Przemoc jest nudna. Wiem, że to niepopularny pogląd ale im starsza jestem, tym bardziej do mnie przemawia. Niestety, niewielu autorów go podziela – zwłaszcza w fantastyce (szczególnie rozrywkowej) panuje przekonanie, że nic tak nie ożywia fabuły, jak porządne mordobicie. I tylko skala tegoż mordobicia się zmienia w zależności od gatunku: dla urban fantasy to zwykle sparing w którym ostatni sprawiedliwy zbiera bęcki (albo je rozdaje, w zależności od tego, jak blisko końca książki jesteśmy), dla fantasy epickiej będzie to bitwa kilku armii a dla space opery wymiana ognia między możliwie dużą ilością statków kosmicznych. Podziela wielu, ale nie wszyscy – Becky Chambers na przykład uważa, że bardziej interesujące są interakcje między bohaterami.
Rosemary bardzo potrzebuje pracy, najlepiej jak najdalej od domu. Nic więc dziwnego, że chętnie przyjęła posadę urzędniczki (zgrzyta mi ta urzędniczka, nawiasem mówiąc. Zakres obowiązków pasuje raczej do asystentki albo administratorki) na statku dalekiego zasięgu z mieszaną załogą. Statek o wdzięcznej nazwie „Wędrowiec” zamieszkuje dość barwna załoga, składająca się z istot czterech gatunków (pięciu, jeśli liczyć SI). A ponieważ kapitan przyjął intratne zlecenie, wymagające bardzo długiej podróży, będziemy mieli (czytelnicy i Rosemary) okazję bliżej poznać załogę, wraz z jej sekretami i wzajemnymi animozjami.
Przyznam szczerze, że to nie jest pozycja dla miłośników klasycznych space oper (a już z pewnością nie dla miłośników batalistycznego nurtu podgatunku). Fabuła nie opiera się na żadnym konflikcie, którego eskalację/rozwiązanie czytelnik mógłby obserwować. Nie ma żadnego określonego zagrożenia, z którym bohaterowie muszą się mierzyć. Nie ma wielkich bitew. Słowem: nie ma nic, co zwykle tworzy fabuły powieści fantastycznych. Głównym trzonem opowieści jest to, jak grupa istot rozumnych wywodzących się z całkowicie obcych sobie nawzajem kultur i o zupełnie różnych potrzebach, próbuje się dogadywać, zawiązywać przyjaźnie i ogólnie jakoś koegzystować na niewielkiej przestrzeni statku kosmicznego. I czasem tylko dzieją się rzeczy, które, bywa, przytrafiają się podczas długich rejsów. Dla mnie (i dla tych wszystkich, którzy grając w jakiegoś kosmicznego FPSa albo oglądając kolejny film o wojnie w kosmosie pomyśleli: „Rany, jaki to fajny, bogaty setting, aż szkoda go na jakieś głupie strzelanie”) bomba.
A sami bohaterowie? Wbrew pozorom, jakie może sprawiać blurb, autorka nie skupia się na Rosemary, a sprawiedliwie dzieli narrację pomiędzy wszystkich (nawet najbardziej egzotycznych) członków załogi. Otrzymujemy narrację skaczącą między bohaterami, ale nie skupiającą się na wydarzeniach, tylko na osobach. Wypada zaskakująco świeżo, nawet jeśli pewne procesy nie są pokazane w całości. Autorka użyła postaci kosmitów nieco instrumentalnie, aby każdym zilustrować pewien problem etyczno-kulturowy (podobny zabieg zastosowała Le Guin w „Ekumenie”, choć oczywiście literacko zrobiła to dużo lepiej), przy czym część z nich jest prezentowana bardziej jako przedstawiciel gatunku niż odrębna osoba, ale mają przy tym osobowości i charaktery, więc wybaczam.
Nie chcę brnąć tu w konkretne opisy poszczególnych postaci, bo raz, że zepsułabym Wam połowę frajdy z lektury (relacje między nimi bywają bardzo dynamiczne i ewoluują nieraz dość... zaskakująco. Powiedzmy, że czytelnicy o konserwatywnych poglądach mogą być nieco zszokowani), a dwa, rozdrobniłabym się w dygresjach, zapętliła i całkiem zgubiła wątek gdzieś na dwudziestej stronie tej (monstrualnej podówczas) notki. Dodam tylko, że (poza może kapitanem statku) wymykają się schematom znanym z gatunku, pogrywając z nimi po drodze. Przy czym widać pewną nowatorskość w podejściu do komunikacji – większość postaci, zamiast dopiekać sobie gatunkistowskimi docinkami (nawet ubranymi w kostium przyjacielskiego żartu) czy w ramach elementu komicznego oceniać/czuć zażenowanie cudzymi zwyczajami dokłada wszelkich starań, aby nie uprzedzać się do odmienności i nie obrazić nieopatrzna uwagą współzałoganta. Nie dlatego, że mogłoby to wywołać nagły odwet, ale po prostu dlatego, żeby nie sprawić mu przykrości.
Warstwa językowa jest w pewien sposób dwoista. Bo nie oszukujmy się, technicznie to zdecydowanie nie jest wielka literatura. Styl mamy zdecydowanie z tych „przejrzystych” - prosty, dynamiczny, pozbawiony cech charakterystycznych, z pewnymi niezręcznościami (choć przyznam, że nie wiem, czy za te ostatnie obwiniać autorkę, czy tłumaczkę). Z drugiej strony, pewnym kwestiom autorka poświęca bardzo wiele uwagi – na przykład, żeby o przedstawicielach innych ras rozumnych zawsze mówiono „osoby”, a nie ludzie chociażby. Moim zdaniem to dobrze wróży na przyszłość – mamy wszak do czynienia z debiutem, pewne błędy są nieuniknione, ale później można je naprawić.
Poza samymi bohaterami, autorka dba też o różnorodność świata przedstawionego. Co jest dość logiczne, ponieważ aby wiarygodnie opisać różnice kulturowe, niezbędne jest też sprawne nakreślenie kultur. Mamy więc (klasycznie w sumie) Wspólnotę Galaktyczną, która sama w sobie nie jest monolitem, bo różne gatunki ją tworzące mają sprzeczne nieraz interesy. Mało tego, wewnątrz tychże gatunków również istnieją różne frakcje. (Znamienne, że najbardziej skłóceni i zróżnicowani pod tym względem są ludzie). Wszyscy oni jednak mimo wewnętrznych pęknięć i miejscowej niezgody, trzymają wspólny front cywilizacyjny – może nie idealny, ale zrozumiały i pozwalający w miarę bezpiecznie koegzystować. Po przeciwnej stronie mamy toremich, którzy zupełnie nie rozumieją wartości propagowanych przez WG i jawią się jej mieszkańcom jako chaotyczne, agresywne, nieobliczalne stwory (autorka ich zupełną odrębność podkreśliła fajną scenką – otóż w skład WG wchodzi pewien gatunek, który wszystkie inne uznają za wyjątkowo estetyczny. Dla toremich jest paskudny). W większości space oper taki układ szybko eskaluje w pełnowymiarową wojnę, w której bohaterowie mają okazję się wykazać.
No i tak: obiektywnie to nie jest jakaś wybitna lektura. Trochę brakuje jeszcze autorce literackiej ogłady i momentami wyczucia. Ale zupełnie subiektywnie dla mnie to świetna rzecz – takie space opery mogłabym czytać pasjami. Poza tym wyczuwam potencjał – kiedy autorka nabierze trochę doświadczenia, może pisać rzeczy świetne już zupełnie obiektywnie. Mam nadzieję, że tego doczekam.
Książkę otrzymałam od wydawnictwa Zysk i s-ka.
Tytuł: Daleka droga do małej, gniewnej planety
Autor: Becky Chambers
Tytuł oryginalny: The Long Way to a Small Angry Planet
Tłumacz: Agnieszka Sylwanowicz
Cykl: Wayfarers
Wydawnictwo: Zysk i s-ka
Rok: 2017
Stron: 494
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.