Strony

środa, 19 sierpnia 2020

O tym, dlaczego czytam mniej fantastyki

Od kilku lat obserwuję u siebie pewną tendencję. Mianowicie odchodzę od czytania fantastyki na rzecz literatury faktu i popularnonaukowej. W sumie nic w tym dziwnego, gusta się zmieniają i tak dalej, ale jest pewien problem. Otóż ja za fantastyką tęsknię. Chciałabym czytać jej więcej. Problem polega na tym, że znacznie zmniejszyła się podaż książek fantastycznych, które dają mi czytelniczą satysfakcję.
 
Ostatnio sporo myślałam nad tym, dlaczego gatunek, który jeszcze kilka lat temu stanowił miażdżącą większość czytanych pozycji, teraz jest jakby mniej satysfakcjonujący. I dlaczego odeszłam od niego w kierunku czegoś, co zupełnie fikcja nie jest. Odpowiedź na to drugie pytanie jest prosta: paradoksalnie literatura faktu bywa bardziej zaskakująca. Fikcja ma rzeczywistość naśladować, w związku z czym musi ograniczać się do tych fabuł, które czytelnik uzna za prawdopodobne. Rzeczywistość nie musi, stąd czytając reportaż nie możemy sarkać, że jacy nieprawdopodobni ci bohaterowie, bo no cóż, oni byli, istnieli i raczej zrobili to, o czym napisano, choćby nie wiem jak głupie, niezwykłe czy nielogiczne było. A ja lubię być zaskakiwana. Odpowiedź na pierwsze pytanie wymaga jednak nieco dłuższych wyjaśnień.

Luby za to ciągle czyta praktycznie wyłacznie fantastykę (a tak naprawdę to po prostu lubię to zdjęcie, więc każda okazja jest dobra, żeby się nim podzielić :P )
 
Tak więc pierwszym grzechem fantastyki (a szczególnie fantasy, bo umówmy się, że z fantastyki szczególną sympatią darzę właśnie ten podgatunek) jest pewna schematyczność, a co za tym idzie przewidywalność. W porównaniu z niektórymi przeczytałam zaskakująco niewiele książek, ale już dawno przekroczyłam ten próg, za którym widzi się powtarzalność. I wiecie, to nie jest tak, że za każdym razem kiedy biorę książkę do ręki oczekuję fabuły, jakiej jeszcze nigdy nie widziałam. Wręcz przeciwnie, sama mam swoje ulubione schematy, takie, które mnie rozczulają i być może nie są wyzwaniem intelektualnym, ale dają satysfakcję obcowania z dobrym znajomym. Problem polega na tym, że modne są akurat schematy i tropy, których nie lubię i które mnie irytują. Do tego dochodzi często lenistwo autorów zakładających, że ich głównym targetem będzie czytelnik niewyrobiony (bo często młody). Nie wysilają się jakoś szczególnie i walą sztampą w oczy. Weźmy takiego nastoletniego wybrańca co ma uratować świat. Zatrzęsienie tego jest, a większość wykonana w wariancie, w którym wybraniec sam wszystko umie, sam wpadnie na każde rozwiązanie i sam sobie poradzi z obaleniem imperium zła, choćby ono dysponowało armią mrocznych rycerzy, a on jeno widłami. Rzadko trafiała mi się historia, w której autor to zwycięstwo dobra nad złem postarał się jakoś uwiarygodnić, choćby dając młodzikom wpływowego mentora.
 
 
A to mnie boli też dlatego, że lubię zwyczajne, przygodowe fantasy (sf mniej). Niestety, w większości zostało ono wchłonięte przez sektor young adult. Co, poza niechlujstwem, sztampowością i autorskim lenistwem opisanym wcześniej ma jeszcze jedną wadę. Mianowicie opinia publiczna (a z nią wydawcy i księgarze) zaczęła uważać, że wszystkie lekkie, przygodowe historie fantastyczne należy uznać za kierowane do nastolatków. Wiecie, jeśli autor piszę bez krwi, dosłownego seksu i obrazowej przemocy, to na bank pisze dla nastolatków. I jakby umyka wszystkim (bo często zarówno czytelnikom, jak i wydawcom), że mają do czynienia co prawda z powieścią bez jednoznacznych elementów 18+, za to z bohaterami po trzydziestce. I puszczającą oczko do tych czytelników, którzy pracują w korpo/na uczelni/gdziekolwiek. Oraz porusza temat kryzysu w dojrzałym związku. Takie szufladkowanie sprawia, że autorzy piszą swoje historie niekiedy mroczniej niż powinni albo dodają zupełnie od czapy nagle scenę krwawą lub erotyczną tylko po to, żeby uniknąć etykietki YA. A z drugiej strony mamy takich, którzy piszą ewidentnie YA: ich bohaterowie to nastoletnie special snowflakes, mroczne w sposób atrakcyjny dla bardzo młodych ludzi (dla starszych często jest to mroczność zabawna i przerysowana), niezależnie od okoliczności wyrażający się i myślący raczej jak współczesny nastolatek niż średniowieczny/renesansowy/wychowany w zupełnie innych realiach bohater. A udają, że wcale nie. Ponieważ wrzucają dużo krwawych scen i trochę erotyki (albo na odwrót) karzą traktować swoje powieści jak pisane dla dorosłych. Nie cierpię takiego zawłaszczania typu literatury przez grupę docelową. Po pierwsze dlatego, że przez to nie mam co czytać, a po drugie dlatego, że prowadzi do zubożenia podgatunku i rozczarowania czytelniczego na wielu poziomach.
 
 
Jest jeszcze kwestia objętości. Kiedyś, w dawnych czasach, kiedy zaczynała Le Guin i inne tuzy gatunku, druk był stosunkowo drogi. A fantastyka trafiała głównie do nastoletnich nerdów, musiała więc znajdować się w zasięgu ich kieszonkowego. Dlatego też redaktorzy i wydawcy zachęcali autorów, żeby się streszczać. Czasy jednak się zmieniły, druk potaniał, nastoletnie nerdy dorosły i zamiast kieszonkowego mają już pensję. Dodatkowo fajnie jest, kiedy książka na księgarnianej półce może się rozepchnąć szerokim grzbietem. Ja też się zmieniłam. Jak miałam lat naście, po krótkich tekstach pozostawał mi niedosyt (dlatego przez długie lata nie mogłam się przekonać do opowiadań). Teraz nastu lat już dawno nie mam, za to zaczynam doceniać zwięzłość. Większość książek fantastycznych, jakie można znaleźć w księgarniach to opasłe tomiska po 500 i więcej stron. I fajnie, jeśli autor potrafi je wypełnić interesującą i potrzebną dla jego opowieści treścią. Są tacy nawet na naszym rodzimym podwórku. Niestety, większość autorów nie ma do powiedzenia aż tyle, żeby te setki stron wypełnić. Mam wrażenie, że rozdmuchują swoje opowieści to niesamowitych rozmiarów tylko dlatego, że mogą. Bo wydawca przyklaśnie – w końcu gruby grzbiet lepiej widać na półce, a dopóki nie będą wypisywać totalnych bzdur redaktor, raczej się nie przyczepi. Osobiście czytając taką książkę czuję się z jednej strony trochę oszukana (bo zapowiadała się bogata uczta, tymczasem zamiast bogatego menu większość półmisków na stole wypełniają wafle ryżowe – bez smaku i treści), a z drugiej mam wrażenie, że autor marnuje mój czas. Co przy literaturze faktu praktycznie się nie zdarza, bo tam ciągle ceni się zwięzłość.
 
Ciągle czasem trafiam na fantastyczne powieści, które są oryginalne albo chociaż zawierają klisze, które lubię. Które nie epatują seksem i przemocą bez wyraźnej potrzeby i których autorzy szanują mój czas i panują nad piórem na tyle, żeby w stosunkowo niewielkiej formie zawrzeć mnóstwo treści. Ale coraz trudniej mi coś takiego znaleźć. Dlatego więcej tu ostatnio reportażu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.