Przy okazji wpisu o chłopcach, których kiedyś kochałam obiecałam, że z okazji dnia kobiet przygotuję podobny o dziewczynach. Okazało się to znacznie trudniejsze niż się spodziewałam. Bo wyszło, że z większością dziewczyn, które lubię jako postacie, raczej nie chciałabym mieć do czynienia w prawdziwym życiu (co może wskazywać na to, że jestem strasznie nudną osobą). Coś takiego raczej wymusza skreślenie z listy ludzi (bytów?), których chciałbym mieć za najlepsze przyjaciółki. (Dlatego nie będzie tu np. nikogo z twórczości Sapkowskiego, choć uważam, że facet świetnie pisze kobiety). W ogóle z takiej czy innej przyczyny (bo z perspektywy czasu doceniam, ale jak czytałam, to nie doceniałam, a żeby być rzetelnym trzeba by było przeczytać raz jeszcze, do czego nie mam okazji; bo bohaterkę jeszcze za słabo znam czy też autor za mało jej pokazał; bo niby postać fenomenalna, ale coś nie zagrało; bo ją lubię, ale nie aż tak…) zabraknie w tym spisie wielu lubianych postaci. I w sumie dobrze, bo notka i tak jest długa, a tak przestałaby się nadawać do czytania. Niemniej, znalazło się kilka dziewczyn, z którymi chętnie umówiłabym się na herbatę i to więcej niż raz.
Lubię filmową Anię. Ekranizację widziałam więcej razy, niż czytałam książkę.:) |
Pierwsza prawdziwą literacką przyjaciółka, którą poznałam, była Ania Shirley (co prawda były i wcześniejsze znajomości, ale do miana przyjaźni nie aspirowały). Od pierwszej strony wiedziałam, że nadajemy na tych samych falach. Wesoła, ruda dziewczyna, zachowująca pogodę ducha mimo przeciwności losu i uwielbiająca czytać, do tego mniej więcej w moim wieku. Świetnie nam się spędzało razem czas, mimo że temperament Ani czasem przysparzał jej kłopotów (w sumie tego temperamentu trochę jej zazdrościłam – potrafiła być asertywna w czasie, gdy społeczeństwo raczej karało dziewczęta za asertywność). Kiedy jednak dorastałyśmy, nasza więź osłabła. Odwiedziłam Anię na uniwersytecie, ale później kontakt się urwał. I chyba dobrze koniec końców, bo słyszałam, że urocza dziewczynka wcale nie wyrosła na uroczą kobietę. Osobiście wolę zachować jej wspomnienie z młodszych lat.
Filmową Hermionę też bardzo lubię, choć do samych ekranizacji mam stosunek różny - zależnie od tego, o jaka część pytacie.;) |
Jakiś czas później poznałam Hermionę. Należę do pokolenia, które dorastało razem z bohaterami cyklu o Harrym Potterze i w momencie rozpoczęcia przygody Hermiona była ode mnie starsza o dwa lata (od Harry’ego była starsza o rok, ponieważ do klas w Hogwarcie uczęszczali uczniowie urodzeni od września do września, a nie tak jak u nas, od stycznia do stycznia), ale jej wiek był akurat najmniej ważny. Najlepsze było to, że pokazywała, że bycie kujonem może być fajne. Bez jej zamiłowania do siedzenia w bibliotece i ślęczenia nad książkami, Harry i Ron w swoich działaniach nie mogliby się posuwać do przodu (jak sądzę, żaden z nich nie byłby zdolny do uwarzenia takiego choćby eliksiru wieloskokowego). Jednocześnie panna Granger, mimo swojej niewątpliwej inteligencji, też nie jest nieomylna i zdarza jej się popełniać błędy, jak choćby omyłkowe dodanie do swojej porcji eliksiru kociej sierści zamiast ludzkich włosów. I to też jest fajne, bo sprawia, że młodociana czytelniczka nie jest w stanie jej znienawidzić za przeidealizowanie. Hermiona w „Kamieniu filozoficznym” początkowo jest irytująca – wygląda jak typowa panna mądralińska, która lubi popisywać się swoją wiedzą, żeby poczuć się lepsza od kolegów. Ale to tylko wrażenie, okazujące się nie mieć wiele wspólnego z rzeczywistością (co dotarło do mnie po niedawnej ponownej lekturze pierwszego tomu, wcześniej jakoś tego nie odnotowałam. I w sumie może jestem odosobniona w tej interpretacji). Ona po prostu chce być lubiana, ale nie potrafi dotrzeć do kolegów. Myśli, że zaimponowanie im wiedzą to dobry pomysł, ale niestety się myli. Dopiero działanie pozwala jej zdobyć przyjaciół, mimo, że właściwie ciągle pozostaje kujonką. I z tomu na tom jej wiedza staje się coraz bardziej cool.
Hermionie zawdzięczam jeszcze jedno (no, może nie ja osobiście, bo tak jakby rzecz bardziej dotyczy młodszych ode mnie). Mianowicie dzięki niej w literaturze młodzieżowej zaczęły się pojawiać ciekawe postacie dziewczęce na równych prawach z chłopakami. Co prawda w powieściach młodzieżowych ciekawe bohaterki pojawiały się już wcześniej (że wspomnę choćby Sally Allan z „Tomków” czy Tośkę z „Dziewczyny i chłopaka”), ale albo były tylko tłem i nagrodą dla prawdziwego bohatera (czyli chłopaka), albo autor dawał do zrozumienia, że nie są nawet w połowie tak interesujące jak męski protagonista (wyjaśnijmy sobie, że mam na myśli powieści przygodowe. W powieściach obyczajowych dominują dziewczęta, ale ja nigdy nie lubiłam młodzieżowych obyczajówek). Teraz mamy choćby nieodzowną Annabeth z serii o Percym Jacksonie (to jest w ogóle seria bardzo bogata w fajne dziewczyny; chyba jest ich nawet więcej niż fajnych chłopaków. Annabeth w ogóle wydaje mi się łudząco podobna do Hermiony), mamy Nikę czy Deryn.
Odrobina autopromocji - mój własny rysunek z akcji "Jak to widzę?" |
Po Hermionie długo, długo nie było nikogo (na szczęście siedem tomów to długość znajomości co najmniej przyzwoita). Tutaj wkracza polski autor. Z polskimi autorami do dej pory mam problem, bo oni zwyczajnie w przeważającej większości nie potrafią pisać postaci kobiecych (są jeszcze ci, którzy niby potrafią, ale nigdy nie przewidują dla nich roli bardziej znaczącej niż epizodyczna. Co utrudnia stwierdzenie, czy faktycznie potrafią, bo żeby zepsuć postać epizodyczna trzeba się wykazać ogromnym antytalentem), przynajmniej takich, które mogłabym umieścić w tej notce. Niemniej, Wegnerowi się udało. Kailean jest świetna – samodzielna, silna i bystra, ale jednocześnie nie sprawiająca wrażenia badassa w spódnicy. Dziewczyna wiele przeszła i ze względu na swoje nietypowe zdolności jest ciągle na cenzurowanym, ale nie popadła w zgorzknienie. Z drugiej strony, przeżycia pozostawiły na niej ślady, ale nie aż takie, żeby chciała nimi promieniować niczym radioaktywną aurą. Bardzo miło wspominam wycieczki z nią po stepie, jak i tajną misję w górskim zamku (to już w ogóle było mistrzostwo świata, szczególnie uczta powitalna). Mam nadzieję, że w najnowszym, zapowiadanym na kwiecień tomie znowu się pojawi. Stęskniłam się.
Chyba jestem osamotniona w swojej sympatii do Lien, bo znalezienie fajnego fanarta granicy z cudem. Ten też nie do końca odpowiada moim wyobrażeniom, ale niezaprzeczalnie jest wielkiej urody. Stąd. |
W sumie nigdzie nie powiedziałam, że będę pisać o samych ludziach, prawda? Bo wiecie, jest taka jedna postać zdecydowanie płci żeńskiej, która musiała się tu znaleźć, a jest smoczycą. Mowa oczywiście o Lien. Co prawda Naomi Novik stworzyła w swoim cyklu całkiem sporo sensownych postaci kobiecych zarówno z łuskami, jak i bez, ale Lien ma zdecydowanie najbardziej wyrazisty charakter. Właściwie, jest bohaterką tragiczną. Mimo że autorka ustawiła ją po tej gorszej stronie barykady, czyniąc z białej smoczych najgroźniejszy czarny charakter cyklu, tak naprawdę nie jest ona zła czy niegodziwa. Po prostu spotkało ją ze strony losu wiele przykrości. Sami powiedzcie, jak czulibyście się wiedząc, że jesteście przedstawicielami najszlachetniejszej, przynależnej tylko cesarzom smoczej rasy, a i tak nikt nie zechce być waszym towarzyszem (mało tego, gdyby jednak zechciał, straciłby wszelkie prawo do sukcesji)? I to tylko dlatego, że macie niewłaściwy kolor skóry? Rozumiem, że postanowiła wspierać swego towarzysza w organizowaniu, bądź co bądź, zamachu stanu. W końcu to niesprawiedliwe, że przez taką błahostkę pozbawiono go praw do należnego dziedzictwa. Rozumiem też, że gdy zginął, poprzysięgła zemstę temu, kogo za to obwiniała (niesłusznie co prawda, ale szukanie winnych jest w sytuacji tak dotkliwej straty raczej normalne). Tak więc z Lien chętnie wypiłabym herbatę, bo to niesamowita istota o nieprzeciętnym umyśle. Konwersacja przy tejże herbacie z pewnością byłaby udana, bo doskonała edukacja i nienaganne dworskie maniery sprawiają, że smoczyca doskonale się odnajduje w takich pogawędkach. Ciekawe tylko, czy ja nie wyszłabym na prostaczkę…
Alexia na okładce mangi powstałej na podstawie cyklu. I szczerze mówiąc,to jej najkorzystniejsze ujęcie jeśli próbki stron są miarodajne w ocenie kreski. |
A jeśli już przy temacie herbatki jesteśmy, to (poza chińską smoczycą z cesarskiego dworu) nie ma chyba lepszej towarzyszki do jej wypicia niż dama z wiktoriańskiego Londynu. Co prawda nieco sztywna atmosfera tego typu spotkań mogłaby niektórych (na przykład mnie) odstraszyć, dlatego wybrałabym sobie odpowiednią towarzyszkę. Alexia Tarabotti byłaby idealna. Uwielbiam ją za to, jak pięknie pozwoliła autorce sparodiować romans paranormalny. I za to, że w przeciwieństwie do większości bohaterek powieści opatrzonych tą etykietką, ma własny, niepokorny nie tylko w zapewnieniach narratora charakter i osobowość. Nie jest uroczo naiwna, jak mają w zwyczaju bywać bohaterki paranormalni (bywać, bo często wychodzą po prostu głupie i nieogarnięte życiowo do granic Nagrody Darwina), a jej zainteresowania nie koncentrują się jedynie na relacji z upatrzonym obiektem westchnień. Alexia jest zatwardziałą starą panną, która awanse pewnego wilkołaka przyjmuje z pewnym zdziwieniem i niedowierzaniem (nie można jej jednak nazwać singielką, bo nie jest szczególnie zadowolona z faktu, że nie udało jej się złapać męża. Dla wiktoriańskiej damy to największa życiowa porażka, o czym autorka nie zapomniała). Jednocześnie umysł ma trzeźwy i żywy, charakter uparty, a temperament iście południowy, jak na półwłoszkę przystało. Na wspomnianej wyżej herbatce możnaby się było spodziewać nie tylko interesującej dyskusji, ale też jakichś ciekawych przerywników, jak energiczny cios parasolką wymierzony w namolnego natręta. No i zawsze mogłabym mieć nadzieję, że Alexia zapozna mnie ze swoimi szalenie fascynującymi nieumartymi znajomymi…
Mogłabym wymieniać jeszcze długo: są przecież jeszcze fajne babeczki u Kaya, od Pratchetta też możnaby było całkiem niezłą listę wziąć, Pullman ma sensowne bohaterki, Rathfuss też, że o Nixie nie wspomnę, Lynch… a nie, Lynch nie, chyba jednak nie chciałabym poznać Sabethy bliżej. W każdym razie, na tym poprzestanę ze świadomością, że jeśli kiedyś będę układała listę bohaterek z innymi kryteriami wyboru, będzie ją z czego ułożyć.
A jaka byłaby wasza lista?
Kailean :) Też już się za nią stęskniłam :)
OdpowiedzUsuń^^
UsuńNo i miałam rację - z pięciu kojarzę jedynie dwie. ^^
OdpowiedzUsuńZ Lien pewnie zapoznam się niedługo, bo pierwszy tom "Temeraire" już stoi na półce i czeka. O serii o pannie Tarabotti w ogóle nie miałam okazji słyszeć, ale taka parodia romansów paranormalnych brzmi całkiem pociągająco.
Lien występuje co prawda w drugim tomie, ale bardzo dobrze, zapoznawaj się.;) A "Protektorat Parasola" (chyli cykl z panną Tarabotti) polecam, to jest w ogóle rzecz przecudnej urody. Musisz się tylko nastawić na to, że ostatni tom będziesz musiała przeczytać w oryginale - nigdy nie wyszedł po polsku.:(
UsuńOj, Sapkowskiego bardzo zawsze ceniłam za kobiece postaci, dlatego bardzo się zawiodłam tym, co się działo w "Sezonie burz". Ale ja nie o tym - Ania też była mi trochę sterem, żeglarzem i pokazywała, jak dużo dobrego można osiągnąć, posługują się "żywą imaginacją" (i w sumie jak się samemu postraszyć też ;-)). Mimo tego, co się działo z nią dalej, lubię też pozostałe części cyklu, najmniej może "Anię na uniwersytecie", bo tam LMM trochę przesadziła z tym, żeby pokazywać Anię w dobrym świetle nie jako Anię, ale jako Anię-Na-Tle-Innych. Ale np. "Złoty brzeg" o dzieciach Ani czy "Rillę..." bardzo, bardzo lubię. Jestem też fanką stancji w "Szumiących Topolach" :-).
OdpowiedzUsuńA co do Hermiony - po powtórce zeszłorocznej całego siedmioksięgu myślę sobie, że Hermiona, jednak jako dziecko niemagicznych rodziców, tą wiedzą i opanowaniem umiejętności mogła rekompensować sobie to "niewłaściwie" pochodzenie (z tym wątkiem mam zresztą w książkach problem, bo jest bardzo niesprawiedliwy). Bo jednak weszła do zupełnie obcego świata bez żadnego przewodnika.
"Sezon burz" jeszcze przede mną, tak że ciii...;)
UsuńJa, szczerze mówiąc, po drugim tomie rozstałam się z Anią bez żalu i w dobrej komitywie. I w zasadzie to główne zarzuty, jakie słyszałam odnośnie kolejnych tomów właśnie przytaczasz - LMM coraz bardziej pokazywała Anię nie jako sympatyczną, mądrą i dobrą samą w sobie, ale jako sympatyczniejszą, lepszą i mądrzejszą na tle nieszczególnie sympatycznego czy bystrego otoczenia. Słyszałam też często, że historie o dzieciach Ani są fajniejsze, bo LMM co prawda świetnie pisze dzieci, ale z dorosłymi kobietami już niespecjalnie jej wychodzi.
Hm, masz ciekawą teorię z Hermioną. Choć ja bym trochę inaczej rozłożyła ciężar - widzę to raczej tak, że Hermiona w obcym środowisku mniej lub bardziej świadomie starała się pokazać, że mimo braku wychowania w czarodziejskiej tradycji może być równi dobra w magii jak czystokrwiści czarodzieje (tu mam raczej na myśli dzieciaki wychowywane w środowisku magicznym, nie voldziową interpretację czystej krwi). Nie, żeby ktoś jej otwarcie coś takiego zarzucał, to raczej miało być uderzenie wyprzedzające.
A możesz rozwinąć temat pochodzenia? Bo nie wiem,czy myślimy o tym samym.
Ojej, to przepraszam, na szczęście nic nie spojlerowałam :-).
UsuńWiesz, z tymi dalszymi tomami to jest różnie - tak jak pisałam, uważam, że w "Uniwersytecie" jest tego za dużo, ale już potem jakby się to tonuje i "Szumiące topole" na przykład są naprawdę cudne (kot i Rebeca Dew - to jest love/hate relationship jak się patrzy!). Także kiedyś, jak Ci się będzie nudziło, myślę że możesz sięgnąć bez psucia sobie wspomnień. I nie wiem - na przykład jeśli chodzi o kobiety to pani Linde wyszła LMM cudnie :-).
Tak, właściwie to myślimy o tym mniej więcej tak samo :-). A jeśli chodzi o kwestie pochodzenia - strasznie mnie jakoś wciąż uwiera to, że magia w świecie HP to jest coś, z czym się trzeba urodzić i nie masz żadnej szansy, żeby się tego nauczyć (jak np. u Aaronovitcha), nawet jak jesteś superzdolny. Raz, że prowadzi to do wynaturzeń takich jak teoria o "czystej krwi", ale powiedzmy, że to jest wpisane w schemat. Ale dwa, że cały problem charłaków jest okropny - dziecko z magicznej rodziny, ale bez tego daru magii, jest traktowane gorzej (matka Voldemorta, pan Filch - który jest, jaki jest, chyba głównie przez to, że magowie, nawet ci super-hiper-pozytywni, źle go traktowali; z tego też poniekąd wynika problem na linii Lily-Petunia). Bardzo to jest "klasowe", w takim sensie, że właściwie nie ma tu szans na awans (ew. możesz mieć magiczne dziecko, i tyle). Widziałam kiedyś taki zarys fanficku (bo ostatecznie chyba na tym się skończyło; krąży gdzieś po tumblrze) o charłaczce, która była na tyle inteligentna, że skończyła Hogwart - muszę powiedzieć, że brakowało mi takiego bohatera w siedmioksięgu :-).
Mnie akurat sam fakt, że talent był wrodzony nieszczególnie bulwersuje, bo to dość powszechne podejście nawet w fantastyce młodzieżowej (że wspomnę Nixa i Riordana chociaż, a z klasyków to już Le Guin przecież). Problem polega chyba głównie na tym, że gdzieś po drodze Rowling przeszła z półbaśniowej konwencji dziecięcej na "poważną" konwencję młodzieżową, co wielu pomysłom zaszkodziło. W pierwszym tomie kwestia charłaków mogła być pomijalna, bo to problem trochę zbyt złożony jak na literaturę dziecięcą, której fabuła opowiada z goła o czym innym (na tym też rozbija się kwestia Flitcha - w pierwszych tomach jest on kreowany na paskudnego typa chętnie znęcającego się nad słabszymi, więc zasługuje na wszystko, co go spotyka. Dopiero później problem nabiera złożoności i w tym świetle pierwsze tomy wyglądają dziwnie). Ale wraz z komplikowaniem się świata zrobiło się nieprzyjemnie. Z drugiej, przy odrobinie pecha każdy mag mógł zostać zdegradowany do pozycji charłaka - wystarczyło złamać mu różdżkę.
UsuńChętnie bym taki fanfik o charłaczce przeczytała. Z drugiej strony, Ewa Białołęcka popełniła podobno kiedyś tekst o Hermionie, która postanawia nie wstępować do Hogwartu i robić karierę w świecie mugoli.;) Niestety, nie czytałam.
Tak, masz rację, że tutaj dużo zrobiła zmiana konwencji (też np. w wątku Dursleyów było to mocno widoczne, gdy zmienili się z takiej groteskowej rodziny złej macochy w gruncie rzeczy mocno straumatyzowanych przeszłością). A czy my znamy poza Hagridem taki przykład? Bo mimo wszystko taki mag z połamaną różdżką dalej mógł czarować - chociaż nielegalnie, i patrzyło się na niego nieco inaczej niż na charłaka: w takim sensie, że on pozostawał na marginesie, ale wiadomo było, że jest "swój", a nie jest wynaturzeniem w czarodziejskiej społeczności. I w tym sensie np. magiczne dzieci niemagicznych rodziców miały lepiej (choć źle odbierane przez zwolenników "czystej krwi" nie były jednocześnie pogardzane przez innych czarodziejów - w przypadku charłaków nawet Dumbledore robi coś w rodzaju: "tak, to złe, jak ich traktowaliśmy i traktujemy, ale no cóż").
UsuńJeśli się nie mylę, to ja ten o Hermionie czytałam - ale taki krótki on jest (chyba, że to inny albo nie znalazłam całości). Jeśli to ten, to był dobry, ale bardzo smutny. Ja jeszcze lubię fanfiki o Albusie Severusie, nawet są ze dwa bardzo fajne polskie, ale niewykończone (zwłaszcza taki o AS w ostatniej klasie Hogwartu jest świetny, szkoda, że autorka (?) go nie skończyła, bo zapowiadał się świetnie).
Aha, i jeszcze link do rzeczonej opowieści o charłaczce (ugh, samo to słowo jest straszne) w Hogwarcie: http://ink-splotch.tumblr.com/post/104058597984/facts-from-the-2014-uk-editions-of-harry-potter
Usuń"No i zawsze mogłabym mieć nadzieję, że Alexia zapozna mnie ze swoimi szalenie fascynującymi nieumartymi znajomymi…"
OdpowiedzUsuńHa, znajomymi powiadasz. Raczej jednym, konkretnym - Lordem Akeldamą. No i pewnie chodzi ci również o Lyalla. :)
Jak Ty mnie dobrze znasz.;P
UsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńMoja lista:
OdpowiedzUsuń1. Ania Shirley
2. Skeeter, czyli Eugenia Phelan (Służące)
3. Ida Borejko
4. Marjane (Persepolis)
5. Alicja (cykl o Joannie Joanny Chmielewskiej)
6. Scarlett O'Hara
7. Jane Eyre
8. Thursday Next
9. Joasia ("Zawsze jakieś jutro" Janina Wieczerska)
10. Babunia Jagódka
Lista sprzed paru lat, ale mało straciła na aktualności.