Strony

środa, 28 czerwca 2017

"Poison City" Paul Crilley

Mam pewną słabość do urban fantasy. Może nie jest to mój ulubiony gatunek, z którego muszę czytać absolutnie wszystko (co, biorąc pod uwagę fakt, jak niewiele u nas wychodzi, nie byłoby jakimś szczególnym wyzwaniem), ale lubię sobie sięgnąć. Do niedawna nie zastanawiałam się, co właściwie sprawia, że niektóre powieści mi się podobają, a inne nie. „Poison City” (nie bardzo rozumiem decyzję wydawcy o pozostawieniu oryginalnego tytułu, serio) sprawiło, że zaczęłam się zastanawiać.

Gideon Tau jest policjantem w Durbanie – ale nie zwyczajnym krawężnikiem. Pracuje dla wydziału specjalnego, zajmującego się problemami natury nadprzyrodzonej. W chwilach wolnych od pracy zajmuje się prywatnym śledztwem w sprawie porwania własnej córki, którą uprowadzono trzy lata temu. Jest przekonany, że mała nie żyje i teraz zależy mu już tylko na zemście. Tymczasem w mieście zaczynają dziać się dziwne rzeczy. Policja odnajduje zwłoki ludzi (i nie tylko) zamordowanych najwyraźniej w jakiś rytualny sposób a orisza (bo tak się w Durbanie i okolicy nazywa wszelkie byty nadprzyrodzone) są niespokojne. Coś wisi w powietrzu.

Czytając „Poison City” miałam wrażenie, że autor postanowił wyciągnąć kilka motywów z co bardziej popularnych serii urban fantasy i skompilował je w jednej, na zasadzie „to nie tak powinno być, zrobię to jak należy”. Niestety, to „jak należy” jest bardzo subiektywnym zdaniem autora i jako czytelniczka niekoniecznie je podzielam. Ogólnie mam wrażenie, że autor starał się napisać coś na kształt „Akt Dresdena”, tylko żeby było mroczniej (bo mrok jest bardziej tru) i bardziej realistycznie (z tym specyficznym realizmem rozumianym jako „więcej smrodu, brudu i ubóstwa oraz powtarzania, że ludzie to podłe gnidy”). Bo co my tu mamy? Wydział delficki policji do spraw nadprzyrodzonych różni się od chicagowskiego Wydziału Śledczego do Spraw Specjalnych tylko tym, że ten pierwszy walczy oficjalnie magią i z magią, a ten drugi musi wydatki na nietypowe uzbrojenie i wsparcie ukrywać. Główny bohater ma za towarzysza magicznego psa, ale to wredny, parszywy kundel z problemem alkoholowym, gdzie mu tam do dresdenowskiego Myszka… i tak dalej w tym guście. Oczywiście ta zbieżność motywów może wynikać po prostu z faktu, że gatunek operuje pewnym ograniczonym rekwizytorium. Niemniej, jak dotąd czytani przeze mnie autorzy potrafili tym fabularnym rekwizytom nadać jakiś niewymuszony, indywidualny rys. Crilleyowi się to nie udało.

Świat przedstawiony jest… niespójny. Przy czym jest to rodzaj niespójności tworzony raczej przez nieumiejętność dobierania informacji przez autora, a nie nieprzemyślaną kreację. Ot, taki choćby Traktat, który ludzkość zawarła z oriszami, mający chronić jednych przed agresją drugich (i na odwrót). No i wszystko proste fajne, ale na początku dowiadujemy się, że Tau musi jednego orisza zdjąć po cichu i nieoficjalnie, bo inaczej pogwałciłby Traktat. A musi go zdjąć, bo tenże orisza… porywa dzieci, które później kończą martwe. Czyli wychodzi, że Traktat chroni tylko stronę magiczną… jednak jakieś sto stron dalej mamy scenę, w której bohatera zaatakowały wampiry, a on jest zdziwiony, bo wampiry w ten sposób złamały Traktat. Więc czyżby Traktat nie obejmował dzieci? Dlaczego i w jakich konkretnie okolicznościach? Tego autor nie wyjaśnia.

Takich niedomówień, niedopatrzeń i wynikających z nich kiksów jest sporo (na przykład podobno każdy policjant po zakończeniu magicznego szkolenia w wydziale delfickim dostaje duchowego przewodnika – czyli istotę magiczną, mającą udzielać szeroko pojętego wsparcia. Ale w powieści, mimo występowania kilku delfickich policjantów w scenach, w których bardzo przydałoby im się jakiekolwiek wsparcie, widzimy tylko jednego duchowego przewodnika, psa należącego do Tau). Dość znacząco psują one przyjemność z lektury, a autor zdaje się ich kompletnie nieświadomy – beztrosko wprowadza kolejne elementy świata przedstawionego, nie przejmując się dziurami. Oczywiście można w ten sposób prowadzić narrację – Butcherowi na przykład całkiem zgrabnie się udaje, ale on przynajmniej dba o to, żeby bezsensowny na początku element bardzo szybko stał się sensowny. Crilley o tym drugim etapie zapomina. Oczywiście jest szansa, że coś się zepsuło w przekładzie i polskiej redakcji, ale szczerze mówiąc, wątpię.

Postacie wypadają znacznie lepiej niż scena, na której przyszło im grać. Co prawda sam Gideon Tau nie należy do mojego ulubionego typu bohaterów (widzicie, wole dobrych chłopaków/dziewczyny, którzy czasem muszą zastosować nieczyste metody niż twardych gliniarzy z traumą i brakiem wiary w ludzkość, a Tau bliżej do tego drugiego), ale jest napisany spójnie. W tym bardzo ładnie wypada motyw jego obsesji na punkcie córki i ogólne pokazanie, jak bardzo dezorganizuje mu życie (ach te uroki nieprzepracowanych traum). Znacznie ciekawszą postacią (choć, mimo że autor poświęcił jej sporo czasu antenowego, boleśnie słabo wyeksponowaną) jest Armitage – przełożona i w pewnym sensie przyjaciółka głównego bohatera. Niestety, poza tym, że to baba ze stalowymi jajami, niewiele o niej wiemy. Być może autor miałby większe pole manewru, gdyby to nie Gideon był narratorem. Ale jest, a on o Armitage wie wszystko i nie czuje potrzeby powtarzania tego czytelnikowi. Pozostałe postaci to bardziej rekwizyty fabularne – nie potrafiły zaciekawić, a ich role (poza może dwoma, trzema wyjątkami) były bardzo trzecioplanowe.

Doszliśmy do miejsca, w którym powtórzę swój leitmotiv: narracja w czasie teraźniejszym nie jest fajna. Albo nie działa wcale (bo mózg czytelnika automatycznie zmienia czas narracji na wygodniejszy, czyli przeszły), albo odnosi skutek odwrotny do zamierzonego. Nie idźcie tą drogą w klasycznych fabułach. Criley niestety poszedł.

Niewątpliwym plusem „Poison City” jest egzotyczność dekoracji. Rzecz dzieje się przecież RPA i autor postanowił oczarować czytelnika afrykańską menażerią stworzeń nadnaturalnych. To pewna nowość na rynku zalanym kulturą anglosaską (i, rzadziej, słowiańską).

No i z jednej strony nie jest to książka tragiczna – ot, przeciętny przedstawiciel tej grupy utworów, w których prowadzący śledztwo bohater głownie zbiera oklep ogólny. Gdybyśmy mieli do czynienia z debiutem, stwierdziłabym, że autor mimo potknięć, dobrze rokuje. Niestety, nie mamy (i tu być może leży problem – autor pisywał głównie rzeczy osadzone w znanych światach, powieści i scenariusze z różnych franszyz. Tam ekspozycja świata nie jest tak ważna jak ekspozycja fabuły. W utworach własnych niestety ważne są obie te rzeczy). Nie czuję, żeby zmarnowała sobie kawałek życia, czytając ją. Ale jeśli nie wyjdzie u nas kolejny tom (już się pisze), to nie będę płakać. Choć jeśli wyjdzie, to pewnie przy okazji przeczytam.

Tytuł: Poison City
Autor: Paul Crilley
Tytuł oryginalny: Poison City
Tłumacz: Jerzy Malinowski
Cykl: Wydział Delficki
Wydawnictwo: Akurat
Rok: 2016
Stron: 432

środa, 21 czerwca 2017

Na Fantasmazurii 2017 byłam

Wiecie, jestem jedną z tych osób, które nieustannie narzekają, że jak się dzieją fajne rzeczy, to za daleko, żeby można było tam sensownie dotrzeć. I jest to w sumie prawda, bo środkowa północ Polski jest wyjątkowo uboga w eventy, które by mnie interesowały (w ogóle północ Polski jest uboga w eventy). Hipokryzją byłoby olać konwent, kiedy ten już się pojawi.


Dlatego też na pierwszej edycji Fantasmazurii musiałam się pojawić, bo honor blogera nie pozwalał inaczej. Wynikiem czego ta oto notka. A ponieważ po ostatnich Targach Książki spodobała mi się forma wymienionych w punktach luźno powiązanych impresji, ta relacja będzie w tej samej konwencji.

1. Dzień zaczęłyśmy (ja i koleżanka G., która się ze mną na imprezę wybrała) od raźnego tuptania w kierunku Expo Mazury - od przystanku Polskiego Busa i PKSu jest kawałek, a uznałyśmy, że komunikacja miejska jest dla słabych. Acz trzeba przyznać uczciwie, że przystanek jest pod samym budynkiem targów.

2. Byłyśmy dość wcześnie w sobotę. Atrakcje zaczynały się od 10.00, dlatego przycupnęłyśmy w otwartej wcześniej strefie planszówek. Trzeba przyznać, że gdybyśmy chciały skorzystać (nie chciałyśmy) to byłoby w czym wybierać - wypożyczalnia była zaskakująco bogato zaopatrzona.

Konwent bez pluszowych poków to nie konwent. A tym razem maskotki były jakieś ładniejsze niż zwykle.
3. Pierwszym punktem programu, jaki mnie interesował, był dyżur autografowy Aleksandry Janusz-Kamińskiej, który zaczynał się o 11.00. Miałyśmy więc godzinkę na zwiedzanie strefy targowej i wystawowej. Powiem szczerze, że targowa wypadła bardzo przyzwoicie, jak na początkujący konwent. Oczywiście na ogromnej hali zmieściłoby się jeszcze znacznie więcej stoisk, ale i tak było lepiej niż oczekiwałam. Część wystawowa natomiast wypadła trochę ubogo. Za to był czołg (którego nie sfotografowałam, bo fotoreporter ze mnie jak z koziej rzyci waltornia. Fajnych fotek spodziewajcie się dopiero, jak zabiorę ze sobą Lubego).

Autorka dyżuruje...
4. Sam program natomiast wypadł nieco... ascetycznie. Plusem tego było, że na panele dyskusyjne przewidziano po dwie godziny (bo czasem naprawdę godzina to za mało), ale wolałabym mieś trochę większy wybór. A już zupełnie subiektywnie ubolewam, że najwięcej ciekawych punktów było w piątek, kiedy nie było mnie), ale... wolałabym mieć większy wybór. Jednak ponieważ to pierwszy raz, wybaczam.

...i takie autografy daje.:)
5. Aleksandra Janosz to bardzo fajna osoba i trochę szkoda, że nie było do niej najmniejszej kolejki po autograf (serio, zasłużyła na nią). Choć może pomogłoby, gdyby stanowisko dyżurów było jakkolwiek oznakowane. Bo poza ścianką z logo imprezy (i sponsorów), stolikiem i krzesłem nie było tam nic - nawet kartki z nazwiskiem autora mającego akurat dyżur. Co obrotniejsi pożyczali własne ksiązki z mieszczącego się naprzeciwko stoiska MadBooks, żeby się jakoś oznakować, no ale chyba nie o to chodzi...

6. Problematyczne było też, że program nie zawierał informacji o wszystkich atrakcjach. Na przykład nie było w nim nic o turniejach gier planszowych...

Cosplay też był.
7. Pierwszym panelem, na który poszłam, było "Czy fantastyka ma przyszłość, czy pozostają tylko odgrzewane kotlety?". Sam panel była bardzo ciekawy, niestety, skończył się przedwcześnie. Cierpiał jednak na pewną przypadłość, wspólną z innymi panelami, na których na tym konwencie byłam. Mianowicie - dyskutanci na podobny temat rozmawiali w piątek entuzjazm do dyskusji w nich opadł. Poza tym wszyscy się ze sobą zgadzali. To nudne.;P

8. Drugim panelem, było "Nauka a science fiction" i przyznam, że był znacznie ciekawszy (głownie dlatego, że wśród dyskutantów nie panowała aż taka jednomyślność). Co prawda dyskutanci poszli zdecydowanie w kierunku nauki i kiksów fabularnych, niż science fiction jako takiej, ale w sumie to chyba wyszło całej dyskusji na dobre. Najlepiej mi się słuchało Aleksandry Janusz (może to wygląda trochę na psychofaństwo, ale nic nie poradzę, że lubię słuchać praktykujących naukowców z doświadczeniem w narracji). Artur Olchowy też fajnie wypadł, poczułam się zachęcona do przeczytania jego ksiązki.;)

Autorzy zagraniczni też dyżurowali.;)
9. Potem zostało mi już tylko spotkanie z Adrianem Tchaikovskym. Trochę smutne jest to, że Rebis nie skorzystał z okazji i nie wypuściła na Fantasmazurię przedpremierowo nowej powieści autora (która ma premierę za dwa tygodnie), fani byliby wniebowzięci (w tym niżej podpisana, zwłaszcza, że po wysłuchaniu wypowiedzi autora jestem zaintrygowana jeszcze bardziej). Za to zapowiedź turnieju w "Rosyjską Ruletkę" (ogłaszana przez radiowęzeł, bo w programie imprezy jej nie było...) wywołała u Tchaikovsky'ego ogromną wesołość. Ach, no i autor puścił farbę, że "Dzieci czasu" będą miały kontynuację.

Nawet modliszkę mi narysował ^^
10. Zdobyłam autograf! Pierwotnie chciałam wziąć wszystkie dziesięć tomów, ale kiedy okazało się, że mój Nadworny Tragarz nie pojedzie ze mną, musiałam ograniczyć się do jednej...

A na koniec, tradycyjnie, łupy konwentowe.
Co w podsumowaniu? Cóż, Fantasmazuria ma z pewnością potencjał, żeby stać się konwentem może nie tak wielkim jak Pyrkon cy Polcon, ale co najmniej średnim. Miejsce jest, baza hotelowa też pewnie się znajdzie (w końcu to, było nie było, miejscowość turystyczna). A i organizatorzy muszą być obrotni, skoro na pierwszy konwent udało im się sprowadzić kilku zagranicznych gości - to też dobrze wróży. Na chwile obecną trzymam kciuki i kibicuję. W przyszłym roku też pojadę.

środa, 14 czerwca 2017

Siódme urodziny bloga: wyzwanie ROK Z NEBULĄ

Powiem Wam, że mając bloga w tym wieku, czuję się jak dinozaur blogosfery. Większość z tych, którzy zaczynali ze mną (lub mieli prosperujące blogi, kiedy zaczynałam), już od dawna nie pisze lub pisze bardzo sporadycznie. Czasem czuję się jak jakiś ostatni smok.

Ale taki wiek blogaska oznacza też, że miałam już kilka ładnych okazji do pisania notek rocznicowych - podawania statystyk, dziękowania czytelnikom i czasem robienia konkursów. Tym razem pomyślałam, że może zrobię coś innego. Coś, co w jakiś sposób pozwoliłoby mi się rozwinąć i w co mogłabym zaangażować innych. I tak oto zrodził się pomysł. Zapraszam Was do wzięcia udziału w wyzwaniu czytelniczym Rok z Nebulą.
Słowem wstępu
Najpierw może kilka słów wstępu, zanim przejdziemy do konkretnych wytycznych. Dlaczego Nebula? Bo to bardzo prestiżowa nagroda, to raz. Dwa, że przyznawana przez Komisję, a wiadomo, że wszystko, co przyznawane przez komisję, jest lepsze od tego, na co głosują fani. A poważnie, to po prostu wybrałam akurat tę nagrodę dlatego, że spośród wyróżnionych nią książek sporo wyszło po polsku, w porównaniu do innych nagród branżowych. Ale nie martwcie się, mam zamiar blogaska jeszcze kilka lat prowadzić i kolejne rocznice będę obchodzić z kolejnymi nagrodami, tak że jakby co, możecie zgłaszać kandydatów na przyszłość.;)

Cel i zasady
Z listy powieści nominowanych i nagrodzonych Nebulą (pełna lista tutaj) wybrałam 12, po jednej na każdy kolejny miesiąc - to ilość, której nawet taki nieogar jak ja powinien podołać. Wybierałam według prostych kryteriów. Po pierwsze - książka musiała być po polsku. Po drugie, musiała mnie interesować, a po trzecie, dostawała dodatkowe punkty, jeśli miałam ją w domu (z oczywistych względów odpadły ksiązki, które już czytałam). Oczywiście nie ma żadnego powodu, żebyście kierowali się przy wyborze takimi kryteriami, stwórzcie sobie własne.

Według powyższych zasad wybrałam dwanaście tytułów i po jednym będę co miesiąc czytać i recenzować. Nie przyporządkowywałam jednak konkretnych książek do konkretnych miesięcy, choć jeśli chcecie, to oczywiście możecie tak zrobić.

W skrócie:
1. Z pełnej listy nominowanych i nagrodzonych Nebulą powieści wybieramy 12.
2. Co miesiąc recenzujemy jedną.

Moje recenzje będę starała się umieszczać do 15 każdego miesiąca (więc czerwcowa pojawi się przed 15 lipca i tak dalej).

A oto i moja lista:


"Czy androidy marzą o elektrycznych owcach?" Philip K. Dick (nominacja 1969)
"Wszyscy na Zanzibarze" John Brunner (nominacja 1969)
"Lewa ręka ciemności" Ursula K. Le Guin (nagroda 1970)
"Wiosna Helikonii" Brian W. Aldiss (nominacja 1983)
"Czerwony Mars" Kim Stanley Robinson (nagroda 1994)
"Paladyn dusz" Lois McMaster Bujold (nagroda 2005)
"Piekło pocztowe" Terry Pratchett (nominacja 2006)
"Mały brat" Cory Doctorow (nominacja 2009)
"Nakręcana dziewczyna" Paolo Bacigalupi (nagroda 2010)
"Wśród obcych" Jo Walton (nagroda 2012)
"Cudzoziemiec w Olondrii" Sofia Samatar (nominacja 2014)
"Piąta pora roku" N. K. Jemisin (nominacja 2016)

Mam  nadzieję, że przyłączycie się do zabawy. A jeśli nie, to przynajmniej trzymajcie kciuki za mnie i za innych.;)

sobota, 10 czerwca 2017

"Sekrety roślin i zwierząt w miejskiej dżungli" Nathanael Johnson

Kiedy pierwszy raz usłyszałam o „Sekretach roślin i zwierząt w miejskiej dżungli” (szkoda, że wydawca nie został przy oryginalnym tytule. „Niewidoczne miasto” brzmi dużo lepiej, ale rozumiem, że chciał od razu wyłożyć kawę na ławę), od razu zwróciłam na nią uwagę. Widzicie, o ile w gronie naukowców ekosystemy miejskie są coraz bardziej modne (bo to mało wyeksploatowany, tani i niekłopotliwy w badaniu temat) o tyle większość literatury przyrodniczej, popularnonaukowej czy pięknej, ciągle próbuje nam wmawiać, że przyroda to jest gdzieś tam, daleko, gdzie nie ma ludzi. Nathanael Johnson postanowił wałczyć z tą tendencją.

Otóż wychodząc na spacery ze swoją malutką córeczką i odpowiadając na niekończącą się litanię pytań „A co to?”, doszedł do wniosku, że kompletnie nie wie, jakie rośliny i zwierzęta go otaczają, a w pewnym momencie duma rodzicielska nie pozwalała mu już udzielać ogólnikowych odpowiedzi typu „drzewo” czy „ptak”. To doświadczenie uświadomiło mu, jak wielu rzeczy nie jest w stanie pokazać córce, ponieważ sam intencjonalnie je ignoruje. Postanowił to zmienić.

W „Sekretach…” szalenie podobają mi się dwie rzeczy. Po pierwsze samo, konsekwentnie realizowane, założenie tekstu: natura jest tuż obok, nawet w największej metropolii. Autor nie ustaje w wysiłkach, aby przekonać czytelników, że nie muszą wyjeżdżać w totalną dzicz, aby zająć się amatorsko obserwacją przyrody – nawet w największej metropolii w zupełności wystarczy przejść się do starszej dzielnicy domków jednorodzinnych albo większego parku. Wystarczy pewna otwartość. Jeśli tylko zechcemy przyjrzeć się bliżej gołębiowi albo własnemu trawnikowi, możemy tam dostrzec rzeczy fascynujące. Wystarczy chcieć.

Druga rzecz, to to, jak zgrabnie autor przekonuje czytelników, że obserwacja natury to sport, który poza samym zaangażowaniem właściwie nie wymaga od nas żadnych dodatkowych nakładów. Radzi, co może nam się przydać, jak dobrać najlepsze modele i wydać na to jak najmniej. Przyznam, że to pierwsza książka o hobby (bo Johnson prezentuje obserwację przyrody nie jako sirius biznes, ale właśnie jako hobby, coś, czym zajmujemy się dla relaksu, po godzinach i na luzie), z jaką miałam styczność, która próbuje przekonać czytelnika, że to, o czym traktuje to prosta przyjemność nie wymagająca poświęcania miliona godzin. Kieruje swoje słowa do kompletnych laików, robiąc to w taki sposób, aby realnie ułatwić początkującym zadanie oraz przekonać nieprzekonanych.

Sama konstrukcja książki też wypada bardzo zgrabnie. Autor najpierw przedstawia kilka rozdziałów wstępnych w duchu „dlaczego, czym i jak to się je”, po czym wybiera kilka wyjątkowo pospolitych miejskich stworzeń i każdemu z nich poświęca rozdział w próbie udowodnienia, że nawet to, co najpospolitsze i trochę obrzydliwe na pierwszy rzut oka, może być fascynujące (choć w polskich realiach zamysł momentami bierze w łeb, bo na przykład sępnik różówogłowy to dla polskiego czytelnika czysta egzotyka). Taka konstrukcja się sprawdza.

Żeby jednak nie było za słodko, teraz będę się czepiać. Widzicie, w tego typu publikacjach bardzo cenię sobie dwie rzeczy: konsultacje naukowe i pewną swobodę tłumacza i/lub redaktora w zostawianiu przypisów. W „Sekretach…” nie uświadczysz ani jednego, ani drugiego, przez co powstają merytoryczne nieścisłości (albo zwyczajnie błędy). I tak w rozdziale o gołębiach mamy akapit, z którego wynika, że gołąb miejski i grzywacz to ten sam gatunek, ale ten drugi jest biały. Otóż nie – grzywacz, moi mili, jest od zwykłego gołębia około dwa razy większy, ale, żeby było zabawniej, podobnie ubarwiony (główną różnicę stanowi biała plama na karku grzywacza). To jest przypadek, w którym chyba tłumaczka coś pomieszała, bo cały akapit nie wygląda na szczególnie spójny. Ale na przykład w rozdziale o mrówkach konsekwentnie mówi się o mrówkach „amazońskich”, kiedy chodzi o „amazonki” (nazwa pochodzi od mitycznych wojowniczek, bo i zwyczaje te owady mają odpowiednie). Niby drobny błąd, ale wiecie, biologia to taka nauka, gdzie stawiając obok siebie sowę i sówkę mamy ptaka i owada, więc warto pilnować detali.

Inna kwestia to rzeczy, które wymagają doprecyzowania, a którym to doprecyzowaniem mogłyby być przypisy. Ot rozdział o wiewiórkach – autor rozprawia o wiewiórce czarnej i szarej, w pewnym momencie pada nawet zdanie, że jeśli w mieście spotkacie tego gryzonia, będzie to wiewiórka szara. I dla Kalifornii, w której mieszka autor, jest to prawda, ale dla Europejczyka już nie. Wziąwszy pod uwagę, że książka kierowana jest do kompletnych laików, wypadałoby krótko doprecyzować tę kwestię. Podobnie wygląda rozdział o wronach – kalifornijski autor opisuje zupełnie inny gatunek niż ten, który za oknem może zobaczyć polski czytelnik, a dopiero w kilku ostatnich podrozdziałach pada stwierdzenie „amerykańska wrona”, ale w taki sposób, że można je odczytać jako wskazanie miejsca występowania, a nie nazwę gatunku. Niby drobnostka, ale w pewnym momencie pada opis tego, jak odróżnić wronę od kruka. No i opis wrony (tej amerykańskiej, Corvus brachyrhynchos) niewiele ma wspólnego z europejską wroną. Za to doskonale pasuje do naszego gawrona. Niezręcznie.

Cóż, dostałam egzemplarz recenzencki, mam nadzieję, że w ostatecznym udało się nieco naprawić.

Mimo wymienionych niedociągnięć uważam, że „Sekrety roślin i zwierząt w miejskiej dżungli” to książka warta przeczytania i bardzo potrzebna. Bo uświadamia, że nawet mieszkając w metropolii można niewielkim nakładem sił i środków chronić przyrodę (co jest ważne o tyle, że bez zaangażowania lokalnych społeczności ciężko o skuteczne działania w temacie). Wystarczy ją dostrzec tam, gdzie, jak nam od lat wmawiano, nie ma nic wartego uwagi. 

Ksiązkę otrzymałam od wydawnictwa Vivante

Tytuł: Sekrety roślin i zwierząt w miejskiej dżungli, Majestat gołębi, dyskretny urok ślimaków i inne cuda przyrody
Autor: Nathanael Johnson
Tytuł oryginalny: Unseen City. The Majesty of Pidgeon, The Discret Charm of Snails, and Other Wonders of the Urban Wilderness
Tłumacz: Kinga Markiewicz
Wydawnictwo: Vivante
Rok: 2017
Stron: 308

środa, 7 czerwca 2017

Na co poluje Moreni: czerwiec 2017

Czerwiec nie jest miesiącem szczególnie bogatym w zapowiedzi (i całe szczęście, wreszcie czas na nadrobienie zaległości) ale i tak sporo mi się tego nazbierało (byłoby więcej, ale postanowiłam, że nie będę ujmować w moich zapowiedziowych notkach kontynuacji tytułów, których jeszcze nie czytałam). Jest nawet jeden tytuł, który miał tu być, ale okazało się, że przesunięto go na lipiec, więc będzie w lipcu.

Tymczasem znowu mamy spadkowicza i znowu jest to "Miasto schodów", o którym już pisałam. Tym razem zapowiadają je na 14 czerwca.

Chcę mieć

"Psi dar" Clarie Guest
14 czerwca

Kolejna pozycja z serii Eco od Marginesów, więc oczywiście moje must have. Aż dziwne, że do tej pory nie było niczego o psach (nie, żebym narzekała. Nie mam nic do książek o psach, ale jest ich na rynku tyle, że zwykle nie tęsknię za kolejną). "Psi dar" jest o tyle dla mnie interesujący, że łączy wątki z literatury "eco" z wątkami z literatury "med", którą też bardzo lubię.

„To, że kocham psy, nie jest dla nikogo niespodzianką, tak samo jak to, że nie godzę się na ich wykorzystywanie. Podeszłam więc do tej książki jak przysłowiowy pies do jeża. Spodziewałam się instrukcji obsługi psa wykrywacza nowotworów, ale z marszu ujęła mnie historia myszek laboratoryjnych. Claire Guest na pewno ma serce na właściwym miejscu, pomyślałam, i nie pomyliłam się. Tak naprawdę to opowieść o życiu, które mogło trwać dzięki niezwykłym możliwościom psiego nosa. Piękna opowieść. Czasem trochę gorzka, ale mimo to, a może dzięki temu wiarygodna. Bardzo polecam”. - Dorota Sumińska
Węch psa jest tysiąc razy lepszy niż ludzki. Psy potrafią rozłożyć zapach na składniki i rozpoznać każdy oddzielnie, dzięki czemu znajdują narkotyki lub materiały wybuchowe nawet wtedy, gdy próbuje się je zamaskować innym zapachem.
Oraz psy są w stanie zidentyfikować zapach nowotworu.
Claire pamięta tamten dzień doskonale – na spacerze labradorka Daisy parę razy szturchnęła ją nosem w pierś. Kilka dni później badania wykazały, że Claire miała głębokiego, trudnego do zdiagnozowania raka piersi. Zrozumiała, że psy takie jak Daisy mogą uratować o wiele więcej istnień ludzkich. Ale okazało się, że psy umieją znacznie więcej! Potrafią u chorych na padaczkę lub cukrzycę wyczuć zbliżający się atak i ich ostrzec.
Psi dar to opowieść o tym, że nasi najlepsi przyjaciele mogą codziennie ratować nam życie, w zamian oczekując tylko pełnej miski i naszej miłości.

"Zdrajca" Jim Butcher
23 czerwca

Tu przyznam, że data premiery jest umowna, bo książki nie ma jeszcze na stronie wydawnictwa (przynajmniej w chwili, kiedy piszę notkę). Ale na moje pytanie na forum Mag odpowiedział, że czerwcowy termin nadal aktualny, więc wrzuciłam w notkę. I nie mogę się już doczekać, bo Chicago Dresdena to jeden z tych literackich światów, w których ostatnio czuję się najlepiej.

Opisu wydawcy też jeszcze nie ma.

Chcę przeczytać

"Pazur sprawiedliwości" Leonie Swann
16 czerwca

Z Leonie Swann u mnie zawsze pojawia się ten sam schemat. Najpierw zachwycam się pomysłem, potem rozczarowuje wykonaniem. Ale nie jest tak źle, skoro ciągle próbuję. Tymczasem autorka wraca do motywu zwierząt prowadzących śledztwo, więc może być ciekawie.

Najnowsza książka autorki "Sprawiedliwości owiec" i "Triumfu owiec".
Doktor Augustus Huff, wykładowca sławnego Uniwersytetu w Cambridge, staje przed poważnym problemem: Elliot Fairbanks, jeden z jego studentów, zginął w nieszczęśliwym wypadku. Augustus podejrzewa, że mogło to jednak być morderstwo, gdyż ofiara bynajmniej nie była aniołkiem. Morderca w wieży z kości słoniowej – to niedopuszczalne; Augustus więc, przy wsparciu Graya, afrykańskiej papugi żako, która należała do zmarłego studenta, wyrusza na poszukiwanie zabójcy. Augustus z początku popełnia błąd za błędem, papuga zaś okazuje się ptaszyskiem nad wyraz przemądrzałym. Lecz niebawem to właśnie Gray zaczyna stawiać właściwe pytania i Augustus pojmuje, że tylko razem są w stanie rozgryźć tę zagadkę.

"Czarownica znad kałuży" Artur Olchowy
20 czerwca

Postapo, które nie wygląda jak postapo. Co prawda motyw konfliktu czarownica vs ksiądz jakoś mnie nie porywa, ale całość rozgrywa się na Mazurach, a to w sumie niedaleko mnie, więc ciekawość jest. 

Świat sprzed wojny, która zdziesiątkowała ludzkość, pamięta już tylko Koślawa – stara zielarka mieszkająca nieopodal mazurskiego Okartowa. Przeczuwając zbliżającą się śmierć, przyjmuje na ucznia syna miejscowego gospodarza, by przekazać mu całą swą wiedzę.
Tymczasem do wsi przybywa nowy wikariusz. Realizując swoją szczególną misję, burzy ustalony ład okartowskiej społeczności.
W walce o małą ojczyznę i jej mieszkańców Czarownicy przyjdzie zmierzyć się nie tylko z bezwzględnymi i niekiedy szalonymi ludźmi, lecz także z własną starością, chorobą i sumieniem.

"Armageddon dzień po dniu" J. L. Bourne
21 czerwca

Przyjmijmy, że tym razem terminów z Papierowego Księżyca nie potraktuję sceptycznie.;) A przydałoby się wreszcie coś o zombie apokalipsie przeczytać.

„Apokalipsa zombie”, kiedyś będąca na marginesie horroru, stała się ostatnio jednym z najmodniejszych gatunków w popkulturze. Armagedon dzień po dniu J.L. Bourne’a to błyskotliwy i wciągający thriller, który z zapartym tchem przeczytają zarówno nowi, jak i zagorzali miłośnicy żywych trupów. Armagedon dzień po dniu uznawany jest za najlepszy horror o zombie obok The Walking Dead.
Urywkowe doniesienia medialne wskazują na chaos i przemoc, które rozprzestrzeniają się w amerykańskich miastach. Planetę ogarnia zło nieznanego pochodzenia. Umarli powstają, by objąć Ziemię we władanie jako nowy dominujący gatunek w łańcuchu pokarmowym.
Oto pisany odręcznie dziennik ukazujący walkę o przetrwanie jednego człowieka. Schwytany w sidła globalnej katastrofy, musi podejmować decyzje – wybory, które zaowocują albo życiem, albo wieczną klątwą przemierzania świata jako jeden z trupów.
Wkrocz, jeśli masz odwagę, do tego świata. Świata nieumarłych.

"Lily i ośmiornica" Steven Rovley
26 czerwca

Zwykle unikam zwierzęcej fikcji literackiej, a to dlatego, że autorzy piszący powieści o zwierzętach (zwłaszcza domowych) mają tendencję do bezczelnego szantarzu emocjonalnego na czytelniku, co mnie wyjątkowo zniesmacza. Ale tu bym zaryzykowała. Pachnie realizmem magicznym czy inszą oniryką.

Lily jest dla Teda kimś wyjątkowym: razem jedzą, śpią i spędzają każdą wolną chwilę. To jej ufa, to bez niej nie może żyć. I nie przeszkadza mu, że Lily jest jamnikiem.
Pewnego dnia na głowie ukochanego zwierzęcia pojawia się złowroga ośmiornica, która wywraca do góry nogami ich dotychczasowe życie. Żeby przetrwać trudne chwile, Ted ucieka w krainę wyobraźni. Szuka pomocy wśród rekinów, a nawet wyrusza na otwarte morze, aby pokonać złośliwego stwora.
Powieść Stevena Rowleya to coś więcej niż kolejna historia o oddanym czworonogu i jego właścicielu. Lily i ośmiornica przypomina, co to znaczy kochać z całego serca, i uczy, czym jest prawdziwa przyjaźń. Potwierdza też, że walka o tych, których kochamy, jest najtrudniejszą ze wszystkich walk – niezależnie od tego, czy toczymy ją na dwóch czy na czterech łapach.

"Bez odkupienia" Michael R. Fletcher
28 czerwca

Mroczna & krwawa fantasy to zdecydowanie nie jest mój konik, ale zafascynowała mnie konstrukcja świata. Oby było warto.

Tęsknisz za naprawdę mroczną fantasy spod znaku „Księcia cierni” Marka Lawrence'a? Oto nowy autor, który porwie cię opowieścią pełną mroku, krwi i obłędu. A przy tym pełną niezwykle oryginalnych pomysłów.
Rekomendacja od samego Anthony'ego Ryana niech będzie wystarczającą zachętą. Wejdź do Świata urojeń i zmierz się z meandrami ludzkiej świadomości.
Wiara kształtuje krajobraz, określa prawa fizyki i kpi sobie z prawdy. Powszechna wiedza jest siłą natury, nie aksjomatem. Oczywistością jest to, w co wierzy motłoch. Lecz szaleństwo stanowi oręż, a przekonanie – tarczę. Urojenia rodzą ohydnych nowych bogów.
Ten mroczny i brutalny świat zaludniają Geisteskranken – mężczyźni i kobiety, których urojenia przyjmują realne kształty, wypaczając rzeczywistość. Najwyższy kapłan Konig usiłuje stworzyć porządek z chaosu. Dyktuje wiernym, w co mają wierzyć, skupiając ich wiarę na jednym celu: chłopiec imieniem Morgen musi wstąpić na niebiosa, aby zostać bogiem. Bogiem, którego będą mogli kontrolować.
Jednak wielu innych też chciałoby zagarnąć przyszłego boga dla siebie, w tym sobowtóry – Dopple  – samego najwyższego kapłana oraz Łowca Niewolników, któremu nikt nie potrafi się oprzeć. Trójka zatwardziałych grzeszników – Najwspanialszy Szermierz Świata, Kleptyczka o morderczych zapędach i prawdopodobnie ostatni zdrowy psychicznie człowiek – również ma co do młodego bożka własne, nikczemne plany.
Do tego dochodzi jeszcze jedna przeszkoda: uciekający czas. Im potężniejsze stają się urojenia, tym trudniej je kontrolować. Nieuniknionym losem każdego z Geisteskranken jest znaleźć się w Zaśmierci. Pozostaje tylko pytanie:
Kto będzie tam rządził?

sobota, 3 czerwca 2017

Stosik #92

Na maj zaplanowałam sobie większe książkowe zakupy. I dotrzymałam słowa, choć część planowanych pozycji zostawiłam sobie jeszcze na czerwiec.;) Aby nie przedłużać, przejdźmy do konkretów.


Prawa kolumna to książki przywiezione z Warszawy (głównie z targów), lewa to inne źródła. Zacznijmy od lewej.

Na samej górze są dwie nowości Genius Creations, których co prawda nie zamawiałam do recenzji, ale skoro już przyszły, to pewnie kiedyś przeczytam. "Wyspa Mgieł" wygląda jak romantyczne young adult i jako takie nieszczególnie mnie pociąga. "Komandoria 54: Szare Płaszcze" wygląda interesująco, ale opis sugeruje ten rodzaj naturalizmu,, który w fantasy mnie męczy.

Dalej mamy dwie książki otrzymane do recenzji, dla odmiany obie niefantastyczne. "Sekrety roślin i zwierząt w miejskiej dżungli" otrzymałam od wydawnictwa Vivante i już zaczęłam czytać - to w końcu jedna z niewielu "eco" pozycji, która skupia się na tym, co pospolite dla większości z nas i przez to bagatelizowane, czyli miejskiej przyrodzie. "Ukryte życie lasu" dostałam od wydawnictwa Feeria. Bardzo mnie ciekawi, bo rzadko trafia się kombo "tematyka przyrodnicza" i "wysoka pozycja wśród nominowanych do bardzo prestiżowej nagrody ogólnoliterackiej" (Pulitzera w tym przypadku).

Trzy kolejne pozycje to efekt drobnych zakupów na poprawę humoru. "Duchowe życie zwierząt" chodziło za mną od jakiegoś czasu (oraz ma fenomenalną okładkę), a skoro było w przecenie, to się skusiłam. "Rzecz o ptakach" również jest książką z tych ślicznie wydanych i też chciałam zanabyć od jakiegoś czasu. A "Dziki seks" to zakup kompletnie spontaniczny (tak, był w promocji). Dawno nie widziałam książki, której wydawca zrobiłby taką krzywdę okładką i blurbem - dość rzec, że od premiery byłam przekonana, że to poradnik udanego życia erotycznego z radami z Cosmopolitana rodem...

A na samym dole mój prezent urodzinowy, co po pół roku wreszcie ciałem się stał. Kupiłam sobie "Gen" za urodzinowy bon, przeczytałam już wstęp i zapowiada się pysznie.:)

Prawa kolumna to zakupy bardziej chaotyczne. "Dobra świnka, dobra" to jedna z dwóch pozycji serii Eco, których mi brakowało (teraz brakuje tylko jednej). "Olgę i osty" kupiłam w ramach akcji wspierania lubianych autorów. :) Trzy kolejne pozycje to całkowicie spontaniczny zakup poczyniony w strefie taniej książki. "Poszukiwacze gatunków" to czysto popularnonaukowa pozycja o odkrywcach i badaczach flory i fauny. "Piękny kraj" jest tu chyba głównie dlatego, że leżał obok pozostałych dwóch książek. A "Mordercy w mauzoleach" to opis wycieczki autora po krajach byłego bloku wschodniego. "Sto tysięcy królestw" co prawda nie zostało kupione na tym samym stoisku, tylko wyłowione z kartonu z tanią książką na stanowisku Papierowego Księżyca, ale też jest zakupem spontanicznym.

"Mitologia nordycka" Gaimana też jest z Warszawy, ale nie kupiona na targach. Po prostu któregoś dnia zadzwoniła do mnie Serenity i zapytała, czy nie chcę jej ("Mitologii..." w sensie) za połowę ceny, bo na drugi egzemplarz dają taką promocję. Chciałam.

A "Ściana Burz" znowu z targów. Pierwszy tom mi się podobał, ale nie tak bardzo, jak bym chciała. Drugi nabyłam z nadzieją, że spodoba mi się bardziej i że będzie mógł obie spokojnie leżeć aż przyjdzie jego czas.

Trafiły do mnie też dwa ebooki:


Dwie pozycje od Prószyńskiego i s-ki, obie są kontynuacjami swoich cykli. "Maddaddam" to zwieńczenie trylogii pod tym samym tytułem. "Długi kosmos" zaś... no, pewnie jeszcze kilka tomów będzie miał.