Strony

wtorek, 21 czerwca 2016

"Bezsenni" Marcin Jamiołkowski

Najgorsze jest pisanie wstępów. Niby powinno być oryginalnie, ale co tu oryginalnego wymyślić, kiedy się zaczyna notkę na temat trzeciego tomu jakiegoś cyklu (a co dopiero będzie przy dziesiątym)? Niemniej, fantastyka cyklami stoi, więc był czas przywyknąć. W tym przypadku przywykałam od dwóch tomów, więc powinnam być zahartowana. Nie przedłużając więc, zapraszam o przeczytania moich wrażeń z lektury trzeciego (i nie ostatniego) tomu Herberta Kruka.

Herbertowi udało się dostać na przyjęcie organizowane przez Złotą Kaczkę. A to nie w kij dmuchał, Złota Pani to najpotężniejsza magiczna istota w Warszawie (a przynajmniej jedna z najpotężniejszych). Oczywiście Herbert przybył tam w konkretnym celu – dowiedzieć się, gdzie na ostatnie trzydzieści lat przepadła jego matka. Ale Złota Pani ma dla niego przy okazji zadanie do spełnienia, a szaleństwa kilkudniowej imprezy mają dość nieoczekiwane konsekwencje.

„Bezsenni” są dłużsi od „Orderu”, mają objętość zbliżoną do „Okupu krwi”. Wyszło im to na dobre, bo akcja nie jest tak mocno skondensowana. Autor wprowadza dwa równoległe wątki, przez co czytelnik nie nuży się jednym, wałkowanym bez przerwy tematem. Dzięki temu też akcja nie leci na łeb, na szyję, choć pozostaje wartka. Inna rzecz, że Jamiołkowski wprowadził bardzo dużo nowinek właściwie znienacka, co może czytelnika przytłaczać (mogą sobie z Butcherem rękę podać).

Przykro mi, bardzo się starałam, ale nie mogę nie porównywać cyklu o Herbercie Kruku z „Aktami Dresdena” – obie serie są zbyt podobne i obie bardzo lubię. Ale na etapie trzeciego tomu widać pewne różnice. Pierwsza jest taka, że podczas gdy Butcher, pisząc trzeci tom swojej opowieści, zdawał się już wiedzieć, dokąd to wszystko zmierza i zakładał jakąś zamkniętą całość, tak Jamiołkowski chyba jeszcze tego nie wie i nie zakłada. Nie ma w tym nic złego, w końcu seria o warszawskim Kruku może równie dobrze pozostać zbiorem luźno związanych epizodów, nikt nie karze jej się łączyć w spójną całość. Ale osobiście uważam, że wrażenie celowości wyszłoby cyklowi na dobre. W ten sposób można pokazać czytelnikowi, że się wie, co się właściwie robi.

Sam Herbert robi się coraz bardziej podobny do Harryego Dresdena. Niby nie jest detektywem, ale coraz bardziej w swoje poczynania angażuje służby (inna rzecz, że jeżeli akurat poluje na jakieś magiczne niewiadomoco, które morduje ludzi, to w normalnym kraju nie ma siły, żeby służby się sprawą nie zainteresowały). Fascynująca jest jednak różnica, z jaką obaj bohaterowie podchodzą do zabijania swoich wrogów. Harry co prawda bez wyrzutów sumienia ciśnie w nich fireballem w zamkniętym pomieszczeniu, ale kiedy musiał własnoręcznie odstrzelić człowieka, to przeżywał to przez wiele miesięcy. Herbert zdaje się nie mieć takich rozterek, jeśli wina jest ewidentna, zostanie wykonana najwyższa kara. I to mnie trochę zastanawia. Bo tak, z jednej strony czytelnicy przyklasną decyzjom Herberta, boć to właśnie należało zrobić. Ale z drugiej… to jest przecież zwykły człowiek, nie miał dotąd do czynienia z niczym wystarczająco paskudnym na tyle często, żeby się całkiem uodpornić, a u zwykłych ludzi zabicie kogoś powinno zostawić jakiś ślad lub opór. Jak dotąd nie mamy informacji żeby coś takiego się z Herbertem działo. I być może jest to wpływ magicznej metalowej ręki i tytułu obrońcy miasta oraz syreniej magii (jak sugerowano w poprzednim tomie), ale trochę brakuje mi w tym momencie refleksji. Jeśli czujemy, że coś zmienia naszą osobowość, to chyba poświęcamy temu jednak nieco więcej uwagi, niż jedno zdanko. Tak mi się wydaje.

Skoro już przy bohaterach jesteśmy, to oczywiście kilku starych znajomych spotkamy. Jest więc Zazel, gdzieś tam miga Anna, a i oficer BORu z poprzedniego tomu się pojawia. Poza tym autor wprowadził kilka nowych postaci, co do których jeszcze nie jestem pewna, czy zostaną na dłużej, czy już się nie pojawią (oceniając po dotychczasowych dokonaniach, raczej to drugie, ale nie przesądzajmy). No i jest Tycjana. Z nią mam pewien problem.

Tycjana mogłaby być bardzo interesująca postacią kobiecą. Ale nie do końca wyszło, bo autor za mało nam o niej mówi. Właściwie wiadomo tylko, że kręci się przy Dworze Złotej Pani, miała ciężkie dzieciństwo, cięty język ciągle ma. I to wszystko. Bardzo fajnie czyta się jej rozmówki z Herbertem i docinki z Zazelem, ale niewiele z tego wynika. Dodatkowo człowiek ma wrażenie deja vu, bo kwestie Tycjany, jej przebojowość i zachowanie bardzo przypominają to, co prezentowała nam Anna w pierwszym tomie (plus drobne złośliwości). Mam nadzieję, że Jamiołkowski nie okaże się jednym z tych autorów, który potrafi pisać tylko jedną postać kobiecą w fąfdziesięciu odsłonach. (No dobra, jest jeszcze Złota Kaczka, ale ona pełni tu całkiem zasłużoną rolę udzielnej królowej. Bardzo łaskawej zresztą, jak na istotę nadprzyrodzoną. Wychodzi na to, że w Polsce mamy łaskawe istoty nadprzyrodzone i bezwzględnych magów, zaś w USA na odwrót).

Podsumowując, „Bezsenni” są opowieścią dużo zgrabniejszą niż „Order”. Mają co prawda wady, ale nie aż takie, żeby zepsuć mi radość czytania tej czysto rozrywkowej opowieści. Czekam na kolejny tom. 

Książkę otrzymałam od wydawnictwa Genius Creations

Tytuł: Bezsenni
Autor: Marcin Jamiołkowski
Cykl: Herbert Kruk
Wydawnictwo: Genius Creations
Rok: 2016
Stron: 308

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.