Strony

sobota, 8 kwietnia 2017

Zmyślenia #36 Dlaczego nie ufam selfpubom

Właściwie ta notka chodziła za mną od dawna (nawet powstało kilka wstępnych szkiców), ale jak dotąd żaden mnie nie zadowalał. Bo wiecie, chciałam napisać zrównoważoną, w miarę obiektywną opinię o możliwie przekrojowej treści. Jednak ostatnio z każdego zakątka internetu atakują mnie linki do zbiórek na polakpotrafi.pl czy innym siepomaga, gdzie młodzi wannabe autorzy próbują zebrać kasę na wydanie swojego debiutu fantasy. I czuję się niejako zmuszona okolicznościami do wyjaśnienia, dlaczego nie przepadam za taką wydawniczą samodzielnością. Więc notka będzie bardzo spod znaku „IMO”, może nawet dość emocjonalna. Zrównoważoną, przekrojową notkę napiszę kiedy indziej. 

Jako ilustracja wpisu - randomowe, zabawne gify ze zwierzętami.
Zacznijmy może od zdefiniowania tego, co na potrzeby notki będę nazywać selfem. Otóż za self uznaję wszystko to, co autor wydał za własne (lub zebrane od darczyńców) pieniądze, z pominięciem mainstreamowych wydawnictw (tak, ci, którzy założyli wydawnictwa tylko po to, żeby ich własna powieść ujrzała światło dzienne też się liczą. Chyba że wydają też inne książki bez współfinansowania). Koniec, kropka. Zdaję sobie sprawę, że istnieje coś takiego, jak selfpublishing właściwy i wydawnictwa typu vanity, ale na potrzeby tego wpisu załóżmy, że kiedy piszę o selfie, chodzi mi o ogół zjawiska, chyba że zaznaczę inaczej.

Ograniczę się też do pozycji z fantastyki. Raz, że na tym znam się najlepiej i najwięcej takich propozycji dostaję. Dwa, jest to przykład gatunku, który ostatnio wydawcy przyjmują z otwartymi ramionami, więc teoretycznie autor prezentujący poziom czytelności nie powinien mieć problemów z wydaniem się (dlatego sam fakt, ze zdecydował się na self, już budzi we mnie podejrzliwość). (Ogólnie jestem zdania, że są pozycje, dla których self jest sensowną opcją: książki bardzo specjalistyczne, fanfiki – choć wtedy dochodzi problem praw autorskich, rzeczy wydawane przez ludzi z dorobkiem literackim lub z nazwiskiem rozpoznawalnym z jakichś innych przyczyn, powieści bardzo, bardzo niszowe. Ale miażdżąca większość selfowej fantastyki nie łapie się do tych kategorii).


Na blogu może tego nie widać, ale dość regularnie dostaję propozycję zrecenzowania czegoś, co autor wydał własnym sumptem. To nie jest tak, że odrzucam każdą tego typu propozycję – był czas, kiedy podchodziłam do nich bardzo entuzjastycznie. Ale szybko się skończył. Teraz w ogóle odpowiadam tylko na takie, które zawierają dołączony fragment do przeczytania, a i to zwykle odmownie. Bo najczęściej już po pierwszym akapicie widać, czy inkryminowany utwór w ogóle nadaje się do czytania.

Moim pierwszym i największym problem z selfem jest bowiem jego poziom. To, co do mnie trafiało mieściło się w granicach od beznadziejnej grafomanii do przeciętnej poprawności. I w sumie w porządku, tradycyjne wydawnictwa też wydają sporo książek, które są przeciętnymi czytadłami. Sama czasem po nie sięgam, niektóre nawet bardzo lubię. W czym więc problem?

Po pierwsze w proporcji. Może miałam ogromnego pecha, ale na podstawie własnych doświadczeń śmiem twierdzić, że proporcja grafomanii czystej wody i najniższego poziomu do rzeczy zdatnych do czytania jest w tradycyjnym obiegu wydawniczym dokładnie odwrotna niż wśród selferów. To z kolei oznacza, że trzeba przekopać się przez morze crapu, żeby znaleźć coś ledwie zdatnego do czytania, a dobra książka byłaby rzadsza od jednorożca. Szczerze mówiąc, nie mam na to ani czasu, ani ochoty. Nawet jeśli miałoby mnie ominąć moje życiowe odkrycie literackie. Wolę tradycyjne wydawnictwa – tam już ktoś wstępnie oddzielił ziarno od plew, żebym ja nie musiała.


Po drugie, dwa magiczne słowa: redakcja i korekta. Tych zaklęć zwykle selferzy nie znają. W tradycyjnych wydawnictwach też nie jest idealnie, zdarzają się wręcz tragicznie wydane książki, ale właśnie: zdarzają się. To, co w tradycyjnej formie wydawniczej jest wypadkiem przy pracy, w selfie jest normą. Szczególne antyzasługi mają tu wydawnictwa typu vanity, które najczęściej bezczelnie w tej kwestii oszukują wannabe pisarzy, licząc sobie za usługi, których nie wykonują (lub których wykonanie ograniczają do włączenia autokorekty w Wordzie). Potem taki niczego nieświadomy autor myśli, że ktoś mu powieść zredagował (może nawet cieszy się, że tworzy taką super literaturę, skoro było tak mało/nie było obiekcji), a to guzik prawda. Trochę lepiej sytuacja ma się u autorów, którzy o wszystko dbają sami – i tu jest jakaś nadzieja. (acz płonna, przynajmniej dopóki Amazon nie wejdzie do Polski. Ale to już temat na tę obiektywną, rzeczową notkę)

No i teraz moi drodzy, powiedzcie mi, dlaczego jako czytelniczka mam się zmagać z wątpliwej jakości samizdatem, skoro mogę poczytać sobie czytadło równie przeciętne, ale przynajmniej poprawnie zredagowane? Pomijając już fakt istnienia książek poprawnie zredagowanych dobrych i bardzo dobrych.

To są główne powody mojej nieufności. Wiem, że może trochę generalizuję – są przecież autorzy, którzy nawet swojej twórczości nikomu nie wysyłali, bo nie podoba im się fakt odstąpienia praw majątkowych do utworu (czy jakikolwiek inny). Może coś fajnego mi przez to umknie. Trudno, i tak mam co czytać. A przykłady z zachodu pokazują, że jeśli selfer odnosi sukces to zaraz jakieś wydawnictwo się nim interesuje. I wydaje tę jego książkę. Posiedzę, poczekam, może i u nas wyklarują się takie przypadki.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.