Strony

wtorek, 30 sierpnia 2011

Odwiedziny w Edynburgu, czyli Wczasowiczka - "44 Scotland Street" Alexander McCall Smith


Na początek trzeba wspomnieć, że „44 Scotland Street” trafiła do mnie jako Książka wczasowiczka z Miasta, w ramach akcji „Książka na wakacjach”, organizowanej przez Magdę. Jak na miastową wczasowiczkę przyjeżdżającą na letnisko na wieś przystało, książka dostała nocleg w stodole na sianie, o tak:


(Ok, tak naprawdę to było tylko pozowane zdjęcie, żeby było się czym chwalić po powrocie. Ale o tym cicho sza!, nie psujmy efektu;)).

Natomiast co do samej wczasowiczki… Cóż, pewnie gdyby nie akcja, nie przeczytałabym jej, jako że w żadnej bibliotece (włączając biblioteczki naciąganych przeze mnie znajomych) nie mogłam jej dostać. Mimo iż recenzje bardzo kusiły, nie byłam jeszcze dostatecznie zdesperowana, aby książkę kupić. Aż tu nagle Magda wykazała się wspaniałą inicjatywą (świetny pomysł, swoją drogą. Może w przyszłym roku i ja się przyłączę?) i miałam okazję przeczytać. Chcecie wiedzieć, jak mi się podobało? Posłuchajcie…

Scotland Street to ulica Nowego Miasta w Edynburgu, ciesząca się sława miejsca dość eklektycznego. Można tam spotkać zarówno studentów (na szczęście w niewielkich ilościach), artystów wszelkiego autoramentu, jak i nobliwych mieszczan. Przy takim miszmaszu nie mogło zabraknąć postaci cokolwiek nietypowych, o czym Pat, dwudziestoletnia dziewczyna świeżo zamieszkała w kamienicy nr 44, szybko się przekonuje. Pierwszym odkryciem jest Bruce, jej współlokator – typ niepoprawnego narcyza przekonanego (ze sporą dozą słuszności zresztą), że żadna kobieta nie może mu się oprzeć. Kolejną barwną postacią jest mieszkająca obok Domenica (moja osobista ulubienica), starsza pani antropolog o ujmującej osobowości i niezwykłym charakterze. Niżej zaś mieszka mały Bertie, którego matka uważa za cudowne dziecko, w związku z czym wypróbowuje na nim różne teorie psychologii dziecięcej (oczywiście dla jego dobra). To na szczęście tylko w przerwach między przedszkolem, włoskim, saksofonem, matematyką… Lokatorzy kamienicy nr 44 to dopiero mała próbka mieszkańców Scotland Street i okolic, a każda kolejna postać, którą autor nam przedstawia jest ciekawsza od poprzedniej.

Ciekawostką dla mnie był fakt, że „44 Scotland Street” jest powieścią odcinkową. Ta forma powieściopisarstwa kojarzy mi się z „Lalką” Prusa – nawet tematyka nieco podobna (życie pewnych warstw społecznych miasta) – i  nie jest dziś zbyt popularna. Tym bardziej intrygująca wydała mi się powieść pana McCalla Smitha. Rzeczywiście, różni się ona od powieści pisanych „jednym ciągiem”: ma inny, dużo żwawszy rytm narracji i mnóstwo wątków, z których większość czeka na zamknięcie w kolejnych odcinkach. Szalenie podoba mi się taka półotwarta forma tekstu, pozwalająca na nieustane dopisywanie dalszego ciągu. Przypomina trochę prowadzenie bloga.;)

Największą siła powieści są jednak bohaterowie, których autor zarysował wręcz po mistrzowsku. Ma do tego niezwykły talent, czasem wystarczy jedna sugestywnie opisana scena, żebyśmy mogli sobie wyrobić zdanie o danej osobie. Mimo tego, bohaterowie często nas zaskakują. I są niezwykle wręcz realistyczni. Nie wszystkich da się lubić, bywają osobnicy irytujący, tacy, których nigdy nie chciałoby się poznać. Ale nawet oni niezmiernie nas ciekawią, chcemy wiedzieć, co takiego się im przydarzy (nawet, jeśli marzy nam się coś bardzo paskudnego). 

Pan McCall Smith napisał przeuroczą, ciepłą, ale nie pozbawioną uszczypliwości  satyrę na mieszkańców Edynburga. Widać, że mimo złośliwości kocha to miasto i jego mieszkańców i ogromną frajdę sprawia mu malowanie ich portretów – nie wygładzonych i upiększonych, ale dobrotliwie ukazujących wszelkie wady i zalety modeli. I chyba właśnie ta autentyczność najbardziej pociąga w mieszkańcach „Ulicy Szkockiej”. Będę za nimi tęsknić. A propos: ma ktoś może do pożyczenia tom drugi?;)



Tytuł: 44 Scotland Street
Autor: Alexander McCall Smith
Tytuł oryginalny: 44 Scotland Street
Tłumacz:Elżbieta McIver
Wydawnictwo: Muza
Rok: 2010

Stron: 311

wtorek, 23 sierpnia 2011

Czterdziestolatek w kancelarii prawniczej - "Świadek mimo woli" Gianrico Carofiglio

Książki, jakie czytam na okoliczność DKK bywają różne. Czasem dokonuję dzięki nim małych odkryć, zdarza się nawet, że któraś mnie zachwyci. Większość jednak oscyluje gdzieś w granicach umiarkowanej przyjemności z czytania. Nie zdarzyło się jeszcze tak, żeby książka była klapą. Przynajmniej do tej pory, bo „Świadek mimo woli” śmiertelnie mnie znudził.

Mecenas Guido Guerrieri, przystojny mężczyzna przed czterdziestką, przechodzi ciężki okres: po niezbyt ostatnimi czasy udanym małżeństwie jego żona wystąpiła o separację. Na domiar złego adwokat traci wiarę i zapał w kwestii własnego zawodu. Powoli usuwa się w depresję, kiedy w jego kancelarii zjawia się pewna Afrykanka. Prosi o obronę jej przyjaciela, Senegalczyka, którego włoski wymiar sprawiedliwości oskarża o porwanie i zamordowanie dziewięcioletniego chłopca. Guido przyjmuje zlecenie, mimo, że sprawa wydaje się beznadziejnie trudna: oskarżonego obciążają zeznania świadków i mocne poszlaki. On sam jednak zapewnia, że jest niewinny. Mecenas również szybko nabiera wątpliwości, jeśli chodzi o siłę i wiarygodność dowodów. Ale czy uda mu się uzyskać uniewinnienie klienta i czy ta sprawa przywróci równowagę w jego życiu, zarówno zawodowym, jak i prywatnym?

To było moje pierwsze spotkanie z thrillerem prawniczym i obawiam się, że jednak ostatnie – po prostu nie mój klimat. Walka włoskiego mecenasa o dobro jego klienta, mimo, że zważywszy na powód rozprawy miała ogromny potencjał emocjonalny była sucha niczym papier, na którym ją wydrukowano. Guido przychodził rozmawiać z klientem, prowadził przesłuchania światków i przemawiał tak, że czytelnik tracił całkowicie zainteresowanie wątkiem kryminalnym. Zero życia, zero emocji, zero jakiegokolwiek poruszenia. Oskarżony ze swoim dramatem pozostaje gdzieś daleko w tle całej opowieści.

Na pierwszy plan wynurzają się za to dramaty osobiste faceta tuż przed czterdziestką – jak sobie (nie)radzi po rozstaniu z żoną, jak przeżywa kryzys dotychczasowych wartości, jak prawie wpada w depresję i jak powoli wszystko wraca do normy, a nawet nasz bohater wychodzi ze swoich kłopotów mądrzejszy i dojrzalszy, niż w nie wpadał. Wbrew pozorom, kreacja psychologiczna mężczyzny w czwartej dekadzie życia jest najmocniejszą stroną powieści. Carofiglio dał czytelnikom (a zwłaszcza czytelniczkom, bo panowie to trochę z autopsji znają) świetny wgląd w to, co się dzieje w męskiej duszy z dużym naciskiem na wiarygodność tejże duszy. Niemniej jednak do ukazania tego motywu przewodniego nie było koniecznym ubieranie go w kostiumik thrillera prawniczego, zwłaszcza, że ten kiepsko leży. Można by go było z całą pewnością wydać jako samodzielną powieść współczesną o kryzysie wieku średniego, a jeżeli autor już zdecydował się na przybranie z danego gatunku powieściowego, to trzeba się było do tworzenia tego przybrania bardziej przyłożyć.

Język powieści pozwala się od razu domyślić, że autorem jest mężczyzna: jest prosty, konkretny i precyzyjny, bez dodatkowych ozdobników czy poetyckich fraz. Minimum formy w porównaniu z treścią, można by powiedzieć. Dodatkowo cechą dość charakterystyczną jest częste używanie mowy zależnej w miejsce dialogów – co uważam za rozwiązanie ciekawe i oryginalne.

Hm, trudno mi napisać coś w podsumowaniu – nie wiem, jak oceniają książkę koneserzy gatunku, więc trudno mi ją im polecić. Za to ci, którzy tego typu literatury nie lubią i tak „Świadka mimo woli” nie przeczytają. Napiszę więc tak, jak swego czasu Magda: nie odradzam.

Tytuł: Świadek mimo woli
Autor: Gianrico Carofiglio
Tytuł oryginalny: Testimone inconsapevole
Tłumacz: Joanna Ugniewska
Wydawnictwo: W.A.B.
Rok: 2008

Stron: 260

niedziela, 21 sierpnia 2011

Kolejny stosik, jeszcze wakacyjny.

Tym razem większość stosika jest moja własna, nabyta w średniej cenie 11PLN, w większości w Empiku (zanotować odkrycie: tam mają PROMOCJE o.O). Oto moje zdobycze:


Z boku:
1. "Pałac Północy" Carlos Ruiz Zafon
2. "Dzikie białko" Joanna Chmielewska
Zdobycze z mojej nieocenionej biblioteki.:)
Teraz od dołu:
3. "Mały brat" Cory Doctorov
4. "Hotel Transylvania" Chelsea Quinn Yarbro
wynik 50% obniżki cen w wyżej wspomnianym Empiku. Książki polecane na blogach, więc stwierdziłam, że te kilkanaście PLN mogę za nie zapłacić.
5. "Czerwona piramida" Rick Riordan
6. "Teranezja" Greg Egan
A to z kolei książki z empikowej półki pourazowej. I o ile "Czerwona piramida" nosiła na grzbiecie wyraźne ślady uszkodzeń, to "Teranezja" wygląda dużo lepiej niż większość książek na zwykłych empikowych półkach. A kupiłam ją, przyznaję bez bicia ze względu na okładkę, w którą mogę się wgapiać godzinami.
7. "Dom Wschodzącego Słońca" Aleksandra Janusz - kupione za grosze na stoisku dworcowym. Od dawna miałam na tą powieść ochotę, więc chętnie się przekonam, co jest w środku.;)

piątek, 19 sierpnia 2011

Umarł król. I co dalej? - "Koniec pieśni" Wojciech Zembaty

Jeśli chodzi o polskich debiutantów, zawsze towarzyszą mi pewne obawy. Pierwsze powieści pisarzy zagranicznych aby ukazać się w Polsce, musiały już zdobyć uznanie czytelników, ergo katastrofy nie będzie. W przypadku pisarzy rodzimych czytelnicy jeszcze niczego nie zweryfikowali, więc można się spodziewać najgorszego. Jako że pesymistką nie jestem, nie rozpoczynałam lektury „Końca pieśni” Wojciecha Zembatego wypełniona złymi przeczuciami, niemniej jednak towarzyszyła mi niepewność. Jak się okazało, autor potrafił je przekuć w zadowolenie z lektury.

Artur Pendragon powoli umiera, pożerany przez starczą demencję. Jego giermek, Bedevir, spędza zaś czas na opiekowaniu się zniedołężniałym władcą – a zadanie to wcale nie podoba się młodemu i żądnemu sławy chłopakowi. Pewnego dnia król odzyskuje siły i sprawność umysłu, po to, żeby poprowadzić swych rycerzy do bitwy pod Kamlann. Jak się skończyła dla króla, powszechnie wiadomo. Dla Bedevira był to jednak dopiero początek. Zgodnie z powiedzeniem, że kiedy bogowie chcą nas ukarać, spełniają nasze marzenia, spełnia się sen młodego rycerza o wielkiej przygodzie. Jak się okazuje, nie jest to przedsięwzięcie pełne chwały, a raczej błota, trupów i ognia. Do tego jakiś dziwny człowieczek kazał mu szukać posiadacza pewnej magicznej błyskotki…

Tymczasem we współczesnej Warszawie Igi, typowy przedstawiciel długowłosej młodzieży z problemami, od dłuższego czasu ma… no, problem. Dręczą go niezwykle realistyczne koszmary – do tego stopnia, że wynosi z nich rany. Za namową przyjaciółki idzie do szkolnego psychologa, Łukasza Klimkowskiego. Ten co prawda widzi, że chłopak ma nieliche kłopoty ze sobą, ale nie bardzo potrafi mu pomóc, zwłaszcza, że nie może uwierzyć w kaleczące delikwenta senne mary. Już niedługo jednak wydarzenia nabiorą tempa: Igi zacznie wynosić ze snu nie tylko rany, ale i magiczną biżuterię, Warszawą wstrząśnie seria makabrycznych morderstw, a o Łukasza upomni się przeszłość – nawet ta sprzed kilkunastu wieków.

Trzeba przyznać, że autor podszedł do legendy arturiańskiej w dość nowatorski sposób: skupił się mianowicie na wydarzeniach, które mogły mieć miejsce po śmierci Pendragona. Dało mu to spore możliwości: mógł ukazywać postacie znane z podań nieskrępowany wydarzeniami z legend, a zarazem pozostawała ogromna swoboda w tworzeniu bieżącej fabuły. Myślę, że i jedno, i drugie wypada bardzo dobrze i stanowi ogromny plus. Kolejnym jest ukazanie magicznych rytuałów zarówno druidów, jak i saskich czarnoksiężników. Chociaż opisy tych niezwykle krwawych poczynań mogą mocno nadszarpnąć wrażliwość niektórych czytelników. Gorzej już wypada użycie magii w walce – zabrakło realizmu dawnych rytuałów, przez co przywodzą na myśl pojedynki bohaterów gier komputerowych. A to psuje klimat, niestety.

W kreacji bohaterów widać pewien podział. Ci, którzy wywodzą się z teraźniejszości są odmalowani niezwykle realistycznie – czytelnik zaczyna się zastanawiać, czy czasem nie mijali go na ulicy. Rozterki faceta przed trzydziestką, który czuje, że urodził się za późno czy czarna rozpacz zagubionego nastolatka są wręcz zdumiewająco dopracowane. Kłopoty zaczynają się wtedy, gdy autor próbuje nam przedstawić ludzi epoki arturiańskiej. Nie wypada to co prawda źle (w przypadku plemion hołdujących barbarzyńskiemu trybowi życia nawet bardzo dobrze), ale da się zauważyć pewne niekonsekwencje: Bedevir jest dziwnie swojski, ale od czasu do czasu, tak z głupia frant, strzela jakąś archaiczną uwagą, druidzi, mimo, że odgrywają kluczową rolę i przewijają się na kartach książki dość często, wypadają blado i odarci są z wszelkiej aury, jaka winna towarzyszyć tajemniczym magom… Nie przeszkadza to jednak zbytnio w lekturze, jeśli nie jest się czytelnikiem zbyt czepliwym. Dodatkowym smaczkiem są częste odwołania do Tolkiena – potrzebne, kiedy o Mistrzu tak często się zapomina…

Słów jeszcze kilka o wydaniu. Po wydawnictwie formatu Znaku oczekuje się książek wydanych ładnie i nie zawierających błędów. Sporadycznych literówek bym nie wytykała, bo wiadomo, że korektorzy też ludzie i mogą się czasem pomylić. Ale jeśli literówki i błędy interpunkcyjne zmieniają sens zdania (moim ulubieńcem stało się wyrażenie „stukać w czerep artretycznymi p l a c a m i”) lub czynią je niezrozumiałe, to coś jest nie tak. Okładka też nie należy do zbyt udanych – kojarzy mi się z wieloma rzeczami, ale nie z królem Arturem, druidyczną magią i magicznymi artefaktami. Jej kolorystyka jest co prawda przyjemna dla oka (a przynajmniej brązowa część owej kolorystyki), ale nie zapada w pamięć i mija się taką okładkę raczej nie zwracając na nią uwagi.

Ogólnie widać, że pan Zembaty ma ogromny potencjał, który z krzykiem domaga się, żeby go rozwinąć. Jestem bardzo pozytywnie zaskoczona, ale po powieści (a zwłaszcza po jej zakończeniu, które wydaje się pisane na chybcika i zostawia duże pole do popisu, które autor z premedytacją ugoruje) pozostaje niedosyt. Czytelnik przeczuwa, że można było zrobić to lepiej – i że autor następnym razem zrobi to lepiej. Szkoda zmarnowanego potencjału pisarskiego, gdyby nie zrobił. Toteż „Koniec pieśni” należy potraktować jako udany, ale rozbieg jeno w pisarskiej karierze.  Tymczasem zachęcam wszystkich miłośników fantasy do lektur, bo to kawał całkiem dobrej fantastyki jest. A w pana, panie Zembaty, mocno wierzę i czekam na kolejną powieść – niech mnie pan nie zawiedzie.:) 

Książkę otrzymałam od wydawnictwa Znak za co bardzo dziękuję.

Tytuł: Koniec pieśni
Autor: Wojciech Zembaty
Wydawnictwo: Znak literanova
Rok: 2011

Stron: 416

środa, 17 sierpnia 2011

Prymusem szkodzenia być - "Rzecz o zbłąkanej duszy" tom 1 Siergiej Sadow

Tę książkę wypożyczyłam już dość dawno, jednak, jako że chciałam napisać recenzję od razu obu tomów, wstrzymywałam się z czytaniem i co jakiś czas zaglądałam do biblioteki. Jednak jak do tej pory tom drugi się nie pojawił (tak, to chyba jedna wada bibliotek – nigdy nie ma drugiego tomu…) i nie wiadomo, kiedy może się pojawić, toteż postanowiłam zrezygnować z oczekiwania. Przeczytałam na razie tom pierwszy i oto jest właśnie jego recenzja. Jak w bibliotece pojawi się tom drugi, będzie można oczekiwać u mnie i jego recenzji.
Ezergil niedługo kończy 120 lat, a to wiek dość ważny dla młodego diabła – po raz pierwszy będzie musiał odbyć samodzielną praktykę letnią. Chłopiec był bardzo zadowolony, że wujek anioł załatwił mu praktykę w najbardziej renomowanej instytucji piekła – Ministerstwie Kar (nie pytajcie – przeczytajcie;)). Radość jednak nie trwała długo, kiedy diablik dowiedział się, że jego zadaniem będzie pomóc zbłąkanej duszy w odnalezieniu spokoju i określeniu, gdzie wreszcie ma zamiar osiąść. Diabeł. Pomóc. Diabeł. A że okazuje się, że duszę w zawieszeniu utrzymuje troska o dobro syna, Ezergil będzie musiał pomóc całej patologicznej rodzinie. Dla prymusa piekielnej szkoły to poważny cios. A niedługo okaże się jeszcze, że to nie koniec upokorzeń, bo identyczne zadanie wakacyjne otrzymała pewna młoda, zażywna anielica, Alona. Oj, będzie się działo.
Ezergil w żadnym razie nie jest postacią, z którą chciałabym dzielić szkolną ławę, ale jako bohater książki po prostu nie da się nie lubić. Inteligentny, ironiczny, traktujący każdą przeciwność jako wyzwanie i zagadkę logiczną, a ponadto obdarzony uszczypliwym poczuciem humoru jest dla zwykłego dwunastolatka kimś, z kim chciałby się utożsamiać. Chyba każdy (zwłaszcza chłopiec) chciałby uczęszczać do szkoły, gdzie naucza się magii i robienia złośliwych psikusów, a nauczyciele patrzą z uznaniem na wyrafinowane (i skuteczne) złośliwości, jakie wyrządzają sobie wrodzy uczniowie. Oczywiście, o ile nie dasz się przyłapać – bo jeśli dasz, to nikt nie chciałby być na Twoim miejscu… Alona też jest niczego sobie, nietypowy z niej bowiem anioł: spokojem ani miłosierdziem względem upierdliwych kolegów nie grzeszy, a w razie czego potrafi całkiem nieźle kopnąć czy dać w nos. Nie można do tej dwójki nie poczuć sympatii (chociaż moim bezsprzecznym faworytem jest jednak diabełek).
W ogóle bohaterowie tej książki są świetnie napisani. Autor co prawda nie poświęcił zbyt wiele miejsca na ich wnikliwe analizy, ale w kilku słowach potrafi naszkicować bohaterów niezwykle barwnych i pełnych życia, a przy tym tak różnorodnych. Papierowych ludzików w „Rzeczy o zbłąkanej duszy” z pewnością nie spotkamy.
Siergiej Sadow stworzył również ciekawy świat. Mimo, że sporo elementów wydaje się zapożyczać od Łukjanienki, to jednak jego obraz Raju, Piekła, Ziemi, diabłów i aniołów jest niepowtarzalny i jakiś taki przyjaźnie swojski, pełen humoru. Nawet obrazki kar piekielnych są opisane humorystycznie, na typowo rosyjską nutę. Troszkę co prawda momentami drażni zbyt mocne osadzenie w kulturze rosyjskiej w momentach, kiedy przydało by się troszkę więcej uniwersalności, ale niech tam.
Przejdźmy do technikaliów. Okładka jest fenomenalna, tak samo, jak pomysł stylizacji na szkolny brulion. Zastanawiam się, jednak, czy nie lepiej byłoby wydać książkę w jednym, opasłym tomiszczu… Za to na pewno można było się bardziej przyłożyć do tłumaczenia. Sporo tu rusycyzmów (które mi osobiście nie przeszkadzają, uważam je za urocze, ale czepiam się dla zasady), a spora część frazeologii została przełożona dosłownie, co już mnie drażniło. Lekki i zabawny styl Sadowa jednak zdołał mnie udobruchać.
Coś ostatnio u mnie dużo ciekawej literatury młodzieżowej. I mimo że „Rzecz o zbłąkanej duszy” jest książką wysoce niepedagogiczną, to przecież w wakacje takie się czyta najlepiej. Czekam niecierpliwie aż mi w łapki wpadnie kolejna część tej „deprawującej” lektury, bo ta się niestety urywa tak jakoś w środku akcji… I polecam, gorąco polecam – najlepiej kupić od razu całość, żeby potem nie było problemów.

Tytuł: Rzecz o zbłąkanej duszy tom 1
Autor: Siergiej Sadow
Tytuł oryginalny: Дело о неприкаянной душе
Tłumacz: Ewa Skórska
Wydawnictwo: Fabryka Słów
Rok: 2008

Stron: 399

poniedziałek, 15 sierpnia 2011

Konkurs nr 3 - na osłodę końca wakacji:)

Czas jakiś temu wygrałam konkurs organizowany na blogu Życiowa pasja bibliofila. Z nagrody ucieszyłam się niezmiernie, zwłaszcza, że paczuszka bardzo szybko do mnie trafiła. Jednak nie minęło wiele czasu, kiedy książka mi się zdublowała, toteż postanowiłam przekazać ją dalej - temu celowi ma służyć niniejszy konkurs. Nagrodą jest ten oto egzemplarz "Tańca z diabłem" Sherrilyn Kenyon:

Aby wziąć udział w konkursie wystarczy zgłosić się w komentarzach pod tym postem (proszę przy tym o podanie adresu mailowego). Anonimy nie biorą udziału w losowaniu, więc uczestników bez konta na bloggerze proszę o podpis.:) Zgłaszać się można do północy dnia 31 sierpnia 2001r. Jeśli nie spadnie na mnie żaden nieoczekiwany kataklizm, to 1 września słodzę komuś koniec wakacji informacją o wygranej.:)

sobota, 13 sierpnia 2011

Mroczny książę (i bez skojarzeń z wampirami proszę!) - "Książę Mgły" Carlos Ruiz Zafon

Zakładałam, że pierwszą książką Zafona, jaką przeczytam, będzie „Cień wiatru”. Jednak, jak to ze wszystkimi wychwalanymi pod niebiosa książkami bywa, zabierałam się do niego jak pies do jeża z baaaardzo długimi kolcami, czyli krótko mówiąc, patrzyłam z nieufnością i jakoś nie miałam śmiałości się wgryźć. Toteż, po namyśle (a prowokujące prężenie grzbietu na bibliotecznym regale też miało w tym swój udział) postanowiłam jednak najpierw się zapoznać z „Księciem mgły”. Pomyślałam, że pomimo iż to młodzieżówka i debiut do tego, da mi jakieś pojęcie o stylu autora, a dodatkowo będę się mogła cieszyć lekturą, nie psując sobie przyjemności wygórowanymi oczekiwaniami. Muszę przyznać, że była to dobra decyzja.

Kiedy Maximilian Carver postanawia wprowadzić w życie pomysł przeniesienia rodziny z wielkiego miasta do małej, nadmorskiej mieściny nikt się co prawda nie sprzeciwia (jest rok 1943, a wiadomo, że w czasie wojny duże miasta nie są bezpiecznym miejscem), ale też nikt nie jest zadowolony. Humory psują się jeszcze bardziej, kiedy Alice, Max, Irina oaz ich matka wreszcie mają okazję ujrzeć nowe domostwo: nie dość że jest strasznie zapuszczone (od kilku lat nikt tam nie mieszkał), to jeszcze wiąże się z nim bardzo smutna historia. Poprzedni właściciele, państwo Fleishmannowie, opuścili je zaraz po śmierci swojego kilkuletniego wówczas synka, Jacoba. Na dodatek nowe lokum wydaje się być nawiedzone – dzieją się w nim rzeczy co najmniej dziwne. Na szczęście nie wszystko jest takie złe. Max poznaje nowego kolegę, siedemnastoletniego Rolanda, którego dziadkiem jest mieszkający w odosobnieniu i bardzo tajemniczy latarnik. To właśnie od niego dzieciaki usłyszą opowieść o złym czarnoksiężniku, zwanym Księciem Mgły. Nieco sceptycznie nastawiony Max przekona się, że magia jednak istnieje, a w opowieści starego latarnika jest więcej niż tylko ziarno prawdy.

Muszę przyznać, że to najlepsza powieść młodzieżowa (zaraz po książkach o Percym Jacksonie – Harrego Pottera nie liczę, bo nie cały cykl da się zaliczyć do literatury młodzieżowej), jaką zdarzyło mi się czytać. Autor, jak sam napisał we wstępie, chciał „napisać taką książkę, którą z przyjemnością sam bym przeczytał jako dzieciak, jako dwudziestolatek, czterdziestolatek, czy wreszcie sędziwy osiemdziesięciolatek”[7]. Twierdzę, że mu się udało.

Sam pomysł na fabułę powieści, czyli konfrontacja dobrych protagonistów ze złym czarnoksiężnikiem nie jest może niczym nowym, ale Zafonowi udało się go podać w sposób, na jaki nikt wcześniej nie wpadł. Zgrabnie pozszywał ze sobą motywy, które są najbardziej lubiane przez młodych czytelników, dodając jeszcze łatkę fantazji i nowatorstwa do tego pięknego patchworku. Książka czytana przez młodego czytelnika w łóżku, przy świetle lampki jeno, może być jednocześnie przygodówką, powieścią fantasy, kryminałem a nawet horrorem. To wszystko dzięki fenomenalnej umiejętności budowania nastroju i napięcia, jakim wykazała się autor. Dałam się porwać bez reszty.

Dla mnie osobiście największym plusem był sposób, w jaki autor podszedł do tematu magii – dlatego, że wreszcie jest to podejście oryginalne. Magia jest oszustwem. Nie w tym sensie, że cylinder magika ma drugie dno i królik wcale w nim nie znika, ale w tym, że stosowanie jej jest oszustwem wobec naturalnego pożarku rzeczy. I jako takie, może być zasilanie jedynie z niecnych źródeł, na zasadzie „spełnię twoje życzenie, ale oczywiście nie za darmo”.

Wyszło mi zupełnie nieprofesjonalnie, że książka składa się z samych plusów: język – piękny, obrazowy i sugestywny, fabuła – wartka, zaskakująca i trzymająca w napięciu, bohaterowie – z krwi i kości, tak prawdziwi, że wydaje się, że można ich dotknąć przez karty książki i wreszcie zakończenie – w żadnym wypadku nie oczywiste, a jednocześnie poruszające i wyróżniające książkę na tle innych pozycji tego typu. Nawet długość utworu wydaje się być odpowiednia. Minusów nie odnotowałam żadnych. Czy to objaw rodzącego się fanostwa?

Głupia byłam, że bałam się Zafona, a w mojej głowie wątpliwości mnożyły się jak króliki. Trzeba było od razu czytać, a nie marnować czas na niepotrzebne dywagacje. W sercu już rozkwitła dzika radocha (a w oku zalśnił obłąkańczy błysk), że w mojej bibliotece znajdują się wszystkie wydane w Polsce książki Zafona. Nic, tylko czytać. Co i Wam, drodzy Czytelnicy, niniejszym zalecam. 

Tytuł: Książę Mgły
Autor: Carlos Ruiz Zafon
Tytuł oryginalny: El príncipe de la niebla
Tłumacz: Katarzyna Okrasko, Carlos Marrodán Casas
Wydawnictwo: Muza
Rok: 2010

Stron: 198

poniedziałek, 1 sierpnia 2011

Co na nas czeka po drugiej stronie zycia, według starożytnych, oczywiście? - "Encyklopedia duchów i demonów" Ernest Abel


„Encyklopedia duchów i demonów” Ernesta Abela jest leksykonem pojęć rodem z przeróżnych mitologii, a związanych ze śmiercią i życiem pozagrobowym, ze szczególnym uwzględnieniem tego, co po śmierci czeka grzeszników. Uważam pomysł stworzenia takiego spisu za świetny.

Książka Abla jest przede wszystkim skonstruowana bardzo przystępnie. Hasła są uszeregowanie alfabetycznie i wyjaśnione przystępnie, bez zbędnego, naukowego żargonu, co sprawia, że nawet skrajnie nieobyty w temacie czytelnik nie ma problemu z przyswojeniem treści. Dodatkowo autor zaopatrzył encyklopedię w alfabetyczny spis haseł (który nie wiem, czemu właściwie miał służyć, skoro przy owych hasłach nie podano ani ewentualnych odnośników, pod którymi można ich szukać, ani numeru strony) oraz – co uważam za świetne rozwiązanie – tematyczny spis haseł, które są pogrupowane wedle ścisłej tematyki (światy podziemne, demony, bogowie podziemi itp.) oraz wedle regionu, z jakiego pochodzą. Bardzo ułatwia to poszukiwania, jeśli potrzebny jest zbiór pojęć na zadany temat.

O ile treść „Encyklopedii duchów i demonów” jest ze wszech miar godna pochwały, o tyle forma już niekoniecznie. Często spotyka się literówki i błędy gramatyczne, zdarza się też niechlujny układ tekstu. Co nie jest jeszcze najgorsze, bo do rzadkości nie należy powielanie haseł (przez dodawanie definicji zamiast odnośników do synonimów danej nazwy; przy najpopularniejszej nazwie mamy wyczerpujący opis, przy pozostałych – jego streszczenia). Zdarzają się tez pomyłki w układzie alfabetycznym czy powtórzenie hasła. Mam nadzieję, że jeśli kędykolwiek wydawnictwo zdecyduje się na wydanie II, to zespół bardziej przyłoży się do pracy nad książką – ładna okładka nie załatwi wszystkiego.

Mimo oczywistych mankamentów, książkę polecam. Myślę, że będzie ona nieocenioną pomocą naukową zwłaszcza dla maturzystów, ale i fanom fantastyki może oddać spore usługi. Żałuję, że nie miałam jej podczas czytania „Amerykańskich bogów” Gaimana czy „Kłamcy” Ćwieka – należę do tej staroświeckiej grupy osób, które w poszukiwaniu wiedzy wolą sięgnąć po książkę, niż zajrzeć do Internetu i „Encyklopedia duchów i demonów” bardzo by mi się w owym czasie przydała. 

Książkę otrzymałam od wydawnictwa Bellona.


Tytuł: Encyklopedia duchów i demonów
Autor: Ernest Abel
Tytuł oryginalny:  Death Gods: An Encyclopedia of the Rulers, Evil Spirits, and Geographies of the Dead
Tłumacz:  Krzysztof Kurek
Wydawnictwo: Bellona
Rok: 2011
Stron: 240