Strony

środa, 28 września 2011

Gdyby smok o swej sile wiedział, żaden by na nim nie siedział. Więc zróbmy tak, żeby się nie dowiedział. - "Adamantowy Pałac" Stephen Deas

Książeczkę pożyczyła mi Magda. Dziękuję ślicznie!

Jeśli chodzi o smoki, to nie mogę przejść obojętnie obok żadnej książki, w której się znajdują. A tak się akurat złożyło, że pojawił się nowy smoczy cykl, było więc jasne, że prędzej czy później trafi w moje łapki. W tak zwanym międzyczasie naczytałam się o nim sporo pochlebnych recenzji, co jeszcze bardziej zaostrzyło mi apetyt. Teraz, kiedy książka już za mną, muszę przyznać, że chyba za wysoko postawiłam poprzeczkę Stephenowi Deasowi i jego „Adamantowemu Pałacowi”.

Najmłodsza córka królowej Sheziry niedługo wychodzi za mąż, za księcia Jehala. Jest to małżeństwo czysto polityczne, za pomocą którego królowa ma zamiar kupić sobie lojalność pana młodego, znanego z wywrotowo-intryganckich skłonności. Ów zakup jest niezbędny, gdyż królowa ma nadzieję, że zostanie niedługo Rzecznikiem dziewięciu królestw, a na tym stanowisku warto mieć jak najwięcej „przyjaciół”. Jednak cena za przychylność Jehala obejmuje nie tylko królewską córkę - jej główną częścią jest unikatowa biała smoczyca, wyhodowana w aerii Sheziry.

Hodowla smoków jest trudna i niezbędni są przy tym alchemicy. Tylko oni wiedzą, jak należy przyrządzać wywary sprawiające, że olbrzymie bestie stają się potulne jak baranki. Smoki muszą je pić codziennie, inaczej… Właściwie nikt nie wie, co wtedy, bo alchemicy zazdrośnie strzegą swojej wiedzy. Ale już niedługo wiele osób będzie miało okazję się przekonać, gdyż pewien smok ucieka z hodowli i zaczyna hasać na wolności, niosąc śmieć i niegasnący ogień gniewu wszędzie tam, gdzie się pojawi. Gniewu słusznego, dodajmy.

Z powyższego opisu fabuły to może nie wynika, ale najwięcej miejsca w powieści zajmuje snucie intryg pałacowych. Lubię dobrą intrygę, ale stworzenie jej jest dla pisarza bardzo trudne, a Martin mnie w tym względzie rozpieścił niemiłosiernie. Mimo tak zawyżonych wymagań przyznam, że jak na debiutanta Deas poradził sobie nadspodziewanie dobrze. Co prawda do Martina jeszcze bardzo  daleko, ale można mieć nadzieję za coś więcej. Byłoby jeszcze lepiej, gdyby autor nie zdradzał czytelnikom aż tyle, bo czasem czułam się tak, jakby w kryminale ktoś mi na marginesie pierwszej strony napisał, kto zabił. Niekiedy lepiej się wychodzi na stosowaniu niedomówień.

Chyba największym moim problemem przy tej książce są bohaterowie. Nie ma nikogo, kto mógłby wzbudzić moją sympatię. A właściwie: nikomu, kto ewentualnie mógłby ją wzbudzić, autor nie dał szansy rozwinięcia się. Z postaci niesympatycznych najbardziej interesujący był chyba Jehal: obrzydliwy, dwulicowy intrygant, morderca i truciciel, którego jedyną miłością jest władza. Reszta, mimo równie obrzydliwych charakterków, była mocno spłowiała, jakaś taka bezbarwna i nieprzykuwająca uwagi. Jest jednak kilka postaci, którym będę się uważnie przyglądać w następnych tomach: zapowiadają się naprawdę ciekawie, jeśli tylko pan Dean poświęci im trochę uwagi.

Jest w tej powieści jeszcze jedna słaba strona. Chodzi mianowicie o dziwnie poszarpaną narrację. Wydarzenia są rozciągnięte na okres ponad pół roku, a autor opisuje nam je w taki sposób, że bardzo trudno połapać się, ile właściwie czasu upłynęło od wypadków z poprzedniego rozdziału. Kilkukrotnie zdarzało mi się, że czytam sobie beztrosko, przekonana, że w czasie powieściowym nie minęło więcej niż kilka godzin, aż tu nagle autor raczy mnie informacją, że to było jednak kilka tygodni. Poza tym zdarzają się wątki zgubione, urwane w połowie, ale tu wstrzymam się z krytyką. W końcu zawsze można do nich wrócić w kolejnym tomie.

Jaka jest w takim razie mocna strona książki? Smoki oczywiście. Co prawda tym razem są zepchnięte na dalszy plan i trzeba się na nie sporo naczekać, mimo iż knująca arystokracja rozprawia o nich na okrągło (w końcu temat jest tak chwytliwy jak u nas swego czasu hodowla koni czystej krwi). Coś interesującego zaczyna się dziać dopiero po 160 stronach. Wtedy poznajemy całkiem zgrabny pomysł Daena na wielkie gady. Są to istoty potężne, inteligentne, i pałające potworną żądzą zemsty. Wydawać by się mogło, że w takim przypadku finał może być tylko jeden – eksterminacja tej rasy, która międzygatunkową wojnę przegra. Ale autor tak sprytnie poprowadził narrację, że otwiera się wiele nowych możliwości. Których to możliwości jestem niezmiernie ciekawa.

Słów kilka o technikaliach. O ile okładka, miękki papier i przyjazna czcionka to zdecydowanie plusy wydania, minusów tez się niestety nazbierało sporo. Literówki są na tyle częste, że bez trudu  się je wychwytuje, zdarzają się też kreski dialogowe, tam, gdzie otwiera się akapit narratora czy zaznaczanie kursywą (taką formę oznaczania myśli bohaterów przyjął wydawca) fragmentów narracji. W tym względzie mogłoby być zdecydowanie lepiej.

Stephen Deas ma zadatki na dobrego pisarza: ciekawe pomysły, oryginalne podejście do niektórych tematów i talent do budzenia zainteresowania czytelnika. Jednak w jego powieści widać jak na dłoni grzechy debiutantów: brak równowagi w konstrukcji powieści, przyspieszanie akcji na siłę, wyjawianie tego, czego nie powinno się wyjawiać i nie udzielanie informacji, które bardzo by się czytelnikowi przydały, a także pewną nieporadność w konstruowaniu bohaterów. Jeśli będzie potrafił szlifować i udoskonalać warsztat, może stworzyć wspaniałe opowieści. Mam nadzieję, że tak się stanie, bo szkoda byłoby skiepścić niedoróbkami warsztatowymi tak dobrą historię.

Tytuł: Adamantowy Pałac
Autor: Stephen Deas
Tytuł oryginalny: The Adamantine Palace
Tłumacz: Krystyna Chodorowska
Cykl: Pamięć płomieni
Wydawnictwo: Dwójka Bez Sternika
Rok: 2011
Stron: 429

5 komentarzy:

  1. No i komu wierzyć w kwestii smoków, jeśli nie Tobie? Chociaż wypunktowujesz wszelkie wady, sięgnęłaby po tę książkę. A tak z ciekawości, co polecasz jako naprawdę dobre czytelnicze spotkanie ze smokami? Osobiście, lubię motyw o smokach u Robin Hobb. A ponieważ jestem obecnie wciągnięta w świat Krwawych Kamieni, to w ramach zachęty (jeśli jeszcze nie czytałaś) zdradzam, że tam również pojawiają się smoki. Przelotnie wprawdzie, ale zawsze :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Grendella - sięgaj, sięgaj.:) Mimo sporych niedoróbek, pomysł autora jest z pewnością warty poznania. Osobiście mam ogromną nadzieję, że pan Deas w drugim tomie poprawi warsztat i napisze więcej o gadzinach.;) A ze smokoliteratury polecam zawsze i nieodmiennie cykl "Temeraire" Naomi Novik. Niektórzy co prawda twierdza, że tamtejsze smoki są nieco zbyt potulne, ale ja je uwielbiam.:) No i oczywiście smoki z Archipelagu u Le Guin - aż szkoda, że nie mówi się o nich więcej. Robin Hobb jeszcze nie miałam okazji czytać. Mam dylemat osiołka, co mu w żłoby dano, bo w bibliotece jest kilka pełnych cykli i nie mogę się zdecydować, który przeczytać pierwszy.;) A o smokach w cyklu Krwawych Kamieni nie wiedziałam. Pierwszy tom od ponad roku stoi u mnie na półce, chyba w końcu go przeczytam.;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Tak sądziłam, że cię smokami skuszę ;) One się tam tylko pojawiają epizodycznie, ale zachęcam do lektury tak w ogóle. Szczerze mówiąc, ja po Krwawe Kamienie bym na pewno długo nie sięgnęła, ale skoro same z siebie się w domu pojawiły... O smokach Archipelagu zapomniałam (jak mogłam?), a po Naomi Novik rzeczywiście muszę sięgnąć, od dłuższego już czasu zamierzam i ciągle coś innego mi wpada w ręce.

    OdpowiedzUsuń
  4. Może nie jestem tak zapaloną "Fanką" smoków jak Ty, ale także lubię te dziwaczne stwory. Ostatnio właśnie skończyłam pierwszy tom cyklu o Temeraire. Czuję do niego (tj. smoka) ogromną sympatię. Niech sobie niektórzy mówią, że smoki w wydaniu pani Novik są zbyt potulne. Mnie takie się podobają.
    Muszę sięgnąć po "Adamantowy pałac", a także po Archipelag (prawdę mówiąc tę pozycję już od dawna mam w planach).

    OdpowiedzUsuń
  5. Grendella - Krwawe Kamienie u mnie tak długo czekają, bo nie bardzo miałabym skąd wziąć tom drugi. A już mam tyle pozaczynanych cykli w swojej kolekcji, że perspektywa kompletowania kolejnego nieco mnie przeraża.;) Do Naomi Novik zachęcam szczerze.:)

    Balbina64 - Otóż to, mnie też się podobają. Zwłaszcza, że niedługo okaże się, że nie wszystkie są tak spolegliwe, jak Temeraire - co wcale nie oznacza, że wpadną w dziką furię i zaczną na oślep niszczyć ludzkie siedziby.;) A co do pozostałych ("Adamantowego Pałacu" i pani Le Guin) to owocnych łowów życzę.:)

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.