Strony

piątek, 11 marca 2016

Film ostatnio widziałam #11 - "Deadpool"

Ta notka będzie bardzo kiepska notką i najprawdopodobniej nie przyda się nikomu, oprócz mnie (choć, po prawdzie nie bardzo wiem, do czego właściwie mogłaby mi się przydać). Bo wiecie, żeby napisać porządna notkę, powinnam „Deadpoola” obejrzeć kilka razy, a jeszcze wcześniej obejrzeć te wszystkie filmy o X-menach, których do tej pory nie widziałam (czyli jakąś połowę, w tym wszystko o Wolverinie). Krótko mówiąc, będzie to notka z perspektywy osoby, która lubi filmy superbohaterskie, ale bez przesady, zdaje sobie sprawę z istnienia czegoś takiego jak MCU, ale nie przykłada wagi do jego spójności, a na marvelowskie ekranizacje chodzi głównie dla widowiskowych efektów specjalnych i dynamicznych scen walki. Co rzekłszy, przechodzę do meritum.

Jak wiedzą ci, którzy śledzili teleexpressowy tag na Twitterze, „Deadpool” to historia walki młodego człowieka z rakiem. Przynajmniej przez jakiś czas, bo potem (przedtem? Trudno powiedzieć, bo narracja w filmie jest nielinearna i bieżące wydarzenia przeplątają się z retrospekcjami) jest to już raczej historia zemsty na kimś, kto zepsuł urodę głównego bohatera, czyli rzeczowego młodego człowieka (w międzyczasie psucia urody go tam jeszcze torturowali, ale mam wrażenie, że za to akurat się nie mści). A za wsparcie robią mniej znani X-mani. 

Zaskakująco mało jest gifów z tego filmu.
No i tak. Z jednej strony jestem tym filmem zachwycona, z drugiej - jednak nie wszystim. Deadpool to ten typ postaci, który ani siebie, ani konwencji nie bierze na poważnie. Przebija się przez czwartą ścianę (zarówno bezpośrednio, jak i pośrednio; moim ulubionym motywem w całym filmie był oneliner rzucony do dwóch dziewczyn ze złej drużyny „nie wiem, czy bardziej seksistowsko jest was pobić, czy nie”), rzuca nieprzystojnymi żartami o X-menach i bohaterach innych filmów z pełną świadomością, że są bohaterami innych filmów no i nawiązuje do ogromnej ilości rzeczy, z których pewnie nawet połowy nie wyłapałam. I to jest super – ogromna ilość żartów z popkultury bardzo mnie ubawiła.

Sam Wade Wilson (czyli Daedpool bez spandeksowego wdzianka) to jednak bardzo nietypowy bohater komiksowych produkcji (tu chyba wchodzę na obszar oczywistych oczywistości, ale już za późno). Typowy antybohater, co jest dość regularnie podkreślane i do tego skontrastowane z moralizatorskimi monologami Colossusa. Wade nie jest nawet badassem, bo ci jednak IMO powinni mieć więcej uroku. Jest najzwyczajniejszym w świecie sukinkotem, ale jak na sukinkota serduszko ma miękkie, dlatego jesteśmy w stanie go polubić. I wszelkie informacje o uwalnianiu alterego, jakie tu i ówdzie pojawiają się w sieci można w kontekście tego filmu między bajki włożyć – Wade to Wade, zarówno z piękną buźką Ryana Reynoldsa (całkiem przyjemnie grającego zresztą), jak i z pokancerowaną przez charakteryzatorów facjatą Daedpoola. Żadnej wewnętrznej przemiany tam nie ma, są tylko nowe cele.

Przy tym jest jeszcze związek Wade’a z Vanessą, który… no, jest uroczy. Nawet jeśli wziąć pod uwagę, że twórcy filmu ukazali go poprzez sceny, jakie zwykle z wątków romantycznych się wycina. Czyli sceny seksu. Mimo, że budziły one głośny rechot na sali, to przez te kilka migawek jakimś cudem udało się napisać romantyczną (no, w pewnym sensie) historię. Do tej pory jestem pod wrażeniem. Ach, a o tym, że Vanessa tak ogólnie też jest mutantem, przynajmniej w uniwersum komiksowym, dowiedziałam się z czytanego po obejrzeniu filmu artykułu na Wiki. Przez caluśki seans byłam przekonana, że jest zwykłym randomem. 


Reszta postaci (a mam tu na myśli X-menów i tych złych) jest dość rozczarowująca. Kompletnie nie rozumiem zachwytów nad postacią Negasonic. Dizajn owszem, miała fajny, ale poza fajnym wyglądaniem właściwie niewiele robiła. Trochę lepiej wypada Colossus, który z tym swoim nachalnym dydaktyzmem, staroświecką kindersztubą i rosyjskim akcentem jest rozczulający no i ma zarysowany jakiś tam charakter. Złole wypadają jeszcze bardziej bezbarwnie. Angel Dust (będąca kafarem głównego złego) głównie jest i w drugiej połowie filmu nawet ładnie wygląda. Jej główną zasługa jest to, że mamy kobietę w miejscu, w którym zwykle w filmach są faceci (co wprowadza nieco potencjalnego dyskomfortu w kontekście walki z Colosusem, bo popkultura ma problem z pokazywaniem kobiet w takich sytuacjach. Ale tu wyszło bardzo dobrze, bez dyskomfortu). Zaś sam Francis/Ajax (czyli główny shwartzcharakyer) jest tak bezbarwny, że szkoda słów. Po części mogła to być świadoma kreacja – jak bohater nie ma uczuć, to i aktor nie za bardzo ma co zagrać, ale niestety sprawia też, że było mi w związku z nim bardzo wszystko jedno.

No i tak, w sumie chętnie obejrzałabym jeszcze raz, choć te co wulgarniejsze elementy humorystyczne nie za bardzo mi odpowiadały. A zamiast zakończenia kilka spostrzeżeń od czapy:
  • Czy Colossusa się leczy, czy przekuwa?
  • Deadpool musiał mieć strasznie ciasną maskę – poruszała się zgodnie z mimiką. Ze też go nie cisnęła.
  • Sieciowe kino w moim mieście nie poinformowało widzów, że to film od 15 lat. W związku z tym na jednym z seansów pojawiła się matka z dwójką około siedmioletnich dzieci (true story). Widowni w wieku na oko 10 – 12 lat nawet nie próbuję zliczyć.
  • Jednorożce mimo wszystko są fajne.
  • Dlaczego (prawie) wszystkie aktorki w tym filmie noszą fryzury, które strasznie mi się podobają, ale w których wyglądałabym jak ostatni wypłosz?
  • Co jest takiego obciachowego w imieniu Francis, że trzeba je zastępować ksywą wziętą od środka do czyszczenia podłóg?
"Deadpool"
reż. Tim Miller
2016

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.