Strony

wtorek, 31 stycznia 2017

"Strażniczka książek" Mechthild Gläser

Lubię książki o książkach. I tu w zasadzie mam dwie możliwości. Mogę wybrać bardziej realistycznie – czyli felietony, eseje, wywiady z autorami. Albo mogę pójść w stronę fantastyki – poszukać autorów, którzy bardzo kreatywnie wykorzystują świat literatury do budowania własnych światów. W tym ostatnim osobliwie przodują Niemcy, zwłaszcza jeśli chodzi o literaturę dziecięca i młodzieżową. „Miasto Śniących Książek” jest niemieckie, „Atramentowe serce” też, wreszcie „Niekończąca się opowieść”. Dlatego nie dziwi mnie, że i kolejna niemiecka autorka sięgnęła po ten motyw. Mechthild Gläser miała teoretycznie całkiem niezły pomysł – chciała wpuścić bohaterów we wszystkie opowieści na raz i pozwolić im ich strzec. A jak wyszło?

W tym miejscu chciałabym ostrzec, że recenzja zawiera śladowe ilości spoilerów.

Ten rok szkolny nie był dobry ani dla Amy, ani dla jej mamy, Alexis. W przypływie frustracji i w myśl hasła „szybko, szybko, zanim dotrze do nas, że to bez sensu” postanawiają spędzić wakacje na rodzinnej szkockiej wyspie Stormsday, z której Alexis uciekła, będąc jeszcze w ciąży z siedemnastoletnią obecnie Amy. Nastolatka nie wie, czemu jej matka opuściła dom rodzinny – właściwie zupełnie nie zna swojej rodziny. Nie ma też pojęcia, że wszyscy w jej rodzie dysponują darem: potrafią wnikać do książek. I dlatego podjęli się ochrony ich delikatnego świata.

To jest jedna z tych książek, w których na pierwszy rzut kaprawego oka wszystko gra, ale na kolejny wyłażą problemy. Zresztą, nawet ten pierwszy już niektóre ujawnia, jeśli oko kaprawe nie jest. Większość z nich, mam wrażenie, w prostej linii wynika z tego, że autorka od początku do końca nie za bardzo wiedziała, jaką książkę chce napisać. Na pewno młodzieżową, bo mamy nastoletnią bohaterkę. Mamy też element „magicznej” szkoły, przygotowującej do „magicznych” zawodów. Oczywiście znamy to wszyscy od kiedy wyszła pierwsza powieść Rowling (nie, żeby wcześniej taki motyw się nie pojawiał, ale rozumiecie, wcześniej nie znali go absolutnie wszyscy). Tyle że o ile w Harry Potter czy Percy Jackson ucząc się rzeczywiście poznawali razem z czytelnikiem świat własnej opowieści oraz prawidła nim rządzące, o tyle szkolenie Amy nie daje czytelnikowi nic. O samym zawodzie strażnika książek dowiadujemy się tylko tyle, że pełni się go do 25 roku życia czynnie, potem biernie, bo już do opowieści wnikać nie można (na czym wobec tego polega wtedy zawód strażnika, nie wiadomo). I że trzeba zapobiegać kryzysom. Jakim kryzysom i jak zapobiegać już nikt nie wyjaśnia – nowicjuszka Amy nie dostaje żadnej instrukcji, żadnej listy zakazów i nakazów i żadnych ostrzeżeń (choć wiadomo, że jeśli coś jej się stanie w książce, to stanie się to naprawdę, a nie tylko w opowieści). Czytelnik razem z bohaterka porusza się w świecie, którego zasad nikt mu nie przedstawia. Przez co ten świat zdaje się mieć zasady wymyślane na bieżąco, tak, jak autorkę chwila poniosła.

Pozwólcie, że poznęcam się jeszcze nad szumnie zwaną szkołą strażników i zawodem samym w sobie, bo to jest ten element opowieści, który sprawia, że mi kołek od zawieszania niewiary niebezpiecznie trzeszczy. Bo widzicie – w takiej formie, w jakiej przedstawiła je autorka, to szkolenie i całe stróżowanie nie ma sensu. Nowicjuszce nie wyjaśnia się ograniczeń i możliwości, to raz. Pal sześć, że przez to czytelnik ich nie zna, ale bez tego nie da się wydajnie (i z zachowaniem zasad BHP) wykonywać swoich zadań. Właściwie wygląda na to, że cały motyw szkoły został dodany tylko po to, żeby przedstawić jedno, (kluczowe co prawda dla fabuły, ale możliwe do przedstawienia i bez wątku ciągnącego się przez całą książkę jak smród za pospolitym ruszeniem) wydarzenie z przeszłości, a autorka nie wzięła pod uwagę, że w międzyczasie też dobrze byłoby go wypełnić jakąś treścią. Strażniczenie w książkach też wygląda na mocno nieprzemyślane. Niby ma polegać na zapobieganiu kryzysom, ale okazuje się od razu, że każdy strażnik piastuje tylko jedną opowieść. Zważywszy, że jest ich całych trzech, średnio to wydajne. Zwłaszcza, że w zasadzie jedyną bronią strażnika w walce z kryzysem są… negocjacje. Co może i przydaje się, kiedy trzeba przekonać obrażoną księżniczkę, żeby się jednak przespała na ziarnku grochu, ale w obliczu bardziej krwawego zagrożenia już nie za bardzo.

Wewnętrzny świat literatury też szczególnie spójny nie jest – brak mu zasad łączących go w logiczną całość. Z jednej strony widzimy, że postacie w fabułach swoich opowieści występują jak aktorzy na scenie – najważniejsze to żeby się nie spóźnić i bezbłędnie wypowiedzieć swoją kwestię. Między wystąpieniami można wpaść do miasteczka na ziemi niczyjej na zakupy i drinka, a Amy włóczy się w towarzystwie Wertera i Sheer Khana – bohaterów, którzy nie dożywają końca swoich historii – i jakoś nikt się szczególnie ich losem nie przejmuje. Z drugiej autorka wychodzi ze skóry, żebyśmy strasznie się przejęli faktem, że bohater innej opowieści na jaj końcu ginie. Z jednej strony za żadne skarby nie można zmieniać opowieści, z drugiej chyba nikt tych zmian nie pilnuje, bo liczne spowodowane przez Amy przechodzą bez echa… I tak dalej. Przy czym trochę mnie uwiera też to, że Amy porusza się i fascynuje wyłącznie światami z klasycznej literatury. Rozumiem, że to wszystko przez prawa autorskie do nowszych i popularniejszych światów, ale szczerze mówiąc, będąc współczesną nastolatką ze zdolnością do wnikania w książki pobiegłabym raczej szukać Hogwartu albo Katniss Everdeen niż eksplorować prozę Dickensa. Czyli: rozumiem, ale uwiera.

Przejdźmy może do relacji między bohaterami. I tu też wtopa, bo jedna w pełni zarysowana i ciekawa jest ta pomiędzy Amy a Willem, innym młodym strażnikiem. Wszystko to urocze i interesujące, ale tak bardzo pasuje do kliszy nastoletniej pierwszej miłości, że nie zaskakuje niczym. Aby dodać nieco charakteru Willowi, autorka kreuje go na niezrozumianego wrażliwca o buntowniczych zapędach, ale to też wypada bardzo sztampowo. Druga jest pomiędzy Amy a jej matką i przyznam, że jest to ciepła, zdrowa i podnosząca na duchu relacja matki z córką, całkiem dobrze opisana. Poza tym mamy jeszcze relację Alexis z jej matką a babką Amy – która jest konfliktowa (nastoletnie matki nie uciekają z domu na końcu świata dla kaprysu) i miałaby ciekawy potencjał, ale autorka postanowiła poprzestać na kilku nierozwiązujących niczego pyskówkach i porzuciła temat. W ogóle niewnoszące niczego pyskówki zdają się być główną formą komunikacji dorosłych na Stormsday. No i jest jeszcze Betty. Z którą ma problem najbardziej.

Betty bowiem jest uosobieniem kliszy pustej, zarozumiałej blondi, zainteresowanej przede wszystkim ciuchami i kosmetykami (a chłopakami nie chyba tylko dlatego, że jedyny dostępny na Stormsday jest jej bliskim kuzynem). Mało co mnie tak irytuje, jak wykorzystanie tej kliszy. Autorka co prawda starała się dodać Betty nieco głębi – dziewczyna naprawdę sumiennie wykonuje obowiązki strażniczki i przejmuje się rzeczami, które Amy nawet nie przyszłyby do głowy, ale cóż, widać jak na dłoni, że służy tylko zbudowaniu opozycji między „jedyną taką” Amy, która nie lubi kosmetyków a kiecki nosi wyłącznie, kiedy musi i podobną do tych niewdzięcznych szkolnych koleżaneczek Betty, co to jej głównie własny wygląd w głowie. A była scena, która mogłaby to naprawić, która mogłaby pokazać, że nie szata zdobi człowieka a inni miewają motywacje równie ważne, jak nasze, tylko inaczej je realizują… Kiedy można było pokazać, że subiektywne spojrzenie Amy (bo narratorką jest właśnie ona, przez większość czasu) nie jest jedynie słusznym i że człowiek czasem pewnych rzeczy nie dostrzega… Jednak autorka temat zbyła i zostaliśmy z uroczą kujonką i pustą blondi.

„Strażniczka książek” miała potencjał – ten pomysł mógł wyewoluować w coś interesującego. Jednak autorka nie potrafiła go wykorzystać. Właściwie jedyna interesującą rzeczą w powieści jest zakończenie, w którym wyjątkowo pani Gläsernie poszła po linii najmniejszego oporu. Ale nie wiem, czy warto się dla niego przebijać przez całą powieść.

Książkę otrzymałam od wydawnictwa Prószyński i s-ka

Tytuł: Strażniczka książek
Autor: Mechthild Gläser
Tytuł oryginalny: Die Buchspringer
Tłumacz: Mirosława Sobolewska
Wydawnictwo: Prószyński i s-ka
Rok: 2016
Stron: 392

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.