Strony

piątek, 13 maja 2016

"Keller" Marcin Jamiołkowski

„Keller” wydano jako drugą powieść Jamiołkowskiego (pierwszą był „Okup krwi”). I właściwie już na etapie założeń fabularnych sprawiał mi problem, bo z tego typu pomysłami mam kiepskie doświadczenia. Niemniej, pomyślałam, skoro autor mnie nie zawiódł wcześniej, to może i teraz mu się uda.

Keller jest kosmicznym przemytnikiem. Ale nie takim zwyczajnym, tylko jednym z najlepszych (Han Solo enybody?) i przy tym uchodzi za względnie uczciwego w swoim fachu. Nic więc dziwnego, że zainteresowali się nim ważni ludzie. Czasem bowiem ważni ludzie mają do zrobienia ważne rzeczy w sposób niekoniecznie legalny, a przecież rąk brudzić sobie nie będą. Na przykład taki wywiad Układu Polonusa w porozumieniu z Watykanem ma do odzyskania pewne relikwie, znajdujące się obecnie w pieczy nowego (no, względnie nowego) Kościoła Pontifexańskiego. Zgadnijcie, kogo „poproszą” o przysługę?

Jeśli polski autor miesza do fabuły realnie istniejącą religię, to w przytłaczającej większości przypadków wychodzi z tego gniot. Mniejszy lub większy, ale zawsze gniot. Bo niestety autorzy, mam wrażenie, czują wewnętrzną potrzebę pokazania czytelnikowi, jak bardzo kontrowersyjni są. Wielokrotnego i subtelnego jak muśnięcie walcem drogowym, żeby czytelnik na pewno zauważył, często ze szkodą dla innych elementów powieści. Dlatego do „Kellera” podchodziłam z niepokojem – byłoby przykro, gdyby autor, którego lubię, popełnił błąd kolegów po piórze. I tu nastąpiło miłe zaskoczenie – Jamiołkowski po prostu wykorzystał waśnie religijne jako kolejny z motywów powieści. Trochę sobie z nich podworował, trochę popuszczał oczko do czytelnika, ale nie było żadnego epatowania kontrowersyjnością. Ot, po prostu dobry motyw dla przygotówki – a przynajmniej równie dobry, jak każdy inny.

„Keller” to typowa spaceopera w sensie rozrywkowym. Autor na żadną głębię czy drugie dno się nie silił. Chciał tylko dostarczyć odbiorcy kilku godzin skoncentrowanej rozrywki. Nie znaczy to jednak, że się nie przyłożył do zadania. „Keller” ma szczegółowo zaplanowaną intrygę (choć może nie tak zaskakującą, jak bym chciała. Chyba po prostu już za dużo książek przeczytałam), interesujące pomysły, zarówno klasyczne, jak i nietuzinkowe rozwiązania fabularne, a także dobrze zaprojektowanych bohaterów. Wszystko to, co do dobrej rozrywki potrzebne.

Skoro już wspomniałam bohaterów, to może tu wstawię akapicik o postaci, która wydaje mi się abominacją w tej powieści (a to dlatego, że zaniża poziom). Nie jest ważna, epizodyczna raczej, ale tak mnie zadziwia i irytuje, że aż zasłużyła na osobny akapit. Chodzi o Mykeya (którego imię(?) jest konsekwentnie w książce odmieniane z apostrofem, choć chyba nie powinno), pokładowego lekarza, ćpuna i seksoholika, mającego chyba w założeniu być elementem komicznym. Otóż nie jest. I nawet nie dlatego, że żarty o ćpaniu, chlaniu, sprowadzaniu panienek i niesubordynacji mnie nie bawią (choć nie bawią), ale dlatego, że nie potrafię w niego uwierzyć. Widzicie, mam wrażenie, że Mykey w zamyśle miał być kimś w rodzaju Jaskra – w końcu sporo problemów zarówno wiedźmina, jak i poety była spowodowana jego pociągiem do płci przeciwnej. Ale Jaskier był przystojny, zabawny, inteligentny, potrafił pięknie mówić (w końcu poeta) i być bardzo czarujący, kiedy chciał. Nie było problemu z uwierzeniem, że dowolną dziewczynę potrafi sobie w ciągu godziny owinąć wokół palca (no, powiedzmy, że palca). Tymczasem Mykey… Chyba nawet jest opisywany jako zabójczo przystojny, ale jego zdolności flirtu najwyraźniej kończą się na tekście „Ruchasz się, czy trzeba z tobą chodzić?” przy czym jest zwyczajnie obleśny. I ja mam uwierzyć, że w dowolnym mieście na dowolnej planecie jest w stanie w ciągu pół godziny znaleźć atrakcyjną dziewczynę, z którą nie trzeba chodzić? Wolne żarty, panie autor.

Pozostali bohaterowie na szczęście wypadają znacznie lepiej. Głównych mamy czwórkę, bardzo sprawiedliwie, bo dwóch panów i dwoi panie. Tytułowy Keller to taki słodki awanturnik – najbliżej mu chyba do Hana Solo, tylko tajemniczą przeszłość ma barwniejszą (pomysł na mroczny sekret z przeszłości naprawdę autorowi wyszedł). Jest nieco bezczelny, ma trochę z trikstera, ale od razu wiadomo, że w gruncie rzeczy jest dobrym człowiekiem. Krótko mówiąc, jeden z tych typów bohaterów, do którego Moreni ma słabość. Jego najlepszym przyjacielem jest Craftsheek. On z kolei jest kwintesencją tropu wiernego towarzysza, ale akurat to posunięcie ze strony autora ma solidne uzasadnienie w tekście. W sumie porządny z niego gość, nieco melancholijny, spokojny i zrównoważony. Stanowi przeciwwagę dla temperamentu Kellera. Lubię go.

Panie mamy również dwie (to znaczy, ogólnie jest ich więcej, ale dwie mają kluczowe znaczenie dla fabuły). Val jest agentką przysłaną do pomocy i nadzorowania działań Kellera. Właściwie ją wyhodowano, a nie wychowano, zmieniając w dobrze wytresowaną maszynę do zadań specjalnych. Jednak dziewczyna potrafi myśleć samodzielnie, a traumatyczna przeszłość nie pozostała jej obojętna. To dodaje zaskakującej głębi tej postaci (u zagranicznego autora by mnie to nie zdziwiło, ale wiedząc, co polscy potrafią robić z bohaterkami tego typu, jestem pozytywnie zaskoczona). Drugą jest Beatrix. Nie mogę o niej zbyt wiele napisać, bo nie chcę wam psuć zabawy. Powiem tylko, że Beatrix jest osobą publiczną, wbrew własnej woli żyjącą w złotej klatce. Widać, że się w niej dusi, ale ucieczka nie jest prosta (o ile w ogóle możliwa). A autor ciekawie i wiarygodnie jej wewnętrzne życie opisuje.

Właściwie mam tylko jedno zastrzeżenie. Bo widzicie, kreując swój świat, Jamiołkowski nakreślił tło historyczne, dodał tu i ówdzie trochę kolorytu lokalnego i zadbał, żeby poszczególne, odwiedzane przez bohaterów układy nie były swoimi kopiami. Niemniej, kiedy zaczniemy się przyglądać z bliska miastom, które odwiedzamy wraz z bohaterami, zauważymy, że brakuje im detali. Już przy „Okupie krwi” narzekałam na skąpe opisy, ale w „Kellerze” jest ich jeszcze mniej. Biorąc pod uwagę fakt, ze Warszawę z „Okupu” każdy jest sobie w stanie jakoś tam wyobrazić nawet bez opisów, natomiast miasta przyszłości już trudniej, mamy pewien problem.

Czasu poświęconego na przeczytanie „Kellera” z pewnością nie mogę nazwać straconym. To bardzo sympatyczna powieść, może nie idealna, ale raczej z górnej połowy stawki. Coś dla ludzi, którzy chętnie wybraliby się w kosmos, ale niekoniecznie po to, żeby toczyć wojnę z kosmitami. Na lato będzie jak znalazł.

Książkę otrzymałam od wydawnictwa Czwarta Strona



Tytuł: Keller
Autor: Marcin Jamiołkowski
Wydawnictwo: Czwarta strona
Rok: 2015
Stron: 416

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.