Strony

piątek, 22 lutego 2013

Zmyślenia #2: Co dobra ksiązka fantasy mieć powinna część 2

Część pierwsza tutaj.

Tyle się mówi o tym, że znaleźć jakąś niezłą powieść fantasy to w zalewie powszechnej tandety nie lada sztuka. Inna rzecz, że każdy ocenia według innych kryteriów. Niektóre pozostają stałe i niezmienne, jak poziom językowy, sprawność posługiwania się piórem i wszystko to, co można określić słowem technikalia – nimi oczywistościami nie będę się zajmować. Reszta może się zmieniać wraz z wiekiem i doświadczeniem czytelniczym. Już za chwileczkę dowiecie się więc, co powinna mieć książka fantasy, żeby Moreni uznała ją za dobrą (przynajmniej teraz, bo za kilka lat lista może się zmienić). Oczywiście książka nie musi zawierać wszystkich wymienionych elementów, jednak w przypadku braków zawsze pozostaje jakiś niedosyt.

 Ciekawa fabuła
Osobiście wyznaję pogląd, że w literaturze wszystko już było, a w fantasy tym bardziej. No ileż można czytać o prostaczku, który okazuje się wybrańcem albo o zaginionym księciu, który pragnie wrócić na tron? Tacy, co ratują świat tylko dlatego, że ów świat zupełnym przypadkiem zawiera także ich własny tyłek też się przejedli… Dlatego całkowicie odmienna fabuła jest czymś nad wyraz pożądanym. Oczywiście jestem też trochę konserwatywna w moich czytelniczych poglądach i o ile zwariowane fabuły umiem docenić (choć nie zawsze się zachwycam), to jednak do moich ulubieńców należy stary, dobry i klasyczny ciąg przyczynowo-skutkowy. Dlatego opowiadanie opiewające piękno potrawki z galaktycznego pstrąga raczej mnie nie zadowoli, zaś tekst opisujący heroiczną walkę o zdobycie tego niezwykle cennego i rzadkiego gatunku na rzeczoną potrawkę już owszem, może.

Jasne, że się dzieje. W fantastyce musi się dziać, bo inaczej nikt by jej nie czytał.*

Niemniej, byłabym hipokrytką, gdybym nie wspomniała o jednej rzeczy. Mam słabość do tych wszystkich prostaczków i zaginionych książąt płci obojga. Pod warunkiem wszakże, że autor opowiada ciekawie. Weźmy takiego Patrick Rothfussa. Napisał facet już dwa (w Polsce trzy) opasłe tomiska o Harrym P. dla dorosłych, tylko w neverlandzie. Jak dotąd protagonista snuje się po kątach ichniej szkoły magii i czarodziejstwa, tudzież po książęcym dworze, na którym dorabiał. I co? I niby nic się nie dzieje, a Moreni pochłania z wypiekami na twarzy. Bo autor tak sprytnie baja, że udaje mu się wmówić Moreni, że tam cały czas śledzimy zdarzenia ważne, kamieniami milowymi fabuły będące (choć oczywiście większość z nich dla głównego wątku ma znaczenie minimalne lub zgoła żadne). I chyba o to chodzi, bo przecież snucie opowieści to przede wszystkim sztuka oszukiwania.

Coś więcej
Tutaj sprawa jest prosta – chodzi o przesłanie, ewentualnie możliwe do zastąpienia jakimś zgrabnym toposem. Wiecie, taki „Kolor magii” Pratchetta czytało mi się całkiem fajnie, ale gdzie mu tam do choćby „Potwornego regimentu”. W pierwszym bowiem mamy tylko warstwę satyry, zabawę wyświechtanymi konwencjami fantastycznymi czy gierczanymi, odrobinę błyskotliwości autora – i tyle. Nie mówię, że to źle, ale ciut mało. W późniejszych książkach Terry’ego P. nie dość, że była FABUŁA, to występował dodatkowo jakiś przekaz (no i to, co było wcześniej, nie zniknęło przecież). Zgrabnie wpleciony dodajmy, bo z jednej strony nie zasłaniał nachalnie fabuły, machając łapkami i wrzeszcząc „Tu jestem, wielka i ważna sprawa, nie przeoczcie mnie aby!”, z drugiej nie trzeba mieć fakultetu z trzech różnych filologii i literaturoznawstwa, aby go dostrzec. A ja, wspominająca ze zgrozą szkolne przerabianie lektur (tak, właśnie „przerabianie”, nie „omawianie” – teraz nic się nie omawia, tylko przerabia indywidualne interpretacje uczniów na jedynie słuszny klucz odpowiedzi) bardzo lubię wiedzieć, że autor jednak coś miał na myśli – bo często na lekcji miewałam wrażenie, że uczeni dali się autorowi pięknie strollować. Więc jeśli potrzebuję szwadronu literaturoznawców, żeby mnie oświecili w kwestii głębi i artystycznej interpretacji, węszę szwindel. Jeśli odbiorcy docelowemu trzeba pokrętnie przesłanie dzieła objaśniać, to znaczy, że albo forma jest głęboko do bani, albo żadnego przesłania nie ma.

Taki Terry Pratchett nawet na zdjęciach dodaje coś więcej. Smoka na przykład, choć nie tylko.

Intrygujący bohater(owie)
Intrygującego bohatera niełatwo zdefiniować, bo jest to pojęcie bardzo szerokie. Łatwiej napisać, kto się w nim nie mieści. Po pierwsze, nie mieszczą się wszystkie odmiany Mary Sue – bohatera/bohaterki idealnej, wszystko umiejącej i ewidentnie będącej postacią, którą autor sobie coś rekompensował. Podręcznikowe Mary Sue (forma męska – Gary Stue) w prawdziwych powieściach zdarzają się niezwykle rzadko (i jeśli jednak się zdarzą zawsze mam wątpliwości, czy to aby na pewno jest prawdziwa powieść), ale nietrudno trafić na bohatera mniej lub bardziej nacechowanego marysuizmem. Zazwyczaj mi to nie przeszkadza – powieści fantastyczne pisze się o ludziach w jakichś sposób niezwykłych, więc to, że są wybrańcami nikogo nie dziwi i nie zniesmacza (a jeśli owszem, to chyba nie powinien czytywać fantastyki, zwłaszcza heroicznej czy epickiej). Gorzej, jeśli niezwykłość zaczyna czytelnika uwierać, bo przykładowo bohater jest tak napakowany magicznymi zdolnościami, że zastanawiamy się, dlaczego jeszcze nie rozgniótł złego lorda małym paluszkiem (innym wariantem tej przypadłości jest urządzanie przez autora wyścigu zbrojeń między złymi a dobrymi, który już przy drugiej ripoście staje się niewiarygodny, nudny i śmieszny w swej absurdalności).

Przed wyruszeniem w drogę należy zebrać drużynę - i to właśnie taka standardowa (no, może trochę mniej, bo zamiast półorka powinien być człowiek). Brakuje jeszcze tylko ponętnej czarodziejki, ale to w następnej części.

To skoro już wiemy, jaki bohater z pewnością nie jest intrygujący, jeszcze raz spróbujemy zdefiniować tego intrygującego. Nie ulega wątpliwości, że najbardziej pożądanym elementem tego typu postaci jest tajemnica, bo cóż jest bardziej pociągającego dla ciekawskiej, dwunożnej małpy, niż zagadka. Oczywiście autor powinien ją (znaczy zagadkę, nie małpę) jeszcze dobrze sprzedać czytelnikowi, żeby ten poczuł zainteresowanie, i zainwestować w jakieś spektakularne rozwiązanie, bo inaczej czytelnik poczuje się zawiedziony. Na pocieszenie mogę autorowi powiedzieć, że rozwiązanie może ujawnić dopiero pod koniec cyklu, a w przypadku bohaterów drugoplanowych – wcale (powinien się wtedy liczyć z możliwością powstania najbardziej egzotycznych fanfików, ale po pierwsze: nie ma nic za darmo, a po drugie: one pewnie i tak powstaną, zaraz po ekranizacji).

W filmie i grach to mają łatwo - wystarczy kadr z zakapturzoną postacią i mamy tajemniczego bohatera instant.

Poza tajemnicą intrygujący bohater powinien mieć już tylko jedną rzecz (oprócz czegoś tak elementarnego, jak prawdopodobieństwo psychologiczne): odrobinę sympatii czytelnika. Jest ona niezbędna, aby czytelnik mógł się choć trochę z bohaterem identyfikować lub przynajmniej zaangażować emocjonalnie (z tym, że zaangażowanie typu: „Kill it, kill it with fire!” nie jest tym, o które mi chodzi). Odrobina zaangażowania i ciekawości jest czymś, co sprawia, że obchodzi nas bardzo, co autor z daną postacią zrobi. I o to chodzi.

*wszystkie obrazki jak zwykle pochodzą z otchłani netu.

8 komentarzy:

  1. Moreni, bardzo się cieszę, że piszesz ten cykl zmyśleń / przemyśleń :) Polemizować Z Tobą nie będę, bo akurat zgadzam się w całej rozciągłości. Zachwyty nad potrawką z galaktycznego pstrąga i mnie nie pociągają, a samo określenie pewnego typu pisaniny bardzo mi się podoba i myślę, że wejdzie na stałe do mojego słownika :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cieszę się, że komuś te moje wypociny sprawiają przyjemność.:) I że galaktyczny pstrąg zyskuje fanów.;)

      Usuń
  2. To ja powiem Pani ciekawostkę - gdy spotykałam się z wydawcami, oferując im dramat psychologiczny z mroczną tajemnicą, słyszałam w odpowiedzi: "Faceci z mieczami na koniach? Nieistniejące królestwo? To fantastyka! Koniec, kropka!"

    Taka anegdotka - co fantastyka mieć powinna ;)

    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oni się nie znają, poza facetami z mieczami do fantastyki pełną gębą brakuje jeszcze elfa i smoka.;)

      A na poważnie to trochę szkoda, że fantastykę traktuje się ciągle jako hermetyczny gatunek, a nie jako konwencję literacką. Takim szufladkowaniem to się kończy...

      Usuń
  3. Od siebie dodałabym do intrygującego bohatera jeszcze jedną rzecz: interesującą skazę. Może go to nawet umieszczać w roli bliżej antybohatera - w gruncie rzeczy to jeszcze lepsze. ^^

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. I głodnych księżniczek żeby piękne smoki miały kogo uprowadzić
      P.S. Świetny tekst ;)
      Imperator var Emreis

      Usuń
  4. Bardzo fajny cykl, trochę korespondujący z moim aktualnym zniechęceniem (mam nadzieję, że przejściowym) do fantastyki. Wszystko w tej chwili wydaje mi się miałkie i płaskie, problemy wydumane lub rozdmuchane, sama nie wiem, co bym najchętniej przeczytała... Stąd dywagacje, na czym mogłoby polegać to "coś", dla czego czytamy fantastykę, są u mnie jak najbardziej na czasie.

    OdpowiedzUsuń
  5. Świetny tekst, dodatkowo genialnie wpasowują się w niego obrazki.

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.