Strony

piątek, 10 lipca 2015

Film ostatnio widziałam #9 - "Minionki"

Już tak dawno nie pisałam o filmach, że część z was pewnie zapomniała, że mi się to czasem zdarza. Nadszedł jednak ten moment, kiedy mam ochotę podzielić się z wami wykwitami mojego mózgu na temat pewnej animacji. Nie jest to produkcja szczególnie porywająca (w sensie głębokości fabuły) czy obdarzona drugim, trzecim i dziesiątym dnem, ale mam ochotę o niej opowiedzieć. Przygotujcie się więc na fąfdziesiąty w blogosferze tekst o "Minionkach". Będzie to tekst z perspektywy osoby, która serię ogląda według chronologii wewnętrznej (czytaj: dwóch poprzednich części nie widziała. A właściwie jedną widziała, ale po „Minionkach”).

Fabuła filmu przedstawia całą historię minionków (to się powinno pisać z dużej czy z małej litery? Nazwa własna czy gatunkowa?) zanim trafiły do Gru. I to dosłownie całą, bo od momentu, kiedy jeszcze były jednokomórkowcami. Jednak jej główną osią jest służba u niejakiej Scarlet O’Haracz.

No i tak: nie jest to jeden z tych filmów, które chwytają za serce i budzą emocje (jak choćby „Król Lew” czy „Jak wytresować smoka”). To czysta komedia z akcją tak wartką, że widz nie ma okazji złapać oddechu. Zasypywanie gagami i żartami nie ustaje nawet na chwilę, a co gorsza, większość z nich jest trafiona. Ale osobiście poczułam się nieco przytłoczona faktem, że ciągle tyle się dzieje. Jestem widzem „leniwym”, lubię sobie chwilę odsapnąć, wyciszyć się między kolejnymi szalonymi scenami. Brak okazji do tego sprawia, że po seansie czuję się zmęczona. Tak było i w tym przypadku, ale nie narzekam. 

Mało w sieci fajnych gifów z najnowszymi minionkami. To dlatego, ze w USA premiera dopiero dzisiaj, więc tumblr nie zadziałał. Ale coś tam znalazłam.
„Minionki” to film z całkiem ciekawą koncepcją świata przedstawionego – mamy w nim mnóstwo superzłocyńców ( oni nawet własny konwent mają, który w polskiej wersji językowej jest nazywany targami), za to nie występuje ani jeden superbohater. I to jest właśnie takie nowe – dotąd animacje owszem, często bawiły się schematem superbhaterskim (który obejmuje też pojawienie się supervillaina) ale zawsze był to schemat właśnie superBOHATERSKI. Może i ten zły grał główne skrzypce, ale miał dobrego przeciwnika (jak w „Megamocnym” na przykład), równie ważnego dla rozwoju fabuły i tylko historia dla odmiany była opowiadana z innej perspektywy. W „Jak ukraść księżyc”, powiecie, też nie ma superbohatera. Tyle że akurat ten film (w ogóle kto wymyślił, żeby każdą część filmowego cyklu nazwać innym, nawet nie nawiązującym do reszty tytułem? Nie wydaje mi się to szczególnie udanym chwytem marketingowym) opiera się na schemacie przemiany zgorzkniałego faceta pod wpływem małych dziewczynek, a nie na walce dobra ze złem. Ta zła strona jest oczywiście w „Minionkach” przerysowana i przejaskrawiona, ale w tak uroczy sposób, że tylko przyklasnąć (złoczyńcy mają nawet własna telewizję – oczywiście tajną).

Chciałabym w tym miejscu napisać coś o postaciach, tyle że nie bardzo wiem, jak. Dizajn całej animacji nawiązuje oczywiście do poprzednich części (nie wiem, to jakaś niepisana umowa, że główni bohaterowie mają nosy tak szpiczaste, że można nimi wydziobać oko? Czy to po prostu znak, kto tu jest najważniejszy?), a rzecz dzieje się w późnych latach sześćdziesiątych, więc mniej więcej wiadomo, czego można się spodziewać (mnie osobiście urzekła koronacyjna suknia Scarlet, a scena wiązania gorsetu zdecydowanie zawiera żarty skierowane do rodziców, a nie do dzieci). Ale ostatecznie wszyscy bohaterowie są dość bezbarwni. Scarlet i jej mąż Herb zachwycają na ekranie, ale po wyjściu z kina trudno o nich powiedzieć coś konkretnego (poza tym, że są bardzo udanym małżeństwem). A minionki to minionki – charaktery mają określone przez jedną cechę, a poza tym są chodzącym elementem komicznym. Nie ma w tym nic złego, takie od początku było założenie dla tych postaci, ale sprawia, że nie mają głębi, za to mają ogromne pokłady uroczości. Co ciekawe, najbardziej zapadła mi w pamięć królowa angielska. Czy ona naprawdę miała takie wielkie zęby, czy to tylko wybujała wyobraźnia twórców? Nieważne, w każdym razie twarda babka z niej. Twardsza niż Scarlet, bo nie histeryzuje po porażce. 

BANANA!
Mogłabym jeszcze trochę pociągnąć tę chaotyczną notkę. Nie napisałam na przykład nic o dubbingu (bardzo dobry, porządnie zagrany i zgrabnie dobrany), o tłumaczeniu (nienajgorsze moim zdaniem) czy o muzyce (przyjemna, ale niewiele pamiętam ze ścieżki dźwiękowej. Muszę sobie powtórzyć). Nie wspomniałam też o licznych nawiązaniach, a to z tego powodu, że po jednym seansie zauważyłam ich pewnie z jedną czwartą (tylko kilka muzycznych). W każdym razie, w tym miejscu kończę. Niniejszym minionki dołączyły do grona postaci, które tak skutecznie ukradły film, że dostały własny. A wam radzę iść – bo to jednak bardzo fajna baja jest.

"Minionki" ("The Minions")
reż. Pierre Coffin, Kyle Balda
Uniwersal Pictures
2015

1 komentarz:

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.