Strony

poniedziałek, 20 kwietnia 2020

"Nasze imię Legion, nasze imię Bob" Dennis E. Taylor


Jak być może niektórzy zauważyli, pewnym leitmotivem u mnie jest narzekanie na brak fantastyki środka. Takiej dla dorosłego czytelnika, ale nie potrzebującej na siłę udowadniać swojej dojrzałości przez wrzucanie w treść źle pojętego naturalizmu i przemocy. Ciężko u nas na coś takiego trafić, ale od czasu do czasu się zdarza. O dziwo, ostatnio znacznie częściej w science fiction niż w fantasy. Mam wrażenie, że twórcy space oper wychodzą z założenia, że nie muszą niczego udowadniać (może dlatego, że jest to jednak konwencja mało popularna wśród powieści YA). Tymczasem Mag niedawno wydał powieść Denisa E. Taylora „Nasze imię Legion, nasze imię Bob”, rzecz osobliwą, bo niemilitarną, za to nawiązującą do typowo naukowej futurystyki, tyle że bez wizjonerskiego zadęcia. Podchodziłam do niej z pewnymi obawami, ale pomysł na fabułę mnie skusił (a poza tym jest na Legimi). 

Bob Johanson właśnie stał się człowiekiem bardzo majętnym – sprzedał swoją świetnie prosperującą firmę informatyczną. A że z natury od zawsze był nerdem, to od razu podpisał też umowę z firmą kriogeniczną. Technologia to co prawda ciągle bardziej science fiction, no ale przecież go stać, i tak będzie martwy, a może coś z tego wyjdzie. No i miał facet wyczucie, bo niedługo później przejechał go samochód. Okazało się, że inwestycja w kriogenikę nie poszła tak całkiem na marne, bo Bob się budzi. Zła wiadomości jest taka, że w czasie jego dość długiej nieobecności sporo się pozmieniało. Na przykład zdelegalizowano cały biznes kriogeniczny, a „klienci” i wszelkie ich aktywa stały się własnością skarbu państwa. I jako taka własność, cybernetyczna kopia Boba będzie miała szansę dostąpić jedynego w swoim rodzaju zaszczytu – zostać centralnym komputerem prototypu sondy von Neumanna. W sumie nienajgorsza opcja życia po życiu dla nerda i miłośnika fantastyki naukowej.

Cała opowieść napisana jest stylem lekkim, pełnym nawiązań do licznych dzieł fantastyki naukowej (czasem dość topornych, przyznaję) i napisana z ogromnym poczuciem humoru. Narratorem jest oczywiście sam Bob (a potem również jego kolejne kopie, bo założeniem głównym zadaniem sondy von Neumanna jest samopowielanie), więc wszystko jest opisywane w pierwszej osobie. Nie ma też liniowej fabuły, ponieważ od pewnego momentu autor rozbija akcję na kilka równoważnych wątków – i tutaj trzeba pilnować tytułów rozdziałów, bo można łatwo się pogubić. Niemniej, takiej konstrukcji nie uważam za wadę, bo nie jestem zagorzałym piewcą liniowych fabuł, dopóki pisarz zajmująco opowiada. A tego Taylorowi, mimo okresowych spadków tempa, nie można odmówić.

A jak tam bohaterowie? Oczywiście najważniejsze są różne inkarnacje Boba. Tutaj autor przyjął, że pomimo tego, że powstali jako kopia jednego umysłu, to nie są identyczni, różne cechy osobowości u jednych są bardziej, a u innych mniej wyraziste, przez co przypominają raczej wychowywane wspólnie rodzeństwo niż klony czy kolektyw. Najwięcej czasu spędzamy z oryginalnym Bobem, bo zanim ktokolwiek wypuści go w kosmos, czeka go dość długie szkolenie. Przy czym jest to bardzo sympatyczna postać, ciągle rzucająca nawiązaniami do popkultury i ciekawa nowych zadań. Jasne, można byłoby się przyczepić do faktu, że coś podejrzanie łatwo odnajduje się w nowej rzeczywistości, no ale umówmy się, jak ktoś inwestuje grube miliony w program kosmiczny, to dokłada wszelkich starań, żeby jak najmniej rzeczy (łącznie z kondycją psychiczną „załogi”) poszło źle.

Z czasem pojawiają się inni Bobowie, aby zmierzyć się z bardziej zróżnicowanymi zadaniami: jedni prowadzą badania naukowe, inni eksplorują nowe układy (i znajdują tam sporo interesujących rzeczy, do których mam nadzieję, autor wróci w kolejnych tomach), jeszcze inni wracają do Układu Słonecznego, aby pomóc w wylocie kolonistów. Nudno być nie może, choć niektóre zadania zapewniają mniej wartką akcję niż inne.

Sam język powieści jest dość prosty, bez żadnych wysokoliterackich ambicji – autorowi zależało przede wszystkim na przejrzystości języka, znacznie mniej na literackim kunszcie. Trzeba też pogratulować tłumaczowi, bo trochę się musiał namęczyć, ale chyba świetnie się przy tym bawił. Taylor lubi bowiem pożartować sobie z akronimów i trzeba było je wszystkie przetłumaczyć tak, żeby żarciki były czytelne, tak samo z popkulturowymi nawiązaniami. Trochę gorzej spisała się korekta, bo przynajmniej w ebooku, momentami nie wygląda to za dobrze: poprzestawiane bądź poprzekręcane słowa i literówki atakują znienacka, im bliżej końca książki, tym częściej…

Mimo pewnych mankamentów i z całą świadomością faktu, że nie jest to literatura wybitna, wspaniale się podczas lektury bawiłam. Lubię książki z pomysłem, sympatycznymi bohaterami i najzwyczajniej w świecie satysfakcjonujące w sposób, który sugeruje, że autor traktuje czytelnika poważnie. Nie mogę się doczekać kolejnych tomów (wszystkich w oryginale wyszło trzy i to chyba zamknięta całość) i mam nadzieję, że nie przyjdzie mi na nie czekać długo.

Tytuł: Nasze imię Legion, nasze imię Bob
Autor: Dennis E. Taylor
Tytuł oryginalny: We Are Legion (We Are Bob)
Tłumacz: Wojciech M. Próchniewicz
Cykl: Bobiverse
Wydawnictwo: Mag
Rok: 2020
Stron: 384

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.