Już za kilka dni, za dni parę (a konkretnie 19.12) będzie można dostać w sklepach nowiutką część przygód Herberta Kruka, czyli „Order”. Poprzednia mnie zachwyciła, więc z ogromnym entuzjazmem podeszłam do drugiej (byłam akurat po spotkaniach z Dresdenem, więc pozostaliśmy w temacie, ale wróciłam do Polski). I powiem wam, że się nie zawiodłam, choć kilka uwag mam.
Po wydarzeniach sprzed kilku miesięcy Herbert próbuje wrócić do normalnego życia. Nie porzuca jednak myśli o zemście – ciągle szuka Schrödingera, niestety, na razie bez skutku. Tymczasem, aby podreperować budżet, gra na wyścigach. Tam też spotyka starszego jegomościa, który prosi go o przysługę. Skradziono bowiem order Virtuti Militari, ale niezwykły – został on bowiem przyznany miastu Warszawa i od tej pory w pewien sposób je chronił. Strach pomyśleć, co planuje złodziej, skoro zależało mu na pozbawieniu miasta tej ochrony…
Może zacznę od uwag (a właściwie jednej uwagi), będziemy to mieli z głowy. Otóż nawet w porównaniu z „Okupem Krwi” (który nie był zbyt bogaty we wszelkiego rodzaju poboczności), „Order” wydaje się mocno skondensowany. Fajnie, że Jamiołkowski nie serwuje nam wielostronicowych opisów wszystkiego, ale sama sucha intryga (sucha w sensie, że bez omasty, nie w sensie, że drętwa) pozostawia zmęczenie i niedosyt. Zmęczenie, bo prowadzona jest wartko i w pewnym momencie czytelnikowi zaczyna brakować oddechu. Niedosyt, bo chętnie bym o tej Warszawie poczytała więcej. I fakt, że autor nie wprowadza nowych postaci, więc nie ma niczego nowego do opisania w ogóle nie jest usprawiedliwieniem. Przydałby się jakiś wątek poboczny. Albo dwa.
Sam Herbert się zmienia – nie do końca pozostaje tym samym bohaterem, którego poznaliśmy w „Okupie Krwi”. Tę przemianę bardzo dobrze autor rozegrał, bo z jednej strony jest ona subtelna i dotyczy tylko niektórych spraw i zagadnień w życiu bohatera, ale też pozostaje narzucana z zewnątrz i choć niejako pokrywa się z wolą Herberta, to jednak pozostaje obca, co nie do końca mu pasuje. Ciekawi mnie bardzo, jak ten konflikt rozegra się dalej.
A skoro już przy bohaterach jesteśmy, to wygląda na to, że autor bardzo ich lubi, co udziela się też czytelnikom, ale z drugiej strony nie przeszkadza mu czasem kogoś sponiewierać. Właściwie że znaczących postaci zostajemy w starym, znanym z „Okupu..” składzie. Ubywa jednego bohatera, dochodzi za to dwójka nowych. To mnie akurat troszkę rozczarowało, bo co prawda od razu widać, że mamy do czynienia z cyklem kameralnym, ale jednak spodziewałam się czegoś więcej (zwłaszcza, że w kwestii czarnych charakterów też nic nas nie zaskakuje – serio, od połowy książki mniej więcej wiedziałam, kto stoi za tym całym zamieszaniem).
Ale ja nie o tym chciałam. Otóż bardzo podoba mi się rozwój postaci drugoplanowych (mam tu na myśli głównie panią detektyw Annę, bo Zazel pozostaje typowym nerdem i w sumie do twarzy mu w tej roli. Alsoł, autorze, I see, what you doing there z Anną i Herbertem i jeszcze nie wiem, czy mnie to cieszy, czy nie). Podoba mi się także podejście autora i jego bohaterów do tak zwanych przypadkowych ofiar. Widzicie, zwykle ta dziewczyna, na którą rzuciło się pomniejszy urok, żeby niczego nie widziała albo ten chłopak, któremu gwizdnęliśmy środek transportu uciekając przed potworem nie obchodzi ani autora, ani protagonisty. Tutaj kiedy bohaterowie chcą wykorzystać losową dziewczynę, pilnują przynajmniej, żeby nie zrujnować jej życia.
Na koniec jeszcze słów kilka o czymś, co zachwyciło mnie już w poprzednim tomie, ale jakoś tak zapomniałam wspomnieć wcześniej, czyli o systemie magicznym. Jest on bowiem uroczo absurdalny i absolutnie oryginalny. Autor oparł go na żywej materii miasta oraz ludzkich przyzwyczajeń. Furda łacińskie inkantacje czy latynizowany bełkot, furda kute na pamięć formułki. Wszak język miasta to język przepisów i biurokracji. I tak doskonałe zaklęcie niewidzialności zapewni przykrycie się tym, co ludzie zwykli w codziennym życiu z premedytacją ignorować (licencje programów i regulaminy umów telekomunikacyjnych, na przykład), a do zmiany postaci wystarczy wyrecytowanie formułki prawnej dotyczącej dowodu osobistego. Może nie brzmi to szczególnie przekonująco, ale w praktyce wypada przekozacko – nie dość, że biurokratyczny bełkot się do czegoś przydaje, to jeszcze nadaje magicznym pojedynkom tragikomiczny rys (a jeśli chodzi o humor, to Jamiołkowski ma świetne wyczucie. Butcher się przy nim jednak chowa).
Podsumowując, drugi tom przygód Herberta Kruka wychodzi na plus, choć przydałoby się go nieco bardziej rozbudować. Ale pewnie trochę przesadzam – drugie tomy trylogii przeważnie są nieco słabsze o początkowych i końcowych. Ważne, żeby zamknięcie było mocne.
Książkę otrzymałam od wydawnictwa Genius Creations.
Autor: Marcin Jamiołkowski
Cykl: Herbert Kruk
Wydawnictwo: Genius Creations
Rok: 2015
Stron: 230
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.