Strony

piątek, 8 lipca 2016

"Królowie Dary" Ken Liu

Jak wiecie (lub nie) jestem ogromną fanką opowiadań Kena Liu (do tego stopnia, że ciągle się łudzę, że ktoś mi te opowiadania wyda w formie sympatycznego zbiorku. Niech ktoś wyda, plis). Dlatego kiedy tylko dowiedziałam się, że ktoś zamierza wydać u nas jego debiutancką powieść, zastrzygłam czujnie uszami. Tym kimś okazała się wydawnictwo SQN i ze swojej strony wywiązało się z zadania świetnie (a w zapowiedziach, co prawda odległych, jest już tom drugi). Niemniej, mam z tą książką problem. Za chwilę opowiem, jaki.

Wyspy Dary niegdyś były podzielone między siedmiu królów. To prawo ustanowili Ano, którzy przybyli na wyspy wieki temu i tak było do niedawna. Ale pewnego dnia król Xany wypowiedział wojnę innym królestwom i podbił je wszystkie, tworząc cesarstwo obejmujące całe wyspy. Niestety, rozochocony spełnieniem swego wielkiego snu zaczął przeistaczać w rzeczywistość kolejne, a to wymagało coraz większych podatków i nowych przymusowych robotników. Ucisk ludu zasiewa ziarno rewolucji, które powoli kiełkuje w sercach robotników, drobnych oszustów i ostatniego potomka upadłego, szlacheckiego rodu. Nadchodzą burzliwe czasy…

Może na początku wyjaśnię, z czym mam problem, będziemy mieli to już z głowy. Otóż opowiadania Kena Liu przyzwyczaiły mnie to mocnej puenty. Fakt, jest to puenta grająca raczej na emocjach niż na rozumie (co starsze pokolenie fanów może nieco rozczarować), ale zawsze pozostawiająca czytelnika skonfundowanego i z wrażeniem czegoś niespodziewanego i nowego. Nawet, jeśli sam tekst rozgrywał schematy znane od dawna, podawał je w świeży sposób. Tymczasem w „Królach Dary” nieco zabrakło mi tej świeżości. Nie liczyłam może na (nomen omen) rewolucję, ale na grę ze schematem już owszem. Tymczasem Liu postanowił po prostu kolejny raz wcielić w życie klasyczny schemat powieści, w której bohaterowie włóczą się po autorskim świecie niekoniecznie w celu wykonania questu (to się kiedyś high fantasy nazywało chyba). I trzeba mu przyznać, że wykorzystał go perfekcyjnie, ale pewien niedosyt pozostał.

Ken Liu postanowił pokazać czytelnikom, jak rodzi się rewolucja. Zrobił to jednak inaczej niż Sanderson i inaczej niż Martin (bo „Pieśń Lodu i Ognia” to też opowieść o przewrocie u władzy i w sumie nie wiem, czy w dalszych tomach nie ociera się choć trochę o klimaty rewolucyjne). U Liu widać, co tak naprawdę rewolucję kształtuje, bo pokazał to w szerokim rzucie, skupiając się od czasu do czasu na detalach. I tak z jednej strony mamy sytuację geopolityczną, czyli ogólną politykę uzurpatora, drażniącą możnych i sprawiającą, że pospólstwu też nie żyje się najlepiej oraz takie drobiazgi jak nieurodzaj. Z drugiej mamy czynnik ludzki – drobne decyzje podjęte kiedyś, personalne urazy i chęć zemsty splatają się, aby ostatecznie złożyć się na upadek imperium. A ponieważ to fantasy, do wszystkiego mieszają się jeszcze bogowie.

Niemniej, nie można napisać powieści, operując jedynie ogólnikami, bo wyjdzie nam rocznik statystyczny. Potrzebni są bohaterowie. A tych Liu potrafi pisać jak mało kto. Mamy więc dwóch nieco (no dobra, jeden z nich nawet bardzo) archetypicznych głównych bohaterów. Kuni Garu jest utracjuszem i drobnym oszustem, a jego główną bronią jest spryt - można go nazwać triksterem. Mimo tego ma dobre serce i problemami innych interesuje się bardziej, niż wypada przyznawać. Los sprawia, że jego najlepszym przyjacielem zostaje Mata Zyndu – heros wyciągnięty jakby prosto ze starych pieśni. Mata, jako potomek świetnego niegdyś rodu, był wychowywany w szacunku dla jego pamięci i od małego karmiony opowieściami o honorze, odwadze i waleczności. A ponieważ i postury był słusznej, i talent do wojaczki miał wrodzony, stał się wojownikiem idealnym, bez skazy makiawelizmu czy podstępu. Paradoksalnie, choć Kuni jest mi bliższy jako postać, ciekawiej wypada właśnie Mata – bo autor postanowił dobitnie pokazać, jak taki wojownik z pieśni rodem działa w realnych warunkach. I postanowił to zrobić w sposób rzadko wybierany przez twórców.

Oczywiście poza tą dwójką w powieści roi się od postaci drugoplanowych i pobocznych. Najbaczniejszą uwagę zwróciłam oczywiście na kobiety, bo taki mam fetysz, że zawsze bacznie się im przyglądam. W „Królach Dary” mamy ich wiele i prezentują się bardzo różnorodnie. Najczęściej pojawia się Jia. Z początku zdaje się być typową cool bohaterką – zielarka z zadziornym charakterem, która wie, czego chce i będzie do tego dążyć nawet, jeśli środowisko ją potępi. Z czasem jednak bardzo interesująco ewoluuje. Liu przedstawiając bohaterki stara się je opisywać w sposób możliwie zniuansowany – są równie pełne sprzeczności i ograniczone konwenansami, co mężczyźni i radzą sobie z tym w różny sposób, wykorzystując wszelkie możliwe przewagi. Przy czym autor stara się pokazać, że jego bohaterki, mimo lekko feminizującego ogólnego charakteru części wątków (można by się pokusić o trzeci stopień w skali Martin), nie są jakimś postępowym overmindem. To, że żyją w świecie mężczyzn nie znaczy jeszcze, że równym frontem rozpoczną marsz ku emancypacji. Wręcz przeciwnie, często gotowe są powielać krzywdzący sposób myślenia, bo tylko taki znają.

Ponieważ więcej frajdy sprawia mi rysowanie
fantastycznej fauny niż bohaterów, macie tu
crubena. To taki lokalny, rogaty i łuskowaty megawieloryb
(albo równie dobrze rodzaj ichtiozaura).
Sam świat Dary również został skonstruowany z dbałością o szczegóły i widać w nim inspiracje Krajem Środka. Pewnie gdybym się trochę bardziej interesowała tematem, mogłabym przytoczyć konkretne odwołania, ale niestety tak głęboko wiedzą nie sięgam. Za to mogę wymienić kilka różnic względem standardowego zachodniego świata fantasy. Otóż pierwsza to historia. Pisane źródła Dary sięgają setek, jeśli nie tysięcy lat wstecz a dawni mistrzowie i poeci są cytowani na równi z bardziej współczesnymi. U nas, jeśli pisze się świat fantasy, to jego dawniejsze dzieje giną w pomroce dziejów, zostawiając najwyżej jakieś budowle starożytnych na pamiątkę. Znacznie więcej jest tu też melancholii i tęsknoty za minionym, co ostatnio w zachodniej fantasy jest passe. Takoż dążenia do harmonii.

Kilka słów o technikaliach na koniec. „Królowie Dary” są wydani prześlicznie – mapa na wklejce, glosariusz i wykaz bohaterów (co może się przydać, bo jest ich sporo), poza tym poziom edytorski też bardzo przyzwoity. No piękna książka po prostu, nic tylko macać. Choć osobiście trochę mi szkoda, że tytułowy dziki kwiat został mleczem, a nie mniszkiem. Wbrew obiegowej opinii to są dwie różne rośliny. Ale to mnie boli moje wykształciusze serduszko, dla większości to jest różnica niezauważalna (no i rozumiem, dlaczego tłumacz akurat na mlecza się zdecydował. Choć i tak trochę żal).

Cóż, liczę na to, że kolejny tom nie pozostawi mi niedosytu. Głównie dlatego, że teraz będę wiedziała, czego mam się spodziewać i nie pozostanie miejsce na bezpodstawne rojenia. Bo obiektywnie „Królowie Dary” to kawał porządnej fantasy w mistrzowskim wykonaniu. Tyle, że człowiek zawsze chce więcej. 

Książkę otrzymałam od wydawnictwa SQN Imaginario.

Tytuł: Królowie Dary
Autor: Ken Liu
Tłumacz: Agnieszka Brodzik
Tytuł oryginalny: The Grace of Kings
Cykl: Pod sztandarem Dzikiego Kwiatu
Wydawnictwo: SQN
Rok: 2016
Stron: 592

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.