Strony

piątek, 10 kwietnia 2020

"Na ostrzu noża" Patrick Ness


Przyznam, że sama z siebie nigdy nie zainteresowałabym się powieścią Patricka Nessa. Wyglądała bowiem jak kolejna sztampowa młodzieżowa dystopia, jakich wiele swego czasu przewinęło się przez rynek wydawniczy. Jednak tłumaczka wypowiadała się bardzo pochlebnie o poziomie całej serii, więc postanowiłam zaryzykować i się zapoznać. I okazało się, że Ness swoim czytelnikom zaserwował coś, co technicznie wciąż jest powieścią młodzieżową i spełnia z grubsza wszystkie założenia definicji YA, ale jest też bardzo odmienne od tego, do czego rynek nas przyzwyczaił. Do tego stopnia, ze będę musiała powiedzieć kilka słów o zakończeniu, więc gdzieś tam dalej trafi się spoilerowy akapit. Ale spokojnie, oznaczę. 

Todd Hewitt za miesiąc skończy trzynaście lat i wtedy stanie się mężczyzną, bo tak to się odbywa na Nowym Świecie. Który dla Todda jest bardzo malutki, bo osada, w której żyje jest ostatnią niezniszczoną podczas wojny z rdzennymi mieszkańcami planety. Podczas tej wojny obcy użyli broni biologicznej, która sprawiła, że umarły wszystkie kobiety, a myśli wszystkich mężczyzn przestały być w ich głowach – od tamtej pory po prostu je słychać, stąd nazwa zarazy, czyli Szum. A przynajmniej tak Todda uczono od dziecka, bo kiedy doszło do tych tragicznych wydarzeń, miał trzy lata, więc niewiele pamięta. I wydawało się to spójne i logiczne, przynajmniej do momentu, w którym Todd spotkał dziewczynę. A potem musiał uciekać z osady i wysłano za nim pościg…

„Na ostrzu noża” to powieść, w której nie ma wybrańców, supermocy ani imperatywu narracyjnego prowadzącego bohaterów za rączkę (jeśli jakikolwiek istnieje, to zaryzykowałabym teorię, że szczerze bohaterów nienawidzi). To raczej jednak z tych książek, w której przerażony nastolatek jest ciągle przerażonym nastolatkiem, brudnym, głodnym, poobijanym i często zaszczutym jak zwierzyna łowna. Żaden mentor nie przyjdzie roztoczyć nad nim opieki, pozostaje tylko rozpaczliwa walka o przetrwanie. Przy czym Ness nie idzie w stronę naturalistycznego turpizmu, nie rozwodzi się z lubością nad brudem, rozkładem i nieszczęściem bohaterów, jak to często robią autorzy, którzy chcą wszystkim udowodnić, jak bardzo dojrzała prozę piszą (tylko że nie). Po prostu o nich mówi. A jest na tyle sprawnym pisarzem, że to wystarczy.

Świetnie też potrafi pisać bohaterów. Todd, który jest jednocześnie narratorem (w czasie teraźniejszym, niestety), wpisuje się w portret nastolatka wychowywanego w zamkniętej i raczej wrogiej mu społeczności. Serce ma dobre, ale jest nieufny wobec wszystkich, zwłaszcza po tym, kiedy okazuje się, że całe jego dotychczasowe życie było sprzedawanym mu w sposób systemowy kłamstwem. Jak większość nastolatków często jest też uparty i zbyt dumny, aby przyznać się do swoich słabości i pozwolić sobie pomóc, zanim sytuacja eskaluje (co też bardzo często się na nim mści). A ponieważ mamy do czynienia z powieścią młodzieżową, Todd na kartach strony dojrzewa i dorasta, co też jest opisane w bardzo naturalny sposób.

Przyjęty sposób narracji (pierwszoosobowa, a poza tym opowiadająca o rozpaczliwej ucieczce przed depczącym po piętach pościgiem, więc niesprzyjająca zawieraniu głębszych znajomości) sprawia, ze większość postaci drugoplanowych jest dość archetypiczna. Oto mamy ogarniętego rządzą władzy burmistrza oraz ogarniętego wypaczonym fanatyzmem kapłana. Oto mamy inną osadę i jej mieszkańców, w której wszystko jest w porządku, aby bohater mógł wyraźnie zobaczyć, jak bardzo wypaczone było miejsce, z którego pochodził. Mamy nawet odpowiednik tego byczka ze starszej klasy, który lubuje się w dręczeniu słabszych. Mamy figury rodzicielskie, jedną surową, a drugą wyrozumiałą i empatyczną (i tu mam głębokie przeświadczenie, że Todda wychowywała para gejów, taki nieznaczący drobiazg. Co prawda nigdzie nie pada żadna deklaracja, ale to, co o jego opiekunach wiemy stanowi silne poszlaki). I tylko Violę poznajemy nieco bardziej.

Viola, czyli wspomniana kilka akapitów wyżej dziewczyna, towarzysząca Toddowi w ucieczce, jest bowiem postacią całkowicie z zewnątrz. Przy czym, o ile nie poznajemy jej tak dobrze jak głównego bohatera (z przyczyn oczywistych), to wiemy, ze właściwie w niczym mu nie ustępuje, za to dzieli z nim pewien bagaż doświadczeń. Bardzo podobał mi się sposób, w jaki autor budował ich relację. Niby wiem, w jakim kierunku to zmierza, ale zmierza nienachalnie i na zasadzie rzeczywistego budowania więzi, wspólnych traumatycznych przeżyć i wzajemnej odpowiedzialności za siebie, a nie zachwytu nad tymi pięknymi oczami i tą wspaniała figurą. Żadne z dwójki bohaterów nie wydaje się mniej ważne czy mniej sprawcze.

Sam świat przedstawiony również jest ciekawy. Nowy Świat to bowiem planeta-kolonia, zasiedlona przez wyznawców religii, którzy poszukiwali prostszego, bardziej naturalnego życia. Jest to więc planeta inna od Ziemi, o nieco (choć nie za bardzo) różnej faunie i florze, ale nie w tym rzecz. Bowiem koloniści Nowego Świata słyszą również Szum wszystkich lokalnych zwierząt, a także tych, które przywieźli ze sobą. I tak pies Todda mówi i można z nim rozmawiać, choć w porównaniu z człowiekiem jego umiejętności oratorskie są, delikatnie mówiąc niewystarczające (i tu mam trochę pretensje do autora, bo Manczy zdaje się z każdym rozdziałem zyskiwać punkty inteligencji, w sumie nie wiadomo dlaczego). Autor dość sprawnie wykorzystuje te wymyślone przez siebie elementy, aby podkreślić inność świata. Ot, choćby taki drobiazg – nie ważne, jak dobrze się zakamuflujesz, musisz pamiętać też o tym, żeby znaleźć coś, co zagłuszy twój Szum, bo nie da się go wyłączyć. Takie smaczki sprawiają, ze różnice między światem jaki znamy, a tym z książki mają sens i wagę, widać, ze nie są tylko pustym bajerem.

A tutaj będę tłumaczyć, dlaczego zakończenie mnie rozczarowało, więc SPOILER ALERT!

No więc właśnie, i tylko zakończenie mnie w pewien sposób rozczarowało. Widzicie, w książkach poszukuję pewnego rodzaju katharsis, chcę, żeby bohaterom na końcu się udało. Jasne, kilku Boromirów musi po drodze zginąć, kilku Aragornom można złamać serce albo inne członki, Gandalf niekoniecznie musi powrócić cały na biało, ale dobrze by było, żeby Frodo jednak wrzucił Pierścień do Góry Przeznaczenia. Tymczasem Todd w trakcie swojej podróży traci wszystko, co kocha i co kiedykolwiek miało dla niego wartość, a na końcu przegrywa – w Górze Przeznaczania Sauron już czeka na biednych hobbitów. A przynajmniej tak sytuacja wygląda pod koniec pierwszego tomu, a nie wiadomo, kiedy dostaniemy drugi. I tak, wiem, zaraz ktoś przyjdzie tłumaczyć mi, że przecież w życiu tak często bywa, jasne, zgoda. Ale nie tego rodzaju realizmu szukam w beletrystyce (od tego mam reportaże i kanały informacyjne). Ogólnie nie lubię książek, z których wynika, że niezależnie od tego, ile poświęcisz i jak bardzo będziesz się starał i tak przegrasz. Tego typu zakończenia nie dają czytelniczej satysfakcji, zostaje tylko rozczarowanie i pytanie „Po co ja to właściwie czytam?”.

KONIEC SPOILERÓW

No i w ten oto sposób „Na ostrzu noża” pozostawiło mnie z dylematem. Z jednej strony Ness okazał się bardzo sprawnym pisarzem, jacy rzadko trafiają się wśród autorów młodzieżówek i w pewnym sensie podoba mi się jego pomysł na opowiedzenie historii. Z drugiej zakończenie jest dla mnie w pewnym stopniu dyskwalifikujące. Jeśli miałabym komukolwiek cokolwiek doradzać, to doradziłabym poczekanie na drugi tom. Może zrehabilituje końcówkę pierwszego.
 
Książkę otrzymałam od wydawnictwa Zysk i s-ka
 
Tytuł: Na ostrzu noża
Autor: Patrick Ness
Tytuł oryginalny: The Knife of Never Letting Go
Tłumacz: Agnieszka Hałas
Cykl: Ruchomy chaos
Wydawnictwo: Zysk i s-ka
Rok: 2020
Stron: 488

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.