Przyznam, że kiedy pierwszy raz usłyszałam o „25 gramach szczęścia”, wykazałam pewien taki niezdrowy entuzjazm. Nic w sumie dziwnego, względem każdej książki należącej do szeroko pojętej ekoliteratury, a nie traktującej o kotach, psach lub ptakach wykazuję daleko posunięty entuzjazm, bo najzwyczajniej w świecie zwiastują powiew świeżości. Oprócz entuzjazmu towarzyszyły mi jednak pewne obawy. Widzicie, w książkach o zwierzętach cenię podejście reportersko-edukacyjne zamiast sentymentalno-obyczajowego, a to pierwsze jest rozczarowująco rzadkie. Obawiałam się więc, że książka ostatecznie okaże się utworem grającym na emocjach w najtańszy i najbardziej oklepany sposób. Mimo tego, postanowiłam przeczytać.
A o czym właściwie „25 gramów szczęścia” jest? To opowieść Massimo Vacchetty o tym, jak spotkał swojego pierwszego jeżowego oseska i jak to spotkanie pchnęło go do założenia ośrodka pomocy jeżom. Wszystko to spisane w pierwszej osobie rękami Antonelli Tomaselli.
Czego oczekiwałam od książki? No dobrze, „oczekiwałam” to może za duże słowo, bo doświadczenie w bojach z ekoliteraturą nauczyło mnie, że oczekiwać nie należy zbyt wiele, jeśli człowiek nie chce się rozczarować (alternatywą jest omijanie większości pojawiających się na naszym rynku tytułów, przynajmniej tych fabularnych. I zwykle tak właśnie robię). Więc na co miałam nadzieję? Cóż, spodziewałam się wielu osobistych, w pewnym stopniu sentymentalnych wtrętów. Ale poza tym oczekiwałam trochę krwi, potu i łez (bo wiecie, opieka nad zwierzętami, zwłaszcza chorymi, nigdy nie jest zajęciem czystym i łatwym), trochę co ciekawszych historii małych pensjonariuszy, sporo opisów z codziennego funkcjonowania takiego ośrodka i pewnego szerszego, reporterskiego spojrzenia na kwestie ochrony dzikich zwierząt we Włoszech.
Dostałam taką trochę wzruszającą historię ku pokrzepieniu serc o facecie, który znajduje zagubione gdzieś tam po drodze powołanie, przeżywając chwile iluminacji nad jeżowym oseskiem. I w sumie nawet trudno mi się denerwować, bo z jakichś przyczyn miłośnicy opowieści o zwierzętach preferują właśnie takie sentymentalne, często wręcz ociekające lukrem narracje. Najwyraźniej jestem w mniejszości, trudno mieć pretensję do kogokolwiek, że jednak nie jest się targetem. Ale trochę boli stracony potencjał.
Paradoksalnie na początku, kiedy autorzy skupiają się na Ninnie, książka jest mniej strawna. Głównie przez to, że Vacchetta zachowuje się jak zachwycony ojciec pierwszego dziecka – wszystko opisuje z niezwykłym uniesieniem, ciągle powtarza, jaką to niezwykłą, delikatną kruszynkę przyszło mu piastować, jakie to wszystko piękne, cudowne i jak wiele uczy o kruchości i cudzie życia (przy czym trochę trudno mi z nim w tym momencie sympatyzować, bo mamy tutaj do czynienia z lekarzem weterynarii (sic!), który najpierw zostawił chorego, ślepego i nagiego ssaczego oseska na całą noc bez jedzenia i ogrzewania, po czym rano się zdziwił, że maluch jest w stanie agonalnym. Serio serio, to właśnie była ta chwila iluminacji…). Dopiero kiedy Ninna usamodzielnia się i na scenę wchodzą inne jeże, których autor już tak obsesyjnie nie piastuje, książka staje się znacznie bardziej insertująca.
Mam wrażenie, że to miał być włoski odpowiednik czegoś, co całkiem często spotyka się w literaturze anglosaskiej, a co nazywam literaturą zwierzęcą z biografią w tle. Tyle tylko, że amerykańscy autorzy zdają sobie sprawę, że ich czytelników interesują przede wszystkim zwierzęta, ewentualnie ta większa sprawa, której są podporządkowane. Życie ich opiekunów jest tylko dodatkiem, spajającym całość. Tutaj opowieść nie bardzo potrafi się skupić na jeżach. Nawet, kiedy Massimo opowiadał o swojej opiece nad jeżowymi oseskami, to towarzyszyło mi silne wrażenie, że to właśnie on, a nie zwierzęta, którym poświęcił życie, jest w centrum uwagi. Nie do końca o nim chciałam czytać. Może gdyby bardziej usunął się w cień (zwłaszcza że swoją obsesją względem pierwszej jeżynki), książka by zyskała. A tak mamy kolejne (choć tym razem oparte na faktach) czytadło ku pokrzepieniu serc. Przynajmniej ładnie wydaną.
A o czym właściwie „25 gramów szczęścia” jest? To opowieść Massimo Vacchetty o tym, jak spotkał swojego pierwszego jeżowego oseska i jak to spotkanie pchnęło go do założenia ośrodka pomocy jeżom. Wszystko to spisane w pierwszej osobie rękami Antonelli Tomaselli.
Czego oczekiwałam od książki? No dobrze, „oczekiwałam” to może za duże słowo, bo doświadczenie w bojach z ekoliteraturą nauczyło mnie, że oczekiwać nie należy zbyt wiele, jeśli człowiek nie chce się rozczarować (alternatywą jest omijanie większości pojawiających się na naszym rynku tytułów, przynajmniej tych fabularnych. I zwykle tak właśnie robię). Więc na co miałam nadzieję? Cóż, spodziewałam się wielu osobistych, w pewnym stopniu sentymentalnych wtrętów. Ale poza tym oczekiwałam trochę krwi, potu i łez (bo wiecie, opieka nad zwierzętami, zwłaszcza chorymi, nigdy nie jest zajęciem czystym i łatwym), trochę co ciekawszych historii małych pensjonariuszy, sporo opisów z codziennego funkcjonowania takiego ośrodka i pewnego szerszego, reporterskiego spojrzenia na kwestie ochrony dzikich zwierząt we Włoszech.
Dostałam taką trochę wzruszającą historię ku pokrzepieniu serc o facecie, który znajduje zagubione gdzieś tam po drodze powołanie, przeżywając chwile iluminacji nad jeżowym oseskiem. I w sumie nawet trudno mi się denerwować, bo z jakichś przyczyn miłośnicy opowieści o zwierzętach preferują właśnie takie sentymentalne, często wręcz ociekające lukrem narracje. Najwyraźniej jestem w mniejszości, trudno mieć pretensję do kogokolwiek, że jednak nie jest się targetem. Ale trochę boli stracony potencjał.
Paradoksalnie na początku, kiedy autorzy skupiają się na Ninnie, książka jest mniej strawna. Głównie przez to, że Vacchetta zachowuje się jak zachwycony ojciec pierwszego dziecka – wszystko opisuje z niezwykłym uniesieniem, ciągle powtarza, jaką to niezwykłą, delikatną kruszynkę przyszło mu piastować, jakie to wszystko piękne, cudowne i jak wiele uczy o kruchości i cudzie życia (przy czym trochę trudno mi z nim w tym momencie sympatyzować, bo mamy tutaj do czynienia z lekarzem weterynarii (sic!), który najpierw zostawił chorego, ślepego i nagiego ssaczego oseska na całą noc bez jedzenia i ogrzewania, po czym rano się zdziwił, że maluch jest w stanie agonalnym. Serio serio, to właśnie była ta chwila iluminacji…). Dopiero kiedy Ninna usamodzielnia się i na scenę wchodzą inne jeże, których autor już tak obsesyjnie nie piastuje, książka staje się znacznie bardziej insertująca.
Mam wrażenie, że to miał być włoski odpowiednik czegoś, co całkiem często spotyka się w literaturze anglosaskiej, a co nazywam literaturą zwierzęcą z biografią w tle. Tyle tylko, że amerykańscy autorzy zdają sobie sprawę, że ich czytelników interesują przede wszystkim zwierzęta, ewentualnie ta większa sprawa, której są podporządkowane. Życie ich opiekunów jest tylko dodatkiem, spajającym całość. Tutaj opowieść nie bardzo potrafi się skupić na jeżach. Nawet, kiedy Massimo opowiadał o swojej opiece nad jeżowymi oseskami, to towarzyszyło mi silne wrażenie, że to właśnie on, a nie zwierzęta, którym poświęcił życie, jest w centrum uwagi. Nie do końca o nim chciałam czytać. Może gdyby bardziej usunął się w cień (zwłaszcza że swoją obsesją względem pierwszej jeżynki), książka by zyskała. A tak mamy kolejne (choć tym razem oparte na faktach) czytadło ku pokrzepieniu serc. Przynajmniej ładnie wydaną.
Tytuł: 25 gramów szczęścia
Tytuł oryginalny: 25 grammi di fellicita
Tłumacz: Marta Koral
Wydawnictwo: Quello
Rok: 2019
Stron: 208
Tytuł oryginalny: 25 grammi di fellicita
Tłumacz: Marta Koral
Wydawnictwo: Quello
Rok: 2019
Stron: 208
Polecam profil "Jeżurkowo" na Facebooku, zdecydowanie góruje nad tą książką :)
OdpowiedzUsuń