Strony

piątek, 19 sierpnia 2011

Umarł król. I co dalej? - "Koniec pieśni" Wojciech Zembaty

Jeśli chodzi o polskich debiutantów, zawsze towarzyszą mi pewne obawy. Pierwsze powieści pisarzy zagranicznych aby ukazać się w Polsce, musiały już zdobyć uznanie czytelników, ergo katastrofy nie będzie. W przypadku pisarzy rodzimych czytelnicy jeszcze niczego nie zweryfikowali, więc można się spodziewać najgorszego. Jako że pesymistką nie jestem, nie rozpoczynałam lektury „Końca pieśni” Wojciecha Zembatego wypełniona złymi przeczuciami, niemniej jednak towarzyszyła mi niepewność. Jak się okazało, autor potrafił je przekuć w zadowolenie z lektury.

Artur Pendragon powoli umiera, pożerany przez starczą demencję. Jego giermek, Bedevir, spędza zaś czas na opiekowaniu się zniedołężniałym władcą – a zadanie to wcale nie podoba się młodemu i żądnemu sławy chłopakowi. Pewnego dnia król odzyskuje siły i sprawność umysłu, po to, żeby poprowadzić swych rycerzy do bitwy pod Kamlann. Jak się skończyła dla króla, powszechnie wiadomo. Dla Bedevira był to jednak dopiero początek. Zgodnie z powiedzeniem, że kiedy bogowie chcą nas ukarać, spełniają nasze marzenia, spełnia się sen młodego rycerza o wielkiej przygodzie. Jak się okazuje, nie jest to przedsięwzięcie pełne chwały, a raczej błota, trupów i ognia. Do tego jakiś dziwny człowieczek kazał mu szukać posiadacza pewnej magicznej błyskotki…

Tymczasem we współczesnej Warszawie Igi, typowy przedstawiciel długowłosej młodzieży z problemami, od dłuższego czasu ma… no, problem. Dręczą go niezwykle realistyczne koszmary – do tego stopnia, że wynosi z nich rany. Za namową przyjaciółki idzie do szkolnego psychologa, Łukasza Klimkowskiego. Ten co prawda widzi, że chłopak ma nieliche kłopoty ze sobą, ale nie bardzo potrafi mu pomóc, zwłaszcza, że nie może uwierzyć w kaleczące delikwenta senne mary. Już niedługo jednak wydarzenia nabiorą tempa: Igi zacznie wynosić ze snu nie tylko rany, ale i magiczną biżuterię, Warszawą wstrząśnie seria makabrycznych morderstw, a o Łukasza upomni się przeszłość – nawet ta sprzed kilkunastu wieków.

Trzeba przyznać, że autor podszedł do legendy arturiańskiej w dość nowatorski sposób: skupił się mianowicie na wydarzeniach, które mogły mieć miejsce po śmierci Pendragona. Dało mu to spore możliwości: mógł ukazywać postacie znane z podań nieskrępowany wydarzeniami z legend, a zarazem pozostawała ogromna swoboda w tworzeniu bieżącej fabuły. Myślę, że i jedno, i drugie wypada bardzo dobrze i stanowi ogromny plus. Kolejnym jest ukazanie magicznych rytuałów zarówno druidów, jak i saskich czarnoksiężników. Chociaż opisy tych niezwykle krwawych poczynań mogą mocno nadszarpnąć wrażliwość niektórych czytelników. Gorzej już wypada użycie magii w walce – zabrakło realizmu dawnych rytuałów, przez co przywodzą na myśl pojedynki bohaterów gier komputerowych. A to psuje klimat, niestety.

W kreacji bohaterów widać pewien podział. Ci, którzy wywodzą się z teraźniejszości są odmalowani niezwykle realistycznie – czytelnik zaczyna się zastanawiać, czy czasem nie mijali go na ulicy. Rozterki faceta przed trzydziestką, który czuje, że urodził się za późno czy czarna rozpacz zagubionego nastolatka są wręcz zdumiewająco dopracowane. Kłopoty zaczynają się wtedy, gdy autor próbuje nam przedstawić ludzi epoki arturiańskiej. Nie wypada to co prawda źle (w przypadku plemion hołdujących barbarzyńskiemu trybowi życia nawet bardzo dobrze), ale da się zauważyć pewne niekonsekwencje: Bedevir jest dziwnie swojski, ale od czasu do czasu, tak z głupia frant, strzela jakąś archaiczną uwagą, druidzi, mimo, że odgrywają kluczową rolę i przewijają się na kartach książki dość często, wypadają blado i odarci są z wszelkiej aury, jaka winna towarzyszyć tajemniczym magom… Nie przeszkadza to jednak zbytnio w lekturze, jeśli nie jest się czytelnikiem zbyt czepliwym. Dodatkowym smaczkiem są częste odwołania do Tolkiena – potrzebne, kiedy o Mistrzu tak często się zapomina…

Słów jeszcze kilka o wydaniu. Po wydawnictwie formatu Znaku oczekuje się książek wydanych ładnie i nie zawierających błędów. Sporadycznych literówek bym nie wytykała, bo wiadomo, że korektorzy też ludzie i mogą się czasem pomylić. Ale jeśli literówki i błędy interpunkcyjne zmieniają sens zdania (moim ulubieńcem stało się wyrażenie „stukać w czerep artretycznymi p l a c a m i”) lub czynią je niezrozumiałe, to coś jest nie tak. Okładka też nie należy do zbyt udanych – kojarzy mi się z wieloma rzeczami, ale nie z królem Arturem, druidyczną magią i magicznymi artefaktami. Jej kolorystyka jest co prawda przyjemna dla oka (a przynajmniej brązowa część owej kolorystyki), ale nie zapada w pamięć i mija się taką okładkę raczej nie zwracając na nią uwagi.

Ogólnie widać, że pan Zembaty ma ogromny potencjał, który z krzykiem domaga się, żeby go rozwinąć. Jestem bardzo pozytywnie zaskoczona, ale po powieści (a zwłaszcza po jej zakończeniu, które wydaje się pisane na chybcika i zostawia duże pole do popisu, które autor z premedytacją ugoruje) pozostaje niedosyt. Czytelnik przeczuwa, że można było zrobić to lepiej – i że autor następnym razem zrobi to lepiej. Szkoda zmarnowanego potencjału pisarskiego, gdyby nie zrobił. Toteż „Koniec pieśni” należy potraktować jako udany, ale rozbieg jeno w pisarskiej karierze.  Tymczasem zachęcam wszystkich miłośników fantasy do lektur, bo to kawał całkiem dobrej fantastyki jest. A w pana, panie Zembaty, mocno wierzę i czekam na kolejną powieść – niech mnie pan nie zawiedzie.:) 

Książkę otrzymałam od wydawnictwa Znak za co bardzo dziękuję.

Tytuł: Koniec pieśni
Autor: Wojciech Zembaty
Wydawnictwo: Znak literanova
Rok: 2011

Stron: 416

5 komentarzy:

  1. Podobne miałyśmy odczucia widzę:-) A co do Twojego wstępu - nie zgodzę się, to, czy debiutant zagraniczny zostanie wydany w Polsce, nie zależy od uznania czytelników za granicą, a od kwestii promocji i przewidywań, czy zwróci się wydawcy koszt praw autorskich (zazwyczaj) - na ten przykład Amber na potęgę wydaje paranormale jak leci, bo teraz jest na to popyt.

    OdpowiedzUsuń
  2. Więc tak - recenzji nie czytałam, bo... właśnie czytam książkę;)
    Więc nie chciałabym się sugerować. Ale już mogę powiedzieć, że chyba to udany debiut jest...

    OdpowiedzUsuń
  3. Na pewno kiedyś sięgnę :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Coraz więcej rodzimych autorów książek pisze na wysokim poziomie, więc z chęcią dowiem się jak poradził sobie pan Zembaty.

    OdpowiedzUsuń
  5. Eruana - tak, mamy podobne odczucia.:) Niemniej jednak będę obstawać przynajmniej częściowo przy swoim, jeśli chodzi o wydawanie zagranicznych debiutantów: częściej się jednak wydaje takich, którzy sprzedali się za granicą - ergo, jakieś uznanie (choćby i wąskiej grupy czytelników, np. wielbicieli paranormali) musieli zdobyć. Chociaż jak patrzę na niektóry gnioty, nie tylko debiutanckie, to opisana przez Ciebie praktyka Amberu wydaje mi się częstsza, niż powinna...

    anek7 - w takim razie poczekam na Twoją pełną opinię (chociaż osobiście też uważam, że to udany debiut, chociaż występują pewne potknięcia). Może nie będę miała możliwości skomentowania, ale na pewno przeczytam.:)

    Immora, cyrysia - :-)

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.