Strony

piątek, 21 lutego 2014

Sen we śnie w szkatułce z rzeczywistości - "Kąpiąc lwa" Jonathan Carroll

Moja znajomość z Jonathanem Carrollem przebiegała dość burzliwie. Zaczęła się od „Krainy Chichów”, która choć bardzo dobrze napisana i z charakterystycznym klimatem, trochę mnie rozczarowała. Myślę, że głównie za sprawą wygórowanych oczekiwań – w końcu Sapkowski do kanonu zaliczył i wszyscy chwalą… Niemniej wiedziałam, ze autor ma potencjał i nie zrażałam się mimo kilku czytelniczych prób zakończonych porażką. Niedawno Rebis wydał najnowszą powieść Carrolla, „Kąpiąc lwa”, która miała być jedną z najbardziej fantastycznych w dorobku autora. Postanowiłam spróbować.

Piątce ludzi z prowincjonalnego, amerykańskiego miasteczka śni się dziwny sen. Okazuje się, że został on zesłany przez tajemniczych mechaników – istoty dbające o zachowanie równowagi we wszechświecie i oznacza, że nasza piątka będzie niezbędna do odparcia ataku chaosu. Jakie tajemnice kryją życiorysy piątki bohaterów? Czy intencje mechaników są tak klarowne, jak ci zapewniają? I o co właściwie w tym wszystkim chodzi?

Po przeczytaniu powyższego akapitu można dojść do wniosku, że Carroll napisał typową powieść fantasy z garstką wybrańców wyruszających na wyprawę. Cóż, to błędne wrażenie. Gdybym nie wiedziała, że Jonathan Carroll należy do tych pisarzy, którzy odżegnują się o jakichkolwiek związków z fantastyką, mogłabym przypuszczać, że stworzył zgrabną dekonstrukcję najpopularniejszych w tym gatunku motywów. Ale ponieważ należy, to chyba jednak nie o to chodzi.

Jeśli jest jakiś gatunek, do którego można zakwalifikować „Kąpiąc lwa”, to byłby realizm magiczny. Carroll jest mistrzem jego odmiany, którą bardzo lubię – sprowadzającej rzeczywistość do surrealistycznego snu (a to dzięki temu, ze w przeciwieństwie do fantastyki, realizm magiczny nie pretenduje do tytułu „logicznego” czy – nomen omen – realistycznego, więc autor nie musi niczego wyjaśniać, wystarczy, żeby było wewnętrznie spójne w ramach powieści) i w „Kąpiąc lwa” dostajemy esencję tego stylu. Bohaterowie zaczynają swoją przygodę w, zdawałoby się znanych realiach, żeby powoli osuwać się w surrealizm rodem z obrazów Salvadora Dalego. Dodajmy do tego odrobinę kompozycji szkatułkowej (nawet po zakończeniu ciągle miałam wrażenie, że wszystkie wydarzenia w niej przedstawione od początku do końca były snem, choć autor raczej nie potwierdza tej hipotezy) i momentami psychodeliczny klimat, a otrzymamy powieść, której nie powstydziłaby się Uczta Wyobraźni.

Zostawmy na chwilę elementy niesamowite (jeszcze do nich wrócę) i pochylmy się nad bohaterami. Czego jak czego, ale umiejętności kreowania wiarygodnych postaci nie można autorowi odmówić. Tym razem (bo w „Krainie Chichów” było trochę inaczej) autor skupia się na statystycznych obywatelach, ludziach, których można spotkać w każdym dobrze prosperującym turystycznym miasteczku Stanów Zjednoczonych. Jest więc małżeństwo, które z Nowego Jorku przeniosło się w spokojniejsze okolice, ich przyjaciel i wspólnik w interesie, wdowiec-emeryt i właścicielka baru w szczęśliwym związku z kobietą swojego życia (a przynajmniej ma taką nadzieję). Krótko mówiąc – everymani. Każdy z nich ma własną historię i kompletny charakter, a dodatkowej pikanterii opowieści dodają ich wzajemne, skomplikowane i fantastycznie opisane relacje (ale jeśli ktoś oczekuje sensacyjnych romansów, uczuciowych przewrotów i „momentów”, to raczej nie w tej książce). Śmiem twierdzić, że nawet u czytelnika, który nie lubi fantastycznych wstawek, sama „sucha” konstrukcja bohaterów będzie w stanie wybronić powieść.

To, że bohaterowie są tak bardzo normalni sprawia, że wrzucenie ich w rzeczywistość surrealistycznego snu wywołuje dreszcz niepokoju. Sam sen co prawda jest tu tylko pretekstem, bo z czasem cała rzeczywistość się odkształca – niby składa się ze znanych elementów, ale ich połączenie wydaje się zupełnie przypadkowe i niepokojące. Przyznam się wam, że tego typu zabiegi przerażają mnie bardziej niż dowolnie wybrany horror (zwłaszcza rzucający w czytelnika makabrą), a zbudowanie takiego irracjonalnie alarmującego klimatu, który działa na wyobraźnię czytelnika jest nie lada wyzwaniem. Z którym Carroll sobie śpiewająco poradził.

„Kąpiąc lwa” to świetna powieść, śmiem twierdzić, że każdy znajdzie w niej coś dla siebie. Polecam ją zwłaszcza miłośnikom dobrej literatury i tym, którzy lubią eksperyment w narracji (ale z drugiej strony nie jest to coś aż tak eksperymentalnego, żeby odstraszać formą). Chyba spróbuję jeszcze raz przeczytać starsze książki tego autora.

Książkę otrzymałam od wydawnictwa Rebis.
Tytuł: Kąpiąc lwa
Autor: Jonathan Carroll
Tytuł oryginalny: Bathing the Lion
Tłumacz: Jacek Wietecki
Seria: Salamandra
Wydawnictwo: Rebis
Rok: 2013
Stron: 320

8 komentarzy:

  1. Czemu ja jeszcze tego nie czytałam? Kompozycja szkatułkowa, oniryzm, eksperymenty narracyjne - Carroll chyba specjalnie dla mnie napisał tę książkę. ;)

    Świetna recenzja!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak myślałam, że to będzie coś w Twoim stylu.;)

      Usuń
  2. Jeśli planujesz kolejne spotkanie z Carrollem, polecam gorąco "Kości Księżyca" - takie trochę 'Alicjowe', mocno oniryczne, ale przy tym nie jakieś zeschizowane do granic niezrozumienia, raczej mocno niepokojące i wciągające. :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O, fajnie, jest nawet w bibliotece.^^

      Btw, Sapkowski twierdzi, że "Kości Księżyca" tworzą jakąś luźną trylogię z "Dzieckiem na niebie" i "Śpiąc w płomieniach". Prawda li to?

      Usuń
    2. Nie bardzo. Tzn. jest bodaj jakaś tam trzecioplanowa postać, która pojawia się tu i tam, albo psy, czy inne elementy w tym guście, ale żadnych bezpośrednich powiązań między nimi nie ma. Czytałam je dość szybko po sobie i nie odczułam jakiegoś poczucia jedności serii. Choć oczywiście każda jest w jakimś stopniu 'carrollowska'. :)
      A, Wikipedia w ogóle idzie dalej i wydziela cały sześcioksiąg (The Answered Prayers Sextet): http://en.wikipedia.org/wiki/Jonathan_Carroll ; z drugiej trójki czytałam co prawda tylko środkowe "Poza ciszą", ale i tu nie widzę żadnych ważnych powiązań.
      Jak już, to "Trylogię Crane's View" faktycznie warto czytać razem i po kolei.

      Usuń
    3. Psy to są chyba we wszystkich powieściach Carrolla (tylko rasy się zmieniają, ale mam wrażenie, że i tak pozostajemy w kręgach terierów bojowych). W każdym razie czuję się rozgrzeszona na okoliczność czytania akurat tego, co uda mi się upolować w bibliotece.;)

      O widzisz, to może wyjaśniać, dlaczego "Zaślubiny patyków" tak bardzo mi nie szły. Może jak zacznę od początku, to będzie lepiej.:)

      Usuń
  3. Jakoś nie polubiliśmy się dotychczas z panem Jonathanem... "Krainę Chichów" zaliczyłam w wieku szczenięcym i nie pamiętam zbyt wiele z tej lektury, może poza jakimiś ogólnymi wrażeniami. Potem... jakoś się nie składało. Ale czytam tu sobie o psychodelicznej atmosferze, dobrej literaturze, realizmie magicznym i tak sobie myślę, że to przecież moje klimaty. Hm. Czyli, muszę przeczytać?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. "Krainę Chichów" zaliczyłam w wieku nastolęcym i owszem, ciekawie się czytało, ale żebym się zachwyciła to nie powiem. "Kąpiąc lwa" znajduję zdecydowanie lepszym, więc może i Ty powinnaś spróbować?:)

      Usuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.