Strony

środa, 26 lipca 2017

"Psi dar" Claire Guest

Przyznam, że mimo mojej nieustającej miłości do wszelkiej literatury o zwierzętach z książkami o psach mam pewien problem. W przypadku czystej fikcji autorzy często próbują czytelnika szantażować emocjonalnie w sposób wyjątkowo mało subtelny (no bo wiadomo, że jak piesek umiera, najlepiej poświęcając za kogoś życie, to się czytelniku wzruszysz. Nie będziesz skończonym męskim organem rozrodczym, żeby się nie wzruszyć, prawda? PRAWDA!?), co mnie wyjątkowo irytuje. W przypadku nie-fikcji… cóż, dość powiedzieć, że czasem mam wrażenie, że każdy psiarz chce napisać biografię swojego jakże wyjątkowego pupila. Co czasem daje fajne efekty, ale raz, że rzadko, a dwa, sprawia, że książek o psach mamy zatrzęsienie i zaczynam instynktownie szukać czegoś bardziej oryginalnego. „Psi dar” był o tyle wyjątkowy, że łączy wątki zwierząt z wątkami medycznymi, czyli ostatniego (po zwierzętach i fantastyce) z wierzchołków trójkąta moich głównych zainteresowań.

„Psi dar” jest historią poszerzenia zastosowania psów w medycynie. Pomocnicy niewidomych są dla nas już od lat czymś oczywistym, asystenci niepełnosprawnych ruchowo też się opatrzyli, jednak wszelka pomoc, jaką chorzy otrzymywali dotąd od psów polegała na wykonywaniu odpowiednich zadań na polecenie podopiecznego. Claire Guest postanowiła sprawdzić, czy da się w medycynie wykorzystać psi węch i temu projektowi poświęciła lwią część swojego życia. Po czym o swoich zmaganiach napisała (po trosze autobiograficzną) książkę.

Z książkami o zwierzętach zazwyczaj jest tak, że ponieważ autor ma do opowiedzenia ciekawą historię, wybacza mu się niedostatki stylu (no niestety, nie każdy jest zawodowym pisarzem jak Koontz czy Woolfson, nie każdy ma ukryty talent do pióra). Z Claire Guest jest podobnie. Jej styl jest po szkolnemu poprawny, płynny, ale bez jakichkolwiek pretensji do literackości. Powiedziałabym, że jest tak przejrzysty i zrozumiały, że aż nudny.

Natomiast sama historia już nudna zdecydowanie nie jest. Mnie osobiście fascynuje medycyna, zwłaszcza w odsłonie literackiej, więc z ogromnym zainteresowaniem śledziłam, jak autorka-narratorka przeciera nowe szlaki nie tylko w szkoleniu psów jako takim, ale w szkoleniu przede wszystkim psów asystujących. Założona przez nią fundacja specjalizuje się w psach wywąchujących choroby – ostrzegających cukrzyków przed hipo(albo hiper)glikemią, ekstremalnych alergików o obecności alergenów czy narkoleptyków przed nadchodzącym atakiem. Możemy poznać kulisy powstawania fundacji i pionierskie programy szkoleniowe, wprowadzane przez Claire.

Jednak największym (i jak dotąd niespełnionym, chociaż prace trwają) marzeniem autorki pozostaje wyszkolenie psów do wykrywania nowotworów we wczesnym stadium. W tej dziedzinie też jest pionierką. Obserwujemy jej zmagania najpierw z ludźmi, którzy nie wierzyli w sukces przedsięwzięcia, później z obojętnością środowiska naukowego i z problemami natury zupełnie prozaicznej (na przykład skąd wziąć próbki do badań). Podziwiam ją za wytrwałość, ale także za skrupulatność w przestrzeganiu naukowych standardów przy eksperymentach i sporą dozę pokory.

Przy czym „Psi dar” to także opowieść o życiu trenerki i jej psów. Autorka opowiada o tym, jak bardzo psy były dla niej zawsze ważne, jak ceni sobie więź człowieka ze zwierzęciem. I jak mocny konkretne zwierzęta wywarły wpływ na jaj życie. Przybliża życiorysy swoich ulubieńców, które splatają się z jej własnym – od pierwszego Stroszka (dlaczego tłumacz postanowił tłumaczyć niektóre imiona, a innych nie, pozostaje dla mnie zagadką) po Daisy i Floren. Każdy jest wyjątkowy.

Myślę, że „Psi dar” to książka dla każdego. Dla miłośników psów – to oczywiste. Ale też dla lubiących opowieści o pionierach i o odkrywaniu nowych dróg w, zdawałoby się, dobrze poznanych dziedzinach. Dla tych, którzy lubią czytać o medycynie i dla miłośników wątków biograficznych. A wreszcie dla lubiących wspomnienia. Taka książka o szerokim spektrum. Poza tym ma jak dotąd najładniejszą okładkę w serii.

Ksiązkę otrzymałam od wydawnictwa Marginesy.


Tytuł: Psi dar. Jak węch Daisy uratował mi życie
Autor: Claire Guest
Tytuł oryginalny: Daisy's Gift
Tłumacz: Adam Pluszka
Wydawnictwo: Marginesy
Rok: 2017
Stron: 308

piątek, 21 lipca 2017

Z okazji Dnia Świnki Morskiej: poznajcie Świnkonomicon

Zupełnym przypadkiem tak jakoś wyszło, że od kiedy mam świnki niezobowiązująco pojawiają się raz do roku wpisy na ich temat. I co roku się kryguję, że to zupełnym przypadkiem. Cóż, chyba najwyższy czas przestać się oszukiwać. Niniejszym oświadczam do odwołania, że świński wpis z okazji Dnia Świnki Morskiej staje się nową świecką tradycją na blogu. Rzekłam.

Jak dotąd próbowałam powiązać świnki z popkulturą. Powstał wpis o tym, jak bardzo tam ich nie ma i gdzie jednak odgrywają rolę uroczego tła. W tym roku jednak zabrakło mi pomysłu na popkulturowe konotacje. Dlatego też pomyślałam, że przedstawię Wam moje stado, bo w końcu czemu nie, a w ciągu ostatnich dwóch lat Świnkonomicon mocno się zmienił (na przykład została już tylko połowa składu startowego;(). Poza tym zawsze fajnie pochwalić się swoimi uroczymi zwierzątkami, internet to uwielbia.

Tak więc przystępuję do krótkiej prezentacji mojego wymuskanego czteroświniu.

Momo
Najstarsza jest Momo - jedna z założycielek Świnkonomiconu, zwana też Laserowooką lub Świnką Puchatą. Jest z nami najdłużej, więc znamy się najlepiej i chyba najbardziej się lubimy. Jako jedyna z moich świń jest w stanie docenić uroki leniwego popołudnia z książką. Koneserka literatury, nie przepuści żadnej okazji do sprawdzenia jakości utworu (a że według niej książki dzielą się na smaczne i niesmaczne, to już inna sprawa. Cóż, wielcy krytycy tworzą wszak własne kategorie). Zdecydowana przeciwniczka ebooków. W stadzie jest alfą, od kiedy w styczniu przejęła to opuszczone stanowisko. Nie ma szczególnych predyspozycji do sprawowania władzy i to było widać, ale teraz nabrała doświadczenia i jako tako sobie radzi. Akuratna, kochana i miziasta. Z urodzenia jest rasowym rexem o maści zwanej szafranową.

Skuld
Pół roku młodsza jest Skuld, świnka rasy kundel bury. Adoptowaliśmy ją ze Stowarzyszenia Pomocy Świnkom Morskim, bodaj jedynej w Polsce organizacji zajmującej się wyłącznie świnkami morskimi (całkiem sporo ich czeka na dom, więc jeśli planujecie świnkę, może warto adoptować?). Przedadopcyjna historia Skuld nie jest szczególnie fascynująca, bo mała urodziła się już w domu tymczasowym stowarzyszenia. Jednak jej (nieznany) rodowód obejmuje kilka pokoleń mnożących się w bardzo bliskim pokrewieństwie (wiecie, pan sobie kupił parkę, po czym bardzo się zdziwił, że gryzonie się rozmnażają. Przekazał na rzecz SPŚM kilkadziesiąt świnek, pochodzących od tejże pary, w tym ciężarną mamę Skuld). Co nieco odbiło się na jej zdrowiu w postaci entropiom i wielorzędowości rzęs – czytelnikom obytym ze światem psów rasowych te terminy nie powinny być obce.


Plebejskie pochodzenie nasza kremowa dama nadrabia ambicjami. Dobra, powiedzmy wprost – Skuld ma galopujący kompleks Napoleona. Jest najmniejsza w stadzie, a wydaje jej się, że zasługuje na najwyższą pozycję, którą praktycznie od samego początku próbuje zdobyć. Za czasów poprzedniej alfy, wręcz urodzonej do tej roli, nie było szans na emancypację, więc Skuld zadowalała się prowokowaniem świnek bliższych jej statusem (konkretnie Momo). Kiedy jednak nastąpiła zmiana na głównym stanowisku, zwietrzyła okazję. Przez cały styczeń i luty wszczynała nieustanne bunty i pucze, dręcząc przy tym wszystkich, którzy na to pozwalali. Sny o potędze skończyły się bardzo szybko, kiedy „wszyscy” zorientowali się, że w sumie to są od dręczycielki dwa razy więksi i okazali swoje niezadowolenie. Po tym zdarzeniu Skuld wpadła w trwającą kilka tygodni depresję. Ale już jej przeszło. Choć ciągle jest ciężko obrażona na resztę stada. Świnki są pamiętliwe.


Pomimo trudnego charakteru względem innych świnek, Skuld jest przesłodka dla swoich ludzi. Lubi być głaskana, uroczo się przy tym rozpłaszczając i zaglądając głaskaczowi głęboko w oczy. Mam silne wrażenie, że doskonale wie, jak przybrać najbardziej rozczulającą pozycję.

Ahsoka
Trzecia w kolejności jest Ahsoka – jako rasowy CUY osiąga masę przeciętnego yorka. To właśnie ona została pogromczynią Skuld. Imię ma po jednym z Jedi, to i nie dziwota, że alergicznie reaguje na niedoszłych imperatorów (choć ostatnio dowiedziałam się, że i w „Opowieściach z Narnii” występuje postać o takim imieniu). A i charakter ma dość wojowniczy.


Ahsoka jest bardzo zrównoważoną świnką. Odważna, ale ostrożna, pierwsza zwietrzy zagrożenie i ostrzeże resztę stada (wiadomo przecież, że śmiercionośne jaszczempie i insze drapieżniki są powszechne w polskich mieszkaniach. Trzeba się mieć na baczności). Nie przepada za siedzeniem na kolanach, za to bardzo wdzięcznie rozlewa się, głaskana „na wolności”. Do niedawna Ahsoka była cynglem Momo, delegowanym do tych zbyt brutalnych na wrażliwe momełowe sumienie akcji pacyfikacyjnych. Ale ostatnio dojrzała i najwyraźniej pozycja prawej łapy szefowej przestała jej wystarczać. Podejmuje więc tak kulturalne, jak nieskuteczne próby przejęcia władzy. Chyba za bardzo lubi Momo, żeby ją zwyczajnie zlać.

Serenada
Najmłodszym nabytkiem stada jest Serenada, świnka importowana z drugiego końca Polski, bo tak, nazywana Świnką Puchatszą. Słodki, przytulaśny dzieciak, który uwielbia być głaskany w dowolnej konfiguracji. I zawsze ma mnóstwo do powiedzenia. Zawodowy pocieszacz pokrzywdzonych świnek, truchtający przez świat z jakąś taką dziecięcą naiwnością. Ciągle pracuję nad jej zamiłowaniem do literatury, bo przecież Momo potrzebuje zmiennika w towarzyszeniu mi przy lekturze. Niestety, Serenada nie wykazuje chęci. Ale pracujemy nad tym.

Na zakończenie mały disclaimer. Jak zauważyliście (bądź nie) trzy z moich czterech świnek to zwierzęta rasowe, z rodowodami i w ogóle. Piszę o tym nie dlatego, żeby się chwalić, tylko dlatego, żeby uświadomić Was, że istnieje coś takiego, jak hodowle gryzoni rasowych (najwięcej wiem o tych świńskich, ale istnieje też kilka chomiczych, mysich i szczurzych) i jest to zdecydowanie fajniejsze miejsce do pozyskania puchatego towarzysza niż sklep zoologiczny. Nie chcę się wdawać w szczegóły, bo to nie miejsce ku temu (jeśli ktoś jest zainteresowany, niech pyta w komentarzach), ale pomyślcie o nich, jeśli planujecie zakup zwierzaka. Albo go adoptujcie.:)

Mam nadzieję, że ilość uroczych zdjęć wynagrodziła wam ten mój zwierzęcy ekshibicjonizm.

środa, 19 lipca 2017

[Rok z Nebulą] "Wśród obcych" Jo Walton

Minął pierwszy miesiąc mojego Roku z Nebulą, czas więc napisać o pierwszej lekturze (z drobnym opóźnieniem co prawda, ale udawajmy, że tego nie widzimy). Na początek wybrałam „Wśród obcych” Jo Walton, powieść nie tylko obsypaną branżowymi nagrodami, ale też bardzo ciepło przyjętą przez blogosferę. Cztery lata temu mówili o niej dosłownie wszyscy, co po części przyczyniło się do mojego oporu przed czytaniem. Niemniej, teraz nadeszła odpowiednia chwila.

„Wśród obcych” to dziennik piętnastolatki, trochę ponad pół roku z życia Mori. To nie było dobre pół roku – niedawno straciła w wypadku siostrę bliźniaczkę oraz ruchomość stawu biodrowego. Ponadto musiała uciekać od swojej nie do końca normalnej matki i szukać wsparcia u ojca, którego nawet nie pamięta. Ten ostatecznie wysyła ją do szkoły z internatem, która dla dziewczyny jest zupełnie innym światem, pełnym dziewcząt o tak odmiennym światopoglądzie, że mogłyby pochodzić z obcej planety. Przy zdrowych zmysłach trzymają Mori tylko ukochane powieści SF. No i jest jeszcze magia.

Przyznam, że jak na powieść wręcz zarzuconą gatunkowymi nagrodami, „Wśród obcych” zawiera bardzo mało fantastyki. Z trudem przechodzi test brzytwą Lema, a wystarczyłoby kilka kosmetycznych modyfikacji, żeby go nie przeszła. Chodzi o przedstawienie magii. Mori widzi wróżki (faerie chyba byłoby bardziej adekwatnym słowem. Albo jestem nieodwracalnie zepsuta Dresdenem) i potrafi z nimi rozmawiać, ale magia w tym świecie działa albo nie, a nawet jeśli działa, równie łatwo można ją uznać za zbieg okoliczności. Fakt, że poznajemy wszystkie wydarzenia (oraz prawidła rządzące magią) z perspektywy i ust Mori sprawia, że właściwie nie mamy pewności, czy to wszystko dzieje się naprawdę. To że w magię wierzy piętnastoletnia narratorka nie znaczy, że ona działa obiektywnie. Równie dobrze może to być odpowiedź na bezsilność w obliczu despotycznej matki i śmierci siostry, prosta racjonalizacja i próba uzyskania kontroli nad czymś, nad czym kontroli się de facto nie ma. Ale wiecie co? Kiedy autor pozostawia mi wybór, zawsze wybieram tę ciekawszą opcję. W tym wypadku z magią i wróżkami.

Ale i w chwilach, kiedy magia spychana jest na dalszy plan, powieść też jest bardzo interesująca. W chwilach, kiedy wróżki się nie pojawiają, zostaje samotna, inteligentna nastolatka, która próbuje sobie radzić z dorastaniem w zupełnie nieznanej sytuacji. „Wśród obcych” to właściwie historia dojrzewania nerda płci żeńskiej u schyłku lat siedemdziesiątych. Dla mnie o tyle udana, że widzę wiele punktów stycznych z moim dorastaniem. Mamy tu wszystkie główne punkty z powieści dla nastolatek rodem: problem ze szkolnymi koleżankami, wątki patologii (matka, śmierć siostry, nieobecny ojciec), zagubienie w nowej szkole i powolne odbudowywanie swojego miejsca w społeczności, pierwszą miłość. Aż dziwne, że jeszcze nikt nie zaliczył jej do YA. Może to dlatego, że jest wyjątkowo dobrze napisana.

„Wśród obcych” jest też jednym z nielicznych hołdów dla czytelnictwa, jakie przeciekają na nasz rynek – co tłumaczy jej popularność w blogosferze. Większość bowiem informacji, jakie Mori zamieszcza w swoim dzienniku dotyczy tego, co czytała. A że czyta bardzo dużo, to i rozważania o literaturze się mnożą. Dostajemy więc balsam na serduszko czytelnika, ze szczególnym uwzględnieniem fandomu. A mnie osobiście pewnym optymizmem napawa fakt, że sporo książek, o których w powieści mowa, a których w chwili wydania nie było na naszym rynku, teraz już jest.

Tak już trochę na zakończenie pochylmy się może nad tą magią, co to niby jest, a jakby jej nie było. Mori widzi wróżki – niesamowite, magiczne duszki o rozpiętości kształtów od tolkienowskiego wysokiego elfa po pospolitego gnoma. One mówią jej, co ma robić, aby wpływać na rzeczywistość, ale jest to wpływ bardzo subtelny – nigdy nie wiadomo, czy magia rzeczywiście zadziałała, a jeśli tak, to w jakim stopniu. Dlatego też Mori korzysta z niej rzadko i za każdym razem towarzyszą tego rozważania nad etycznym aspektem sprawy. No bo przecież jeśli poprosi się o przyjaciół i się jakichś w końcu spotka, to człowiek nigdy nie będzie pewny, czy polubili go, bo jest fajny, czy też wyłącznie dlatego, że rzucił urok… To rzadko spotykane przedstawienie magii, a opisane tak sugestywnie, że sama zaczęłam zastanawiać się, czy aby któraś z moich rzeczy nie ma czasem magicznego ładunku. Magia nadaje też metaforycznego aspektu konfliktowi z matką – Mori opisuje ją jako czarownicę, niepoczytalną i niebezpieczną, skłonną manipulować własnymi dziećmi (żywymi czy martwymi) aby osiągnąć swoje cele. Z kart pamiętnika spogląda na nas archetypiczna zła wiedźma – w pewnej scenie widzimy ją wręcz rozczochraną, dziwacznie ubraną i ze znamieniem na policzku. Doprawdy, brakuje tylko haczykowatego nosa. Od początku oczywistym jest, że relacja dziewczyny z matką dąży do spektakularnego rozwiązania w finale powieści. Na poziomie narracji jest to pojedynek magiczny. Ale czytelnik nigdy się nie dowie, czy przypadkiem cały konflikt nie był bardziej przyziemny. Bo równie dobrze możemy tu mieć do czynienia z niepoczytalną kobietą od lat znęcającą się psychicznie nad swoimi córkami (w tych rzadkich chwilach, kiedy w ogóle się nimi zajmowała).

Cóż, wiele miejsca w tym tekście poświęciłam na próbę napisania, że trudno powiedzieć nawet, czy „Wśród obcych” to fantastyka, czy też nie. Rozważania nad tym zagadnieniem są fascynujące, ale niezależnie od ich wyników, powieść jest świetna. Nie wiem, jak wypadła na tle innych nominacji do nagród, które otrzymała. Może faktycznie były tam tytuły lepsze. Ale „Wśród obcych” z pewnością jest dość dobra, żebym za jakiś czas zechciała do niej wrócić.

Tytuł: Wśród obcych
Autor: Jo Walton
Tytuł oryginalny: Among Others
Tłumacz: Izabela Miksza, Marek S. Nowowiejski
Wydawnictwo: Akurat
Rok: 2013
Stron: 366


środa, 12 lipca 2017

"Zawód: wiedźma" Olga Gromyko

Kontynuując swoja przygodę z rozrywkową rosyjskojęzyczną fantasy, postanowiłam wziąć się za chyba najgłośniejsze (przynajmniej u nas) w tej kategorii nazwisko. W dodatku zaczęłam od sztandarowego cyklu, a co (złośliwi mogą twierdzić, że to dlatego, że akurat go wznawiano. Po części to prawda, bo tylko głupi by nie skorzystał z ładnego, nowego wydania, ale tytuł miałam na oku już od lat).

Wolha Redna jest jedną ze studentek na wydziale magii teoretycznej i praktycznej Starmińskiej Wyższej Szkoły Magii, Wróżbiarstwa i Zielarstwa. A właściwie jedyną studentką, bo to wydział wybitnie zmaskulinizowany. Świadczy to o pewnej wyjątkowości nie tylko intelektualnej, ale też temperamentu, nie dziwi więc (no dobra, mnie ciągle jednak dziwi), że została wybrana jako emisariuszka z pewną interesującą, ale i niebezpieczna misją. Ma się bowiem udać na ziemie wampirów, aby udzielić pomocy tamtejszemu królowi w sprawie tajemniczych zaginięć obywateli.

Przyznam, że miałam pewne wątpliwości, kiedy zaczynałam lekturę. Widzicie, kiedy reklamowano pierwsze wydanie (popełnione przez inne wydawnictwo), duży nacisk kładziono na to, że Wolha jest wredna: podły charakter, niewyparzona gęba, bezczelność i te sprawy. Osobiście mam problem z bohaterami, których konstrukcję opiera się na antypatycznej bezczelności („Spalić wiedźmę” najlepszym przykładem). Na szczęście ten marketingowy opis postaci okazał się nie do końca zgodny z prawdą. Tak, Wolha zazwyczaj najpierw mówi, a potem myśli. Tak, często jest bezczelna i nie okazuje szacunku ludziom wyżej od niej postawionym. Tak, miewa szalone pomysły i nie szczędzi innym złośliwości. Ale poza tym to zwyczajna, sympatyczna dziewczyna o dobrym sercu, choć kłującej powierzchowności i trudnym charakterze.

Wolha jest tym typem bohaterki, która balansuje na granicy marysuizmu i bardzo łatwo byłoby autorce tę granicę przekroczyć. Bo tak: sierota z biednej rodziny, ale niezwykle utalentowana (i przez to nieszczególnie lubiana przez rektora uczelni), inteligentna i uparta, co pozwala się jej sprawdzać w typowo męskiej dziedzinie. Poza tym interesuje się nią najprzystojniejszy bohater powieści, więc wicie, rozumicie… Tymczasem autorka bardzo zgrabnie te rafy omija. Owszem, dziewczyna jest inteligentną, ambitną uczennicą, ale też niezła rozrabiarą, która nie przepuści okazji do wycięcia numeru znajomym (a często jakimś cudem ofiarami tych numerów padają nie znajomi, ale przypadkowo przechodzący nauczyciele…), co irytuje wychowawców. Fakt, że jest sierotą sprawia jedynie, że musi się do nauki przykładać, bo jak straci stypendium, to nie będzie miała z czego żyć. A z faktu, że jest jedyną dziewczyną na swoim wydziale nie wynika zgoła nic, ot, ma po prostu talent do przedmiotów żmudnych, ścisłych i bezpośrednio destrukcyjnych, podczas gdy koleżanki wolą bardziej subtelne dziedziny. (Wartością dodaną jest sporo wplecionych w fabułę żartów z życia uczelni. Coś, co u nas robi Aleksandra Janusz, tylko że ona skupia się bardziej na kadrze, tymczasem Gromyko na studentach). Zaś przystojny bohater... dość powiedzieć, że nie do końca wiadomo, czy bardziej traktuje Wolhę jako potencjalną partnerkę, czy jako fascynującą, zupełnie nieromantyczną ciekawostkę.

Kolejną kwestią są wampiry. Cały ten wątek jest sukcesem, z wielu powodów. Po pierwsze autorka postanowiła zerwać ze stereotypem wyniosłej arystokracji w zamczyskach (sparklących meyerpirów jeszcze wtedy nie było, miały się pojawić za dwa lata), dając nam tajemniczą i izolującą się co prawda, ale całkiem zwyczajną inną rasę rozumną. Ale to tylko jedna, pomniejsza kwestia. Otóż cały wątek, przynajmniej w pierwszej części powieści, jest właściwie lekko podaną i nienachlaną metaforą ksenofobii. To przebrana w kostium humorystycznej przygotówki opowieść o irracjonalnym strachu prowadzącym do wyniszczających wojen i pogromów, o tym, że kruchą, powojenną równowagę może zakłócić pojedynczy incydent i o tym, że boimy się tego, czego nie rozumiemy, ale i to zrozumienie może zostać wykorzystane przeciwko nam. Może nie tak subtelnie, jak u Pratchetta, ale zdecydowanie w podobnym duchu.

Literacko jest to powieść co najmniej o klasę lepiej napisana, niż „Sztylet Rodowy”. Historia składa się na spójną całość, a w tle majaczy zarys czegoś większego, świat przedstawiony trzyma się kupy, jest bogaty (momentami nawet za bardzo, moim zdaniem) i barwny, a postacie trójwymiarowe, z nie do końca jasnymi intencjami w niektórych przypadkach. Może tylko bohaterów mogłoby być więcej, bo w zasadzie jest to powieść napisana na dwie-trzy osoby jakieś role w tle. No ale przecież nie każdy ma obowiązek tworzyć stada równoprawnych bohaterów.

Mimo obaw, to było zdecydowanie udane spotkanie. Niedługo zabieram się za kolejną część. I mam nadzieję, że pozostawi równie dobre wrażenie, a autorka ciągle będzie się opierać pokusie pójścia na łatwiznę.

Ksiązkę otrzymałam od wydawnictwa Papierowy Księżyc.

Tytuł: Zawód: wiedźma
Autor: Olga Gromyko
Tytuł oryginalny: Профессия: ведьма
Tłumacz: Maria Makarevskaya, Małgorzata Kaczorowska
Cykl: Kroniki Berolskie
Wydawnictwo: Papierowy Księżyc
Rok: 2016
Stron: 544

środa, 5 lipca 2017

Na co poluje Moreni: lipiec 2017

Lato nie jest najgorętszym okresem w branży wydawniczej i to widać po zapowiedziach. Czerwiec był miesiącem niezbyt obfitym, lipiec zapowiada się podobnie.

Mamy też spadkowiczów. Na 28 lipca przesunięto premierę "Zdrajcy" Jima Butchera, a na 5 lipca "Lily i ośmiornicy" Stevena Rowleya, które wcześniej zapowiadane były na czerwiec.

Chcę mieć

"Dzieci czasu" Adrian Tchaikovsky
4 lipca

Okładka tej ksiązki wygląda trochę jak "dawno temu w trawie" 20 000 lat później i... w sumie to coś w tym jest. Niemniej, mam dobre zdanie o autorze (co nie przeszkodziło mi porzucić jego poprzedni cykl po czterech tomach. I kupić pozostałe 6, żeby patrzyły na mnie z wyrzutem z półki) i zamierzam to nabyć. Choć fakt, że część bohaterów to rasa kosmitów wywodząca się w prostej linii od pająków może niektórych odstraszyć (mnie nie).

Ostatni ludzie opuścili umierającą Ziemię, by desperacko poszukiwać wśród gwiazd nowego domu. Odkrywają prawdziwy skarb, pozostałość po dawnej eksploracji kosmosu: terraformowaną planetę, jakby wprost przygotowaną na ich przyjęcie. Nowy Eden okazuje się jednak daleki od idyllicznej przystani dla ludzkości. Eksperymenty z czasów ziemskiego Starego Imperium stworzyły tam cywilizację, która dla ludzi jawi się niczym najgorszy koszmar. Szybko staje się jasne, że w nieuchronnym konflikcie może ocaleć tylko zwycięzca. Gra o przetrwanie będzie bezwzględna. Czy ludzie zasługują na to, by zostać spadkobiercami nowej Ziemi?

Chcę przeczytać

"Wilcza godzina" Andrius Tapinas
5 lipca

Fantastyka spoza kręgu anglosaskiego jest gratką sama w sobie, toteż litewski autor musiał mnie zainteresować (i to już ładnych kilka miesięcy temu, kiedy tylko wydawca zaczął o nim przebąkiwać). Zwłaszcza, że to steampunk, a więc gatunek u nas rzadki. No i okładka - raz, że ładniejsza od oryginału(choć to akurat nie było żadne wyzwanie), a dwa, że mocno mi się kojarzy z baśnią o Żelaznym Wilku. Mam nadzieję, że uda mi się zweryfikować te skojarzenia.

Wilno A.D. 1905
Wynalazek alchemików z Uniwersytetu Wileńskiego wywrócił życie w Europie do góry nogami. Teraz między miastami Aliansu latają potężne sterowce, po ulicach jeżdżą karety parowe, porządku pilnują golemy, a mechanicy konstruują automatony.
Wilno wyrwało się ze szponów Imperium Rosyjskiego i stało się wolnym miastem – ośrodkiem postępu, nauki i mistyki. A teraz grozi mu niebezpieczeństwo.
Tajemnice alchemiczne, przebiegli szpiedzy, tajne organizacje, miłosne intrygi, przerażające morderstwa, okrutne potyczki w wileńskiej przestrzeni powietrznej, ponure podziemia i dobrze znane postaci historyczne przedstawione w nowym świetle. Przygotujcie się na grozę i niebezpieczeństwa w pierwszej litewskiej powieści steampunkowej!
Śledźcie wydarzenia i czekajcie, aż wybije… WILCZA GODZINA

"Ogień przebudzenia" Anthony Ryan
5 lipca

W zasadzie to pewnie i tak skończy się na tym, że tę książkę kupię, bo smoki. Ale na razie postaram się sprawiać wrażenie czytelnika rozsądnego, który poczeka na opinie innych. czy coś.

Na rozległych terytoriach kontrolowanych przez Żelazny Syndykat Handlowy najcenniejszym towarem jest smocza krew. Spuszczana z trzymanych w niewoli lub odławianych w dziczy Czerwonych, Zielonych, Niebieskich i Czarnych, po przedestylowaniu służy do wytwarzania eliksirów dających niewiarygodną moc. Tych, którzy potrafią z niej korzystać, nazywa się Błogosławionymi.
Mało kto zna jednak prawdę: smocze rody słabną, a gdy wygasną całkowicie, wojna z sąsiednim Cesarstwem Corvuskim będzie nieunikniona. Ostatnią nadzieją Syndykatu są pogłoski o istnieniu innej rasy smoków, znacznie potężniejszej od pozostałych. Nieliczni wybrańcy losu udają się na jej poszukiwania.
Claydon Torcreek – drobny złodziejaszek i niezarejestrowany Błogosławiony – po wcieleniu do służby w Protektoracie zostaje wysłany w głąb dzikich, niezbadanych krain w poszukiwaniu stworzenia rodem z legend. Lizanne Lethridge – kobieta-szpieg i znakomita zabójczyni – podczas misji na terytorium wroga musi stawić czoło wielkiemu zagrożeniu. Podporucznik Corrick Hilemore służy na krążowniku Syndykatu, który w pogoni za okrutnymi rozbójnikami na odległych rubieżach napotyka inne, znacznie gorsze niebezpieczeństwo. Kiedy żywoty ludzi i państw spotykają się i przeplatają, a to, co znane, zderza się z nieznanym, wszyscy troje muszą dołożyć wszelkich starań, żeby powstrzymać nadciągającą wojnę, która w przeciwnym razie ich pochłonie.

"Krótka historia wszystkich ludzi, którzy kiedykolwiek żyli" Adam Ruthrtford
6 lipca

Bo czasem trzeba jakąś książkę popularnonaukową przeczytać, a genetyka jest cool (mam już nawet ebooka).

Ta książka to opowieść o tobie. Twoja historia jest niepowtarzalna, podobnie jak historia każdego spośród ponad stu miliardów ludzi, którzy kiedykolwiek żyli. Jednak jest to także nasza zbiorowa historia, ponieważ w każdym z genomów przechowujemy dzieje gatunku – narodzin, śmierci, chorób, wojen, klęsk, migracji oraz mnóstwa seksu. Wystarczy cofnąć się zaledwie o kilkadziesiąt stuleci, żeby się przekonać, że większość z siedmiu miliardów żyjących dzisiaj osób pochodzi od garstki ludzi – tylu, ilu mogłoby być mieszkańcami niewielkiej wioski.
Od czasu odczytania przez naukowców genomu ludzkiego, co nastąpiło po raz pierwszy w 2001 roku, stał się on tematem najprzeróżniejszych mitów. Adam Rutherford wyjaśnia, że nasz genom trzeba odczytywać nie jak instrukcję obsługi, ale jak epicki poemat. W porywającej wędrówce po rozległych przestrzeniach genetyki autor zdradza nam, co geny mówią nam obecnie o historii i co historia mówi nam o genach. Od neandertalczyków do morderców, od rudowłosych do ludzkich ras, od martwych królów do epidemii, od ewolucji do epigenetyki – oto nasz nowy portret, który rozwieje wiele nieporozumień i objawi nam, kim jesteśmy i skąd się wzięliśmy.

"Illuminae" Amie Kaufmann, Jay Kristoff
26 lipca

Książka miała dość nietypową promocję (preorder wystylizowany na "pomóżcie nam zebrać fundusze") i fakt, jest to raczej gadżet niż książka, ale mam słabość do Kristoffa i jak mi wpadnie w łapki, to przeczytam.

Rok 2575. Kolejny zwykły dzień w kolonii Kerenza, założonej przez megakorporację KWU, by wydobywać rzadkie surowce. O poranku Kady Grant rzuca swojego chłopaka Ezrę Masona i postanawia, że już nigdy się do niego nie odezwie. Nie spodziewa się jednak, że za kilka godzin będzie świadkiem inwazji BeiTechu, która ją i tysiące innych osób pozbawi domu.
Tych, którym udało się przeżyć, ewakuują trzy statki kosmiczne: Alexander, Hypatia oraz Copernicus. Ściga je wrogi pancernik Lincoln. Jego zadaniem jest uciszyć świadków brutalnego ataku na planetę. Tymczasem na pokładzie Copernicusa rozprzestrzenia się śmiertelnie niebezpieczny wirus, a system sztucznej inteligencji sterujący Alexandrem staje się... największym wrogiem ocalałych.
Kady włamuje się do zaszyfrowanej pamięci statków i odkrywa przerażającą prawdę o wydarzeniach dziejących się na jej oczach. Tylko jedna osoba może powstrzymać zagładę – jej (były!) chłopak Ezra.
Illuminae to powieść, która wprowadzi cię w XXVI wiek. Zamiast klasycznej narracji –niezwykłe dossier: tajne raporty wojskowe, e-maile, plany i schematy, odczyty z procesorów komputerowych. Czytając je, poczujesz się, jakbyś był w samym centrum wydarzeń!


sobota, 1 lipca 2017

Stosik #93

Czerwiec zmusił mnie do odkurzenia idei stosików na płasko. Co mnie w sumie z jednej strony martwi (bo oznacza, że część premier, na które bardzo czekałam w czerwcu się przesunęła, tudzież paczki nie doszły na czas), a z drugiej cieszy, bo oznacza mniejsze zaległości.;) Nie przedłużajmy.


To jedyne papierowe ksiązki, jakie do mnie dotarły w tym miesiącu. "Wiedźma opiekunka" Gromyko to egzemplarz recenzencki od Papierowego Księżyca. Poprzednia część już przeczytana, recenzji możecie spodziewać się na dniach.:) A "Okup Krwi" to jedyny tom cyklu o Herbercie Kruku, którego mi brakowało w papierze (czytałam go już dawno temu, w ebooku).

Wpadło też trochę ebooków.


Wszystkie trzy to egzemplarze do recenzji. "Zabawa w Boga" to antologia Śląskiego Klubu Fantastyki - moja następna w kolejności lektura. "Czarownicę znad kałuży" wzięłam właściwie tylko dlatego, że Silaqui jej patronuje (choć, biorąc pod uwagę fakt, jak rozbieżne miewamy gusta, była w tym odrobina przewrotności). Od Genius Creations. A na koniec pozycja popularnonaukowa od Prószyńskiego i s-ki, czyli "Krótka historia wszystkich ludzi, którzy kiedykolwiek żyli". Bo genetyka jest cool.