowywało się biedactwo w izolacji, marząc o księciu z bajki, pewnego dnia książę przyjeżdżał na białym rumaku, śpiewali razem piosenkę i bach! Ślub już wieczorem. Książę musiał tylko do tego wieczora uratować swą damę od wszelkich distresów – co mu się zawsze udawało – i wszyscy żyli długo i szczęśliwie. Przyznam, że w nowszych animacjach widać, jak wytwórnia stara się powoli odchodzić od tych schematów. Aż tu nagle wyprodukowano „Krainę Lodu”, która drobnym kroczkiem wcale nie była.

Zacznę może od kilku słów o warstwie wizualno-dźwiękowej. Niektórym bardzo nie podobało się, że bohaterki „Krainy lodu” są bardzo podobne do Roszpunki. Trochę są, owszem, ale przecież wszystkie księżniczki Disneya stworzone w podobnym okresie i nienależące do charakterystycznych grup etnicznych (jak Pocahontas czy Mulan) są do siebie podobne, ergo wytwórnia po prostu szuka swojego stylu w animacji 3D i chyba go znalazła. Mnie się ten styl nawet podoba, tylko możnaby nad nim jeszcze popracować. Zwłaszcza nad profilem, bo z profilu nasze drogie księżniczki wyglądają jak kapucynki z wodogłowiem i kaprawymi noskami. I to w zasadzie wszystko, do czego mogę się przyczepić, bo dubbing i warstwa muzyczna również wypada bardzo dobrze (i jakkolwiek dubbing polski uważam za lepszy, tak wykonanie „Let it go” dużo bardziej podoba mi się w oryginale – wokal jest ładniejszy). Teraz przejdźmy do części, która naprawdę mnie interesuje. 

Chyba jedyny przypadek, kiedy disneyowskie słodkie zwierzątko jest mniej słodkie niż prawdziwe - żywe reniferki biją małego Svena na głowę.

„Kraina Lodu” (czy też „Frozen”, jak brzmi tytuł oryginalny) jest w zasadzie pierwszym filmem, który skupia się na relacjach między siostrami (był jeszcze „Lilo i Stich”, ale tam różnica wieku była na tyle duża, że wymuszała przesunięcie ciężaru relacji w kierunku matka-córka). Bohaterki „Frozen” są, tradycyjnie już, swoimi przeciwieństwami. Starsza Elsa jest spokojna, zrównoważona i jeśli nie lubiąca, to przynajmniej pogodzona ze swoja samotnością. A przynajmniej tak wydaje się na pierwszy rzut oka, jeśli ktoś nie zdaje sobie sprawy, jaką cenę musiała zapłacić za dojrzałość i opanowanie. Młodsza Anna to czysta, rozbuchana żywiołowość, standardowy urwis o podrapanych kolanach, pragnąca zobaczyć świat i poznać ludzi – idealnie pasuje do profilu psychologicznego nowej księżniczki Disneya. To Elsa się z niego wyłamuje – wolno jej, bo początkowo twórcy filmu pozwolili jej pozować na czarny charakter (ale taki, który nadaje się jeszcze do resocjalizacji). Mimo wszystko, wydaje mi się ona dużo bardziej złożoną i po prostu ciekawszą od Anny postacią.

Jak napisałam wcześniej, we „Frozen” scenarzyści początkowo kreowali Elsę na czarny charakter (jakby ktoś nie zauważył, to jest miejsce od którego spoilery zaczynają się sypać gęsto), czy raczej sprawiali, ze widz zaczynał o niej tak myśleć, przyzwyczajony do dotychczasowego schematu, w którym Ten/Ta Zły/a jest znana od początku. I tu niespodzianka – Elsa mimo swej dzikiej magicznej mocy okazuje się damą w distresach, zaszczutą, niepewną, ciągle żyjącą w poczuciu zagrożenia i strachu, nieumiejącą budować relacji z ludźmi. Widać to bardzo dobitnie najpierw, kiedy śpiewa najważniejszą piosenkę w filmie, a potem, kiedy otwarcie stwierdza, że po ucieczce z zamku być może jest samotna, ale wreszcie wolna, bo nie musi przed nikim ukrywać swojej prawdziwej natury (która, uważajcie, nie jest zła, lecz po prostu inna). Co ciekawe, tym razem zagrożenie nie pochodzi z zewnątrz, źródłem największego niebezpieczeństwa jest królowa Elsa sama dla siebie. I tutaj mamy kolejny złamany baśniowy schemat na rzecz rzeczywistości – królewna w dzieciństwie odizolowana od społeczeństwa dla własnego dobra wcale nie wyrasta na ufną, kochaną przylepę, ciekawa świata i niemogąca doczekać się wielkiego balu. Wyrasta na młoda kobietę z głęboką fobia społeczną, która panikuje na wieść o tym, że w jej zamku będzie teraz przebywać więcej ludzi i która nie potrafi okazywać uczuć nawet najbliższej sobie istocie. Ani Aurorze, ani Roszpunce to się nie przytrafiło prawda? 

Nowa, lepsza Elsa. Bo ładna.

Jeśli już przy łamaniu schematów jesteśmy, czas się zająć prawdziwym szwarccharakterem tej opowieści. Przy tej okazji Disney złamał chyba jeden ze swoich największych schematów, pobłażliwie obśmiany już tyle razy, że chyba bardziej się nie da – miłość od pierwszej piosenki. Dotąd, jak mechanika baśni przykazała, księżniczce wystarczyło ujrzeć swego wybranka i zaśpiewać z nim w duecie piosenkę, abyśmy wiedzieli, że miłość to wielka i prawdziwa, a biskup (bo byle ksiądz księżniczce ślubu przecież nie udzieli) z orszakiem już pędzi poprowadzić ceremonię. (Dla oddania sprawiedliwości wspomnę jednak, ze w nowszych filmach księżniczki na odkrycie w swych serduszkach dozgonnego uczucia potrzebowały kilku dni). Ale gdyby wyłączyć mechanikę baśni? Wtedy odśpiewanie piosenki jest uroczym urozmaiceniem pierwszego spotkania, ale starsza siostra, a jednocześnie królowa, na wieść o rychłym ślubie z facetem poznanym tego samego dnia odpowie stanowczym „Nie!”. Tak się stało we „Frozen” i tym razem miłość nie zatryumfowała, bo królowa miała rację. Śpiewający kawaler z tytułem okazał się bowiem nie true love, ale zwykłym łowca posagów, karierowiczem i ostatecznie zwykłym mordercą zdolnym zrobić wszystko dla korony. Ten opis pasuje do wielu disnejowskich szwarccharakterów i w zasadzie jest typowym zestawem cech na tej posadzie. Co nowego, to fakt, że jak dotąd intencje były klarowne i jeśli ktoś się nie mógł ich dopatrzeć, to najwyżej mniej rozgarnięci bohaterowie bajki – widz od razu wiedział, czego ma oczekiwać. Tym razem widz był przekonany, ze chłopak jest w porządku (choć kiedy oświadcza, ze ma dwunastu starszych braci i w związku z tym żadnego majątku, można zacząć coś podejrzewać), dopiero w ostatnich minutach filmu, tuż przed kulminacją wychodzi szydło z worka. Przyznam, że byłam trochę zawiedziona, bo liczyłam na to, że Hans (bo tak ma na imię lipny ukochany) okaże się może nie młodzianem o kryształowym sercu i szczerych intencjach, ale przynajmniej chłopakiem w porządku, który może i przyszedł po koronę, ale szanuje tych, którzy byliby niezbędni do jej zdobycia. Niemniej rozumiem, ze w filmie dla dzieci potrzebny jest wyraźnie zarysowany ten zły, a twórcy już i tak zagmatwali bardziej niż zazwyczaj. 


Jak to "Nie jesteś true love"!?

Pozostaje jeszcze zagadka prawdziwej miłości – jak wiadomo, taka w bajce musi wystąpić, a skoro nie śpiewający młodzieniec, to kto? Ano jest jeszcze pomagający Annie odnaleźć zbiegłą siostrę Kristoff, który od standardowego księcia Disneya różni się tylko tym, ze twórcy zadbali, żeby widz zapamiętał jego imię. I choć Kristoff szczerze pokochał nasza młodszą księżniczkę, to jednak nie jego miłość okazała się kluczowa, a damy z opałów nie ratował żaden facet. Okazało się, że we „Frozen” to miłość Anny do Elsy (mój wypaczony umysł już wzdraga się na myśl, jakież to intrygujące fanfiki i fanarty będzie można już za chwileczkę, już za momencik znaleźć w sieci po wpisaniu tego hasła) jest ta prawdziwa i najważniejszą. Czyni to „Frozen” najbardziej kobiecym filmem Disneya, bijącym w tej kategorii „Meridę Waleczną” na głowę (w „Meridzie…” mieliśmy co prawda przedstawiony konflikt matki z córką, ale ponieważ Merida jest typową chłopczycą mająca w pogardzie kobiece sprawy, jest tu tez odrobina poglądu, że to, co kobiece jest gorsze; we „Frozen” obie siostry są silne, ale nawet Anna, będąca najlepszą kandydatka do tytułu chłopczycy, uwielbia piękne suknie i bale, a jako rasowa baśniowa księżniczka marzy o znalezieniu swego księcia). A jeśli dla kogoś to wada, to tylko i wyłącznie jego problem.

"Kraina lodu" ("Frozen")
reż. Chris Buck, Jennifer Lee
Disney
2013

21 komentarzy:

  1. Zdecydowanie jestem dzieckiem wychowanym na bajkach Disneya i podobają mi się praktycznie wszystkie filmy. Mogła bym je ogladać po kilka razy i w kółko słuchać piosenek z filmów.

    OdpowiedzUsuń
  2. Wychowana na disneyowskich animacjach nie mogłam nie obejrzeć Krainy Lodu - a ta, chociaż wizualnie faktycznie podobna do Zaplątanych, jest świetna. :D Taka... taka trochę inna od reszty.
    A disneyowskie piosenki są najlepsze. ;3

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, "Kraina lodu" w pewnych aspektach jest zdecydowanie inna od reszty.:)

      Usuń
  3. Byłam w kinie i jestem bardzo zadowolona, że zdecydowałam się pójść na ten film. Już od pierwszych zdjęć promocyjnych i zwiastunu miałam dobre przeczucie co do tej produkcji.
    "Let it go" też chętniej słucham, ale "Mam tę moc" też niezaprzeczalnie ma coś w sobie. Hans to było sporo zaskoczenie przyznaję.
    "Frozen" bardzo mi się podobali jak na tak niecodzienną opowieść inspirowaną "Królową śniegu" (Elza jako tytułowa królowa, a wyczytałam, że Anna była wzorowana na Gerdzie i faktycznie jest nawet renifer i jazda przez śnieżne krajobrazy). Bardzo, bardzo dobra produkcja :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja nawet zwiastunu nie oglądałam - jak tylko się dowiedziałam, że Disney kręci nową animację było jasne, że obejrzę.;)
      "Mam tę moc" jest moim zdaniem świetnie przetłumaczona, ale Demi Lovato znacznie lepiej radzi sobie pod względem technicznym, niż Katarzyna Łaska. No i głos tej pierwszej zdecydowanie bardziej mi odpowiada.;)
      Elza w ogóle robi w tej adaptacji jednocześnie za Królową Śniegu i Kaja (miałam mieć o tym akapit, ale go wyrzuciłam, bo i tak wyszło za długo), co jest bardzo ciekawe samo w sobie. Wychodziłoby też na to, że Kristoff jest małą rozbójniczką.;)

      Usuń
    2. Ja wolę wykonanie Idiny Menzel ;)

      Usuń
  4. Nie widziałam jeszcze filmu. Z tego co piszesz wnioskuję, że Anna jest do mnie podobna. Jako dziecko uwielbiałam gonić i rozrabiać, ale lubiłam też ładnie się ubrać i wcale nie chciałam być chłopcem.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Filmy Disneya ogląda się najlepiej, kiedy można się z kimś utożsamiać.;)

      Usuń
  5. Uwielbiam bajki Disneya. "Krainę lodu" też obejrzę :)

    OdpowiedzUsuń
  6. Ciekawi mnie, czy przebije moją ulubioną animację - Zaplątanych.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mnie się, muszę przyznać, "Frozen" podobała bardziej - głównie ze względu na taką zgrabną dekonstrukcję disneyowskich schematów.

      Usuń
    2. Ha, nie wiem czy to wystarczy, żeby przebić Zaplątanych :)

      Usuń
  7. Jeszcz nie oglądałem, ale czy to prawda, że w jednej ze scen pojiawia się Roszpunka?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hm, nie przypominam sobie (a specjalnie przejrzałam film, żeby się upewnić - fakt, ze jakość kiepska a w jednej ze scen jest pokazana dziewczyna dość do niej podobna, więc może się mylę).

      Usuń
    2. Tak to prawda. Dokładnie w scenie, gdy otwierają wrota i rozśpiewana Anna wychodzi do ludzi. Tyle, że w krótkich włosach nie rzuca się tak w oczy. Idą razem z Julkiem. :)

      Tu masz zdjęcie http://1.fwcdn.pl/an/1985708/56775.9.jpg

      Usuń
  8. Tą notką tak mi wczoraj zakręciłaś w głowie, że musiałam od razu obejrzeć ten film ;) I zszokowało mnie nie tyle to, że książę okazał się czarnym charakterem (bo ciężko, żeby mnie to zszokowało po tylu spojlerach ;D), ale że okazał się takim debilem. Jak chciał mieć własne królestwo i zakładać tam dynastię to powinien był właśnie starać się uratować Annę, ożenić się z nią i dopiero potem zabrać się za wykańczanie Elsy, a nie od razu wykańczać obie siostry :P Jako nowemu władcy Anna bardzo by mu się przydała za żonę, jako przedstawicielka poprzedniej dynastii uwiarygodniłaby jego rządy i nawet jakby były one do dupy, to lud by nie buczał, że jest uzurpatorem :P Zresztą dziewczyna ładna, zgrabna, zakochana, czego chcieć więcej :P Tak jak napisałam, byłoby o wiele bardziej logicznie, zwłaszcza, że książę z początku zdawał się wiedzieć, na czym polega sprawowanie władzy, znana mu była np. waga korzystnego ożenku :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No właśnie też mnie jego postępowanie rozbroiło. Jeszcze rozumiem, że mógł chcieć w pierwszym odruchu wykorzystać fakt, ze ma okazję zostać jednowładcą królestwa (przy założeniu, ze udałoby się mu przekonać wszystkich do tego, ze Anna jakoś tam przekazała mu przed śmiercią władzę), ale potem wypadałoby założyć dynastię... i po co znowu przechodzić przez te wszystkie szopki z szukaniem nowej, królewskiej żony, skoro pod bokiem jest ładna młoda i chętna (zwłaszcza, ze i dość naiwna, więc przy odpowiednim podejściu nie powinna sprawiać kłopotów)?;) Jego pierwotny plan miał zdecydowanie więcej sensu.

      Usuń
  9. "ale ponieważ Merida jest typową chłopczycą mająca w pogardzie kobiece sprawy, jest tu tez odrobina poglądu, że to, co kobiece jest gorsze" ależ to nie prawda! Mogłabym kłócić się z prawie każdym zdaniem w tym artykule, ale ten szczególnie mnie razi. Merida pokazuje, że dziewczynka nie musi być wypacykowaną laleczką o talii osy, błyszczących włosach i idealnych rysach twarzy. Pokazuje jak najbardziej realną dziewczynkę. Nieco pulchną z burza niesfornych loków. Pokazuje, że nie należy szukać księcia na białym rumaku i nie trzeba nabawiać się kompleksów już za dziecka oglądając inne księżniczki. Merida jest piękna wewnątrz i o to chodzi.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Owszem, Merida jest piękna wewnątrz (choć i na zewnątrz niczego jej nie brakuje, no ale nie popadajmy w paranoję, bohaterka filmu dla dzieci musi się prezentować co najmniej estetycznie) i pokazuje, że dziewczyna nie musi być tylko ozdobą, ale zauważ, że przy tym ona wszystkiego, co kobiece szczerze nie znosi. Męskie zajęcia uznaje za dużo lepsze i ciekawsze, a wszystko, co proponuje jej matka to zło konieczne i rzecz niewarta splunięcia. Wskazywałoby to raczej na leczenie kompleksów (bo "muszę pokazać, że jestem lepsza i postrzelać z łuku, a nie zajmować się tymi babskimi nudami"), ale szczerze mówiąc, nie podejrzewam Disneya o takie intencje.

      Usuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.