Jak już kilkukrotnie zdarzało mi się wspominać, zawsze z zainteresowaniem śledzę literackie poczynania koleżanek blogerek i kolegów blogerów. Nie inaczej było w przypadku zapowiadanej od lat (od pierwszych zapowiedzi do wydania opłynęło jakieś trzy czy cztery lata) „Zimy”, debiutanckiej powieści Michała Ochnika, którego bloga śledzę prawie od początku. Byłam bardzo ciekawa, jak też autorowi udała się forma tak bardzo inna niż blogowa notka. I przyznam, że po lekturze uczucia mam nieco mieszane. Ale zacznijmy od początku.
Do Vadeline, małego, sennego miasteczka na rubieżach (które, z racji odkrycia sporego złoża złota w pobliżu niedługo nie będzie już ani małe, ani senne) przybywa ekscentryczny młody mężczyzna. Jego jedynym celem i marzeniem zdaje się być odbudowa lokalnego teatru oraz znalezienie niepublikowanych sztuk wybitnego dramaturga, Samuela Zimmermana, który właśnie w Vadeline się urodził i przez większość życia mieszkał. Jednak czy nie wydaje się odrobinę podejrzane, aby ktoś porzucił życie w stolicy i przeniósł się na totalne odludzie, w dodatku ładując w to odludzie małą fortunę li tylko z powodu obsesji na punkcie konkretnego autora? Czy za całą sprawą nie kryje się coś więcej? Przepis na udany zamach stanu na przykład?
Pierwsze, co rzuciło mi się w oczy, to język. Cała „Zima” jest, mam wrażenie, stylizowana na powieść dziewiętnastowieczną i widać to nie tylko w konstrukcji nazw rozdziałów, ale też w bardzo bogatym (żeby nie powiedzieć „barokowym”) języku. Zdania są krągłe, rozbudowane i często złożone, narrator używa bogatych epitetów, wszystko opisując w wielu słowy, co mnie osobiście w gorszych momentach przypominało natchnione monologi Ani Shirley (choć przynajmniej aniowej śmiesznej górnolotności nam oszczędzono), a w lepszych narrację Jane Austen. I to jest w sumie zabieg, który mogę kupić, bo wyróżnia się na tle tych wszystkich przejrzystych stylów, jakich pełno w literaturze rozrywkowej.
Natomiast znaczne gorzej wyszła autorowi stylizacja i różnicowanie języka na potrzeby świata przedstawionego (i ten właśnie aspekt języka najbardziej mi w lekturze przeszkadzał). Z jednej strony postacie używają lokalnych idiomów (co jest zdecydowanie plusem, lubię takie smaczki), autor też podkreśla kilkukrotnie, że studenci przyjeżdżający z prowincji do stolicy znacznie różnią się wymową i manierami językowymi od tubylców, że czyjśtam akcent zdradzał pochodzenie, tyle że... to zróżnicowanie językowo-etniczne pozostaje jeno deklaratywne. Mimo narratorskich zapewnień w dialogach wszyscy posługują się jednakowym, bogatym językiem, takim samiutkim, jakiego używa narrator. I jestem w stanie uwierzyć, że takich barokowych fraz mógłby używać arystokrata czy przybyły właśnie ze stolicy młody człowiek z tytułem naukowym, ale trochę mi zgrzytają w ustach prowincjonalnego ulicznika czy prostego, starego myśliwego. A większość postaci drugo- i trzecioplanowych to właśnie tacy prości ludzie z prowincji, więc zgrzytały mi dość często.
Sami bohaterowie też mi zapewnili swego rodzaju dysonans poznawczy. „Zima” to tak naprawdę powieść bardzo kameralna. Nie dlatego, że autor okroił obsadę (ta jest bardzo rozbudowana), ale dlatego, że praktycznie cały dostępny czas antenowy zajął główny bohater, Victor Caillou. Jest to postać w pewnym stopniu udana: autor nakreślił nam portret nieco idealistycznego człowieka, takiego sympatycznego wariata, o którym wszyscy znajomi mówią, że jest nieco szurnięty, ale powszechnie się go lubi i daje zarażać entuzjazmem. Facet ma niezaprzeczalną charyzmę i jest bystrzachą na cztery nogi kutym, z takich raczej sprytnych niż odważnych. Oraz jest tajemniczy. I z tą tajemniczością mam problem. Do pewnego momentu ona naprawdę się sprawdza – sprawia, że bohater wydaje się czytelnikowi bardziej intrygujący, zaczyna budzić ciekawość. Problem w tym, że Victor do końca pozostaje tak bardzo tajemniczy, że właściwie niczego poza tu-i-teraz się o nim nie dowiadujemy. Owszem, wiemy, że brał udział w jakichś zbrojnych działaniach ruchu oporu, że był wziętym reżyserem w stolicy i kilka innych detali z przeszłości autor nam ujawnia, tyle że one nie mają znaczenia. Nie wiemy skąd Victor się właściwie wziął, co go ukształtowało, skąd bierze się jego postawa... Brak mu przeszłości. A do bohatera bez przeszłości, w dodatku takiego, co do którego ostatecznie trudno stwierdzić, czy jego obecny wizerunek nie jest aby tylko wystudiowaną maską, trudno się przywiązać.
Dlatego też znacznie ciekawiej wypadają drugoplanowi aktorzy tego przedstawienia. Moim chyba ulubionym był niedostępny arystokrata, niczym zły duch czający się w swej podmiejskiej rezydencji, który, mimo wielu różnic światopoglądowych, potrafił jednak wyjść poza ciasne postrzeganie świata. Sympatycznie wypada też trupa młodych aktorów, choć tak naprawdę niewiele o niej wiemy, oraz najlepszy przyjaciel głównego bohatera, Neil. Który ma wszystko, czego Victorowi jako postaci brakuje. Niestety, brakuje mu paru rzeczy, które lubiłam w Victorze.
Poza Neilem, wszystkich bohaterów łączy jedno – teatr ich w taki czy inny sposób odmienia i dla ludzi bardziej zaznajomionych z tematem byłoby tu spore pole do interpretacyjnego popisu (ja się nie podejmuję; o teatrze i jego toposach wiem tyle, że trzeba siadać twarzą do sceny). Przy okazji, autor też sporo nawiązuje do różnych dzieł kultury, ale pewnie jakieś 90% tego mi umknęło.
Najbardziej w całej powieści przemawia do mnie świat przedstawiony. Autorzy fantastyki wykazują nad wyraz intensywne zainteresowanie zimą (inne pory roku doprawdy mogą poczuć się pokrzywdzone), ale tutejsza wariacja na temat Królowej Śniegu wypada ciekawie. Oto bowiem mamy planetę o nieproporcjonalnie długiej zimie, indukowanej nie tylko warunkami astronomicznymi, ale też najwyraźniej magią Białej Królowej. Nie wiadomo za bardzo, czym ona właściwie jest, ale na pewno nie człowiekiem. Nie wiadomo, skąd się wzięła i jak można się jej pozbyć, ale od mniej więcej dwustu lat sprawuje niepodzielną i despotyczną władzę na planecie. Szczerze mówiąc, geneza Białej Królowej, historia jej podbojów oraz mechanizmy rządzące światem przedstawionym wydaje mi się znacznie bardziej interesująca, niż wydarzenia bieżące. Ale ostatnio ciągle tak mam.
I tylko zakończenie wydało mi się rozczarowujące. Nie chce za wiele zdradzać (tekst już i tak się robi ponadprzeciętnie długi jak na tego blogaska, nie nawykłam o pisania takich), ale... No, spodziewałam się czegoś więcej niż wyświechtanego, bezbarwnego banału. Po fabule tak bardzo odbiegającej od tego, do czego przyzwyczaiło nas fantasy (co prawda mamy tu ciągle wariację na temat szukania potężnego artefaktu, ale przyjemnie nietypowo podaną) liczyłam na równie kreatywne zakończenie. No to się przeliczyłam.
No i sama nie wiem. Z jednej strony jest to debiut i to napisany przed ładnych kilku laty, więc raz, że powinnam potraktować go ulgowo (taki mam zwyczaj względem debiutów). Z drugiej wiem, że autor zdążył się od tego czasu rozwinąć, przynajmniej jeśli chodzi o krótką formę (można sobie obejrzeć próbkę w lutowym numerze Nowej Fantastyki). „Zima” ma kilka ciekawych pomysłów, ale nie jest też wolna od typowych debiutanckich bolączek. Niemniej, autorowi mam zamiar bacznie się przyglądać, nie tylko ze względu na blogowe sympatie.
Tytuł: Zima
Autor: Michał Ochnik
Wydawnictwo: Genius Creations
Rok: 2017
Stron: 388
Do Vadeline, małego, sennego miasteczka na rubieżach (które, z racji odkrycia sporego złoża złota w pobliżu niedługo nie będzie już ani małe, ani senne) przybywa ekscentryczny młody mężczyzna. Jego jedynym celem i marzeniem zdaje się być odbudowa lokalnego teatru oraz znalezienie niepublikowanych sztuk wybitnego dramaturga, Samuela Zimmermana, który właśnie w Vadeline się urodził i przez większość życia mieszkał. Jednak czy nie wydaje się odrobinę podejrzane, aby ktoś porzucił życie w stolicy i przeniósł się na totalne odludzie, w dodatku ładując w to odludzie małą fortunę li tylko z powodu obsesji na punkcie konkretnego autora? Czy za całą sprawą nie kryje się coś więcej? Przepis na udany zamach stanu na przykład?
Pierwsze, co rzuciło mi się w oczy, to język. Cała „Zima” jest, mam wrażenie, stylizowana na powieść dziewiętnastowieczną i widać to nie tylko w konstrukcji nazw rozdziałów, ale też w bardzo bogatym (żeby nie powiedzieć „barokowym”) języku. Zdania są krągłe, rozbudowane i często złożone, narrator używa bogatych epitetów, wszystko opisując w wielu słowy, co mnie osobiście w gorszych momentach przypominało natchnione monologi Ani Shirley (choć przynajmniej aniowej śmiesznej górnolotności nam oszczędzono), a w lepszych narrację Jane Austen. I to jest w sumie zabieg, który mogę kupić, bo wyróżnia się na tle tych wszystkich przejrzystych stylów, jakich pełno w literaturze rozrywkowej.
Natomiast znaczne gorzej wyszła autorowi stylizacja i różnicowanie języka na potrzeby świata przedstawionego (i ten właśnie aspekt języka najbardziej mi w lekturze przeszkadzał). Z jednej strony postacie używają lokalnych idiomów (co jest zdecydowanie plusem, lubię takie smaczki), autor też podkreśla kilkukrotnie, że studenci przyjeżdżający z prowincji do stolicy znacznie różnią się wymową i manierami językowymi od tubylców, że czyjśtam akcent zdradzał pochodzenie, tyle że... to zróżnicowanie językowo-etniczne pozostaje jeno deklaratywne. Mimo narratorskich zapewnień w dialogach wszyscy posługują się jednakowym, bogatym językiem, takim samiutkim, jakiego używa narrator. I jestem w stanie uwierzyć, że takich barokowych fraz mógłby używać arystokrata czy przybyły właśnie ze stolicy młody człowiek z tytułem naukowym, ale trochę mi zgrzytają w ustach prowincjonalnego ulicznika czy prostego, starego myśliwego. A większość postaci drugo- i trzecioplanowych to właśnie tacy prości ludzie z prowincji, więc zgrzytały mi dość często.
Sami bohaterowie też mi zapewnili swego rodzaju dysonans poznawczy. „Zima” to tak naprawdę powieść bardzo kameralna. Nie dlatego, że autor okroił obsadę (ta jest bardzo rozbudowana), ale dlatego, że praktycznie cały dostępny czas antenowy zajął główny bohater, Victor Caillou. Jest to postać w pewnym stopniu udana: autor nakreślił nam portret nieco idealistycznego człowieka, takiego sympatycznego wariata, o którym wszyscy znajomi mówią, że jest nieco szurnięty, ale powszechnie się go lubi i daje zarażać entuzjazmem. Facet ma niezaprzeczalną charyzmę i jest bystrzachą na cztery nogi kutym, z takich raczej sprytnych niż odważnych. Oraz jest tajemniczy. I z tą tajemniczością mam problem. Do pewnego momentu ona naprawdę się sprawdza – sprawia, że bohater wydaje się czytelnikowi bardziej intrygujący, zaczyna budzić ciekawość. Problem w tym, że Victor do końca pozostaje tak bardzo tajemniczy, że właściwie niczego poza tu-i-teraz się o nim nie dowiadujemy. Owszem, wiemy, że brał udział w jakichś zbrojnych działaniach ruchu oporu, że był wziętym reżyserem w stolicy i kilka innych detali z przeszłości autor nam ujawnia, tyle że one nie mają znaczenia. Nie wiemy skąd Victor się właściwie wziął, co go ukształtowało, skąd bierze się jego postawa... Brak mu przeszłości. A do bohatera bez przeszłości, w dodatku takiego, co do którego ostatecznie trudno stwierdzić, czy jego obecny wizerunek nie jest aby tylko wystudiowaną maską, trudno się przywiązać.
Dlatego też znacznie ciekawiej wypadają drugoplanowi aktorzy tego przedstawienia. Moim chyba ulubionym był niedostępny arystokrata, niczym zły duch czający się w swej podmiejskiej rezydencji, który, mimo wielu różnic światopoglądowych, potrafił jednak wyjść poza ciasne postrzeganie świata. Sympatycznie wypada też trupa młodych aktorów, choć tak naprawdę niewiele o niej wiemy, oraz najlepszy przyjaciel głównego bohatera, Neil. Który ma wszystko, czego Victorowi jako postaci brakuje. Niestety, brakuje mu paru rzeczy, które lubiłam w Victorze.
Poza Neilem, wszystkich bohaterów łączy jedno – teatr ich w taki czy inny sposób odmienia i dla ludzi bardziej zaznajomionych z tematem byłoby tu spore pole do interpretacyjnego popisu (ja się nie podejmuję; o teatrze i jego toposach wiem tyle, że trzeba siadać twarzą do sceny). Przy okazji, autor też sporo nawiązuje do różnych dzieł kultury, ale pewnie jakieś 90% tego mi umknęło.
Najbardziej w całej powieści przemawia do mnie świat przedstawiony. Autorzy fantastyki wykazują nad wyraz intensywne zainteresowanie zimą (inne pory roku doprawdy mogą poczuć się pokrzywdzone), ale tutejsza wariacja na temat Królowej Śniegu wypada ciekawie. Oto bowiem mamy planetę o nieproporcjonalnie długiej zimie, indukowanej nie tylko warunkami astronomicznymi, ale też najwyraźniej magią Białej Królowej. Nie wiadomo za bardzo, czym ona właściwie jest, ale na pewno nie człowiekiem. Nie wiadomo, skąd się wzięła i jak można się jej pozbyć, ale od mniej więcej dwustu lat sprawuje niepodzielną i despotyczną władzę na planecie. Szczerze mówiąc, geneza Białej Królowej, historia jej podbojów oraz mechanizmy rządzące światem przedstawionym wydaje mi się znacznie bardziej interesująca, niż wydarzenia bieżące. Ale ostatnio ciągle tak mam.
I tylko zakończenie wydało mi się rozczarowujące. Nie chce za wiele zdradzać (tekst już i tak się robi ponadprzeciętnie długi jak na tego blogaska, nie nawykłam o pisania takich), ale... No, spodziewałam się czegoś więcej niż wyświechtanego, bezbarwnego banału. Po fabule tak bardzo odbiegającej od tego, do czego przyzwyczaiło nas fantasy (co prawda mamy tu ciągle wariację na temat szukania potężnego artefaktu, ale przyjemnie nietypowo podaną) liczyłam na równie kreatywne zakończenie. No to się przeliczyłam.
No i sama nie wiem. Z jednej strony jest to debiut i to napisany przed ładnych kilku laty, więc raz, że powinnam potraktować go ulgowo (taki mam zwyczaj względem debiutów). Z drugiej wiem, że autor zdążył się od tego czasu rozwinąć, przynajmniej jeśli chodzi o krótką formę (można sobie obejrzeć próbkę w lutowym numerze Nowej Fantastyki). „Zima” ma kilka ciekawych pomysłów, ale nie jest też wolna od typowych debiutanckich bolączek. Niemniej, autorowi mam zamiar bacznie się przyglądać, nie tylko ze względu na blogowe sympatie.
Książkę otrzymałam od wydawnictwa Genius Creations.
Autor: Michał Ochnik
Wydawnictwo: Genius Creations
Rok: 2017
Stron: 388
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.