Strony

wtorek, 24 maja 2016

Na Warszawskich Targach Książki byłam

Nadszedł więc ten dzień, kiedy Moreni pojechała na swoje pierwsze targi książki. Mogła wreszcie na własne oczy zobaczyć to, o czym do tej pory tylko czytała. I wróciła pełna wątpliwości, czy wszelakie targi książki na pewno są rozrywką dla niej.

Widok na stadion.
Ale może po kolei. Na targi wybrałam się w piątek (z pewnym takim żalem, bo jedyna dyskusja na której wysłuchaniu naprawdę mi zależało - ta o promowaniu ksiązki w internecie - odbyła się w czwartek. Że o wystawie prac Siódmaka nie wspomnę). I taka prosto z autobusu potuptałam na stadion. Targi generalnie tym się różnią od konwentów, że większość punktów programu odbywa się na ulicy (o ile za ulice umownie przyjmiemy alejkę w galerii, w której rozstawione były stoika poszczególnych wydawców), a nie w zamkniętych salach. I tu dla mnie osobiście wygrywają jednak konwenty.

Na płycie stadionu też sporo się działo. Tutaj na przykład ogonek oczekujących na książkową wymianę. A obok odbywał się turniej gier planszowych.
Czym wygrywają targi? Możliwością bezpośredniego kontaktu z wydawcami i pisarzami. Bo na targach można do tych ludzi podejść i chwilę porozmawiać (może z wyjątkiem poczytnych autorów. Tutaj po prostu trzeba zachować płynność przesuwania się kolejki i nie robimy przestojów). I jest to, przyznam z rezygnacją, atrakcja, z której nie byłam w stanie skorzystać. Należę do tych osób, dla których zaczepienie obcej osoby to wyzwanie przekraczające ich możliwości.


Ogólnie uważam, że targi to jednak mimo wszystko impreza na jeden dzień - tyle zupełnie wystarczy, żeby obskoczyć wszystkie stanowiska, zapoznać się z ofertą i wydać jakąś zupełnie kosmiczną ilość pieniędzy (no chyba, że ktoś poluje na konkretne autografy albo wyjątkowo interesuje się tematem przewodnim targów - wtedy może potrzebować więcej czasu). A oferta jest ogromna. W tym roku (nie wiem, jak w poprzednich) na poziomie wejścia mieliśmy wystawców komiksowych oraz planszówkowych, a także kilku sprzedawców gadżetów oraz antykwariaty. I było to fascynujące bogactwo - zwłaszcza w zbiorach antykwarycznych można było wybierać i przebierać. Wydawnictwa ulokowano piętro wyżej i powiem wam, że samo obejście szybkim krokiem całego korytarza wystawowego zajmowało pół godziny. A ulokowali się nie tylko popularni wydawcy, ale też bardzo niszowi. Nie wiedziałam nawet, że w Polsce funkcjonuje tyle wydawnictw zajmujących się literaturą dziecięcą. Oraz że niektóre parki narodowe mają własne wydawnictwa. Było też kilka stanowisk z notesami i piórami. Ciekawe doświadczenie.

Focia z autorem zawsze na propsie. Autograf Michała Golachowskiego też mam.:)
Paradoksalnie, najfajniejsze w całych targach było spotkanie ludzi, których dotąd znałam tylko z internetu. Nie udało się co prawda złapać Misiaela, ale Oceansoul i Ćmę już owszem (no i była Serenity, ale z nią znamy się od dawna, więc to żadna dewirtualizacja;)). Poza tym w sobotę odbyło się spotkanie blogerów książkowych, na którym spotkałam mnóstwo osób (oraz przekonałam się, że moje świnki są najwyraźniej bardziej rozpoznawalne, niż ja). Przyznam, że pozostał mi po nim pewien niedosyt, bo miałam nadzieję na bardziej zorganizowaną dyskusję, a odbyła się głównie loteria blogowa (nawet wygrałam w niej książkę). Niemniej, była to wspaniała okazja do spotkania wielu osób, a najfajniej rozmawiało mi się z Agnieszką i Jankiem.:) Szkoda tylko, że tak krótko.

Autografowe zdobycze.:)
Czy pojechałabym na targi jeszcze raz? Pewnie tak, bo to całkiem fajna impreza. Teraz już wiem, czego po niej oczekiwać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.