Aleksandrę Janusz jako autorkę poznałam przy okazji jej powieściowego debiutu. Debiut jak debiut, całkiem przyzwoity, choć bez zachwytów – ogólnie czekałam raczej na dalszy rozwój autorki. Niestety, „Dom Wschodzącego Słońca” został wydany pod auspicjami Runy i być może z powodu upadku wydawnictwa, a być może z powodu wolnego tempa pisania (choć w międzyczasie pojawiło się kilka opowiadań) autorka zniknęła z radaru na dziesięć lat. Dopiero w tym roku powróciła ze swoją druga powieścią, rozpoczynająca kompletnie nową serię.
Vincent Thorpe od ponad dwudziestu lat pracuje jako asystent czarodziejki. Sam miałby pewne szanse zostać czarodziejem, gdyby jego talent nie okazał się wadliwy – powiedzmy, że ma czym przewodzić magiczną moc, ale nie ma skąd. Ot, bywa. Tymczasem jest całkiem zadowolony ze swojej pracy, zwłaszcza, że do końca kontraktu zostało mu już tylko kilka miesięcy. Powoli zaczyna sobie planować resztę życia, kiedy pewna misja z Czarną Meg, jego pracodawczynią, burzy poukładaną, zdawałoby się, przyszłość. Na domiar złego sama czarodziejka znika w niewyjaśnionych (acz podejrzanych) okolicznościach, związanych z utraconym po Wojnie Rozdarcia kontynentem. Teraz ktoś będzie musiał to wszystko odkręcić…
Na początek może odpowiem na pytanie, czy warsztat pisarski przez te dziesięć lat się rozwinął. Otóż tak, zdecydowanie. Na pierwszy rzut oka widać, że mamy do czynienia z autorka dojrzałą, a nie z niepewną debiutantką. Widać to zarówno na poziomie frazy – przemyślanej, dopasowanej o postaci – jak i konstrukcji świata przedstawionego oraz bohaterów.
Szczerze mówiąc, nie jestem przekonana do określania „Asystenta czarodziejki” mianem fantasy humorystycznej. A to dlatego, że w wykreowanej przez autorkę opowieści humor nie gra istotnej roli – nie jest kluczowy dla narracji, niekoniecznie wynika z prawideł rządzących światem. Ot, po prostu uprzyjemnia lekturę. Na swoje potrzeby nazywam ten typ literatury fantastyką napisaną z humorem (tak, wiem, mało odkrywcze).
W ogóle konwencja, jaką autorka przyjęła przy tworzeniu świata, po prostu mnie zachwyca. Taka magia na przykład. Widzicie, w Arborii do rzucania zaklęć niezbędna jest biegła znajomość prawideł wyższej matematyki. I naprawdę, znacznie więcej podziwu wzbudza we mnie mag, który różniczkuje w pamięci niż taki, który medytuje i odprawia jakieś tajemnicze rytuały (choć to może dlatego, że taka statystyczna Moreni jest w stanie ocenić wysiłek intelektualny towarzyscy różniczkowaniu, zaś takiego towarzyszącego tajemniczym rytuałom jako żywo do niczego odnieść nie potrafi). Ogólnie całe magiczne społeczeństwo Arborii jest społeczeństwem akademickim, więc nowe odkrycia finansuje się z uczelnianych grantów, a prestiż odbytych misji mierzy się jakością i ilością monografii, które można napisać po ich ukończeniu. Sam pomysł, aby magów upchnąć na uniwersytecie nowy nie jest (można powiedzieć, że magowie w fantasy występują tylko w dwóch postaciach: albo samotne, zazdrośnie strzegące sekretów wyspy, albo zorganizowani w systemie nauczania akademicy), ale Janusz wykorzystuje go w sposób przeuroczy – każdy, kto kiedykolwiek studiował znajdzie go swojskim, bez karykaturalnego przerysowania.
Z drugiej strony mamy (Utraconą) Bretanię, która może być podręcznikowym przykładem klasycznego settingu dla średniowiecznego fantasy (dla mnie dodatkowym atutem jest zderzenie kultur). I to takiego naturalistycznego wręcz, z brudem, smrodem, ubóstwem i czyrakami. Tak że dla każdego coś miłego.
Urzekło mnie też, jak autorka poczyna sobie ze swoimi bohaterami. Bo cóż my tu mamy… ano mamy sporo bardzo sensownych kobiet. Na początek dwie czarodziejki Margueritte i Belinde. Kojarzą mi się trochę z czarodziejkami Sapkowskiego – są ambitne, silne i kompetentne, a w sytuacji zagrożenia nie czekają na rycerza z białym koniem, tylko starają się w miarę możliwości same dać sobie radę. Przy tym nie są jakimiś cyborgami, ale zwykłymi, myślącymi dziewczynami (i dzięki dowolnie wybranemu bogu, autorka nie każe im w celu ratowania tyłka nikogo uwodzić). Właściwie, „Asystent czarodziejki” to opowieść kobiet. Tak, głównym bohaterem jest mężczyzna, ale poza tym wszystkie najważniejsze stanowiska obsadzają kobiety. I przedstawiają pełne spektrum charakterów i ról, nie będąc jednocześnie wytartymi kliszami. Pani generał ma szpecące blizny, wieloletnie doświadczenie bojowe oraz twardy charakter, ale ładnymi kieckami zachwycić się potrafi. Kathryn, bystra studentka u progu czarodziejskich egzaminów zawodowych, jest geniuszem nie pozbawionym słabości. Skrzywdzone dziecko okazuje się mimo przeżytej traumy mieć osobowość twardą, ale wrażliwą. A narzeczona głównego bohatera nie jest tylko emocjonalnym tłem, ale filarem drużyny z własną osobowością. Oby więcej takich bohaterek w rodzimej fantastyce.
Przyznam, że na takim tle sam Vincent wypada dość blado. Z drugiej strony, kto powiedział, że dzień ma zawsze ratować, charyzmatyczny, przystojny, młody blondyn. Dlaczego nie może to być zwykły, sympatyczny facet przed czterdziestką, ze sprecyzowanym w pewnym stopniu planem założenia rodziny i większym powinowactwem do badań botanicznych niż wojaczki? Myślę, że to jest ten typ bohatera, którego polskiej fantastyce brakuje. Natychmiast trzeba to naprawić.
Miałam sarkać w tym momencie na autorkę, że przerwała opowieść w TAKIM momencie, ale doczytałam, że to nie ona, tylko wydawca. No więc droga Nasza Księgarnio, tak się nie robi. Całe szczęście, że kolejny tom już się ukazał i tylko dlatego wam wybaczam (oraz dlatego, że zapowiadają się sensowne smoki). Kupujcie oba, moi drodzy, bo bardzo mi zależy, aby ukazał się trzeci, a jak nie będziecie kupować, to się nie ukaże. Przy czym od razu mówię, że nie powinniście żałować zakupu. Warto.
Książkę otrzymałam od wydawnictwa Nasza Księgarnia
Tytuł: Asystent czarodziejki
Autor: Aleksandra Janusz
Cykl: Kroniki Rozdartego Świata
Wydawnictwo: Nasza Księgarnia
Rok: 2016
Stron: 358
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.