Każdy z nas ma takich autorów, co do których wie, że nie piszą wielkiej literatury, nie piszą w ambitnym gatunku, ale za to sprawnie i nie urągając inteligencji czytelnika. Którzy może nie są wybitni, ale mają to coś (czego definicja będzie się zmieniać w zależności od zapytanej osoby), co sprawia, że bardzo ich lubimy i sporo możemy wybaczyć. Dla mnie jednym z takich autorów jest Jay Kristoff, specjalizujący się w powieściach YA. Kilka lat temu przeczytałam pierwszy tom jego debiutanckiego cyklu, teraz mam za sobą pierwszy tom kolejnego i pozostało mi niemiłe wrażenie, że autor pisze ciągle i ciągle w gruncie rzeczy tę samą książkę. Pozostaje jeszcze ustalić, czy to źle.
W dniu, kiedy Mia straciła rodzinę i sama omal nie zginęła, poprzysięgła zemstę na tych, którzy do tego doprowadzili. Przypadek jej to umożliwił – błąkająca się samotna, brudna dziesięciolatka trafiła na starego zabójcę, który dostrzegł jej potencjał i po sześciu latach szkolenia wysłał do twierdzy tajemniczego (bo uznanego za heretycki) Czerwonego Kościoła, wyznawców Pani od Błogosławionego Morderstwa. Tam szkoli się najlepszych zabójców i tam Mia ma nadzieję zdobyć wszelkie umiejętności i środki niezbędne do zemsty.
Przyznam, że mam pewien problem z klasyfikowaniem tej powieści jako YA. Być może jestem naiwna czy nie na czasie, ale dotąd powieści celowane pod grupę starszych nastolatków poza młodocianym bohaterem i pewnymi uproszczeniami w fabule charakteryzowały się tym, że brakowało w nich scen otwarcie brutalnych i erotycznych. I o ile od niepokazywania brutalności zdarzały się odstępstwa, to niepokazywania seksu raczej się trzymano (wedle starej, dobrej amerykańskiej zasady, że cysterna krwi i flaków nie wpłynie na nieletnich ani odrobinę tak demoralizująco, jak pokazanie kawałka cycka). Tymczasem w „Nibynocy” mamy sporo krwawych i dość naturalistycznie opisanych scen mordów, walk i tortur (w początkowych rozdziałach autor wydaje się mocno podjarany faktem, że umierającym puszczają zwieracze). Jest też kilka opisowych scen erotycznych.
I ja się może tutaj nad tymi erotycznymi scenami pochylę. Widzicie, jestem odporna na kicz w opisach seksu, generalnie łyknę wszystko co trzyma się poniżej porno retellingów Śpiącej Królewny autorstwa Anne Rice. I tu sobie właśnie tak autor poczyna, raz bardziej kiczowato, raz bardziej naturalistycznie, czyli całkiem nieźle dla pewnej wartości „nieźle”. Do czasu. Bo w tych długich (nieraz na kilka stron) scenach w pewnym momencie pojawiają się kwiatki takie jak „Uklęknął między jej nogami […] drugą [ręką] krzesząc ogień między jej udami.” (s. 349) I robi się śmiesznie, a to zdecydowanie nie jest stan emocjonalny, jaki autor przy tym opisie chciał wywołać u czytelnika. Panie Kristoff, trzeba chyba jednak było uciąć scenę wcześniej. Każdą.
Ogólnie momenty, kiedy autor chce, żeby było śmiesznie u mnie wywoływały raczej zażenowanie. Narracja oparta jest na koncepcie, że historię głównej bohaterki opowiada nam ktoś, kto ją bardzo blisko znał, ale już w jakiś czas po jej śmierci i zakończeniu opisywanych wydarzeń. Objawia się to tym, że narrator dość swobodnie przekracza czwartą ścianę, ale robi to głównie w bardzo licznych przypisach. Które najczęściej są kompletnie od czapy. Owszem, u Pratchetta to się sprawdzało, ale Pratchett pisał fantasy wręcz satyryczne, a nie całkiem serio o mordercach na zlecenie. Tutaj większość przypisów po prostu zakłóca immersję, zamiast poszerzać wiedzę czytelnika o świecie przedstawionym (choć niektóre faktycznie są na miejscu). Choć chyba gorsze są te, które zawierają jedynie szczeniackie żarty. A nie tylko przypisy je zawierają, niestety.
„Nibynoc” wykorzystuje wiele elementów, które wcześniej pojawiły się tez w „Tancerzach burzy”. Mamy więc nastoletnia bohaterkę, która straciła większą część swojej rodziny, a która przy okazji wykazuje pewne nietuzinkowe talenty. Która ma w pewnym sensie zwierzęcego towarzysza. Która rzuca wyzwanie systemowi nie tyle z chęci obalenia go, co żeby załatwić prywatne porachunki. To sprawia, że w pewnym momencie człowiek zaczyna mieć wrażenie, że tę opowieść już raz czytał i czuje się trochę znudzony, bo niewiele może go zaskoczyć. Na szczęście Mia nie do końca jest klonem Yukiko.
Mia przybywa bowiem do swego rodzaju morderczego Hogwartu – mamy tu modny od czasu Harry’ego Pottera motyw magicznej szkoły, ale jest to szkoła zabójców (i przy okazji naszła mnie refleksja, że to nie matematyka a chemia jest królową nauk. Jakiegoś rodzaju (al)chemii uczą w każdej magicznej szkole, matematyki tylko w nielicznych). No i w porównaniu z większością młodocianych przestępców jakich możemy spotkać na kartach powieści YA, Mia jednak wypada dość wiarygodnie. W przeciwieństwie do genialnych najwyraźniej z urodzenia Kazów Brekkerów tego gatunku, Mia nie jest w wieku szesnastu lat alfą i omegą. Ma za sobą kilka lat ciężkiego, kierunkowego treningu, ale przed sobą jeszcze wiele nauki. Jest bardzo skupiona na swoim celu, ale też młoda, co w połączeniu z porywczym charakterem często przysparza jej kłopotów (a autor nie boi się porządnie poobijać swoich bohaterów. Czy nawet ich wyeliminować).
Ma też kilkoro koleżanek i kolegów, całkiem zgrabnie odmalowanych, ze zróżnicowanymi, indywidualnymi charakterami. Każde ma jakąś mroczną tajemnicę w życiorysie (umówmy się, jeśli masz całkiem normalne dzieciństwo, nie zostajesz płatnym mordercą), ale nie tworzą przez to jakiejś angstującej masy. W sumie to bardzo kameralna powieść, a ekspozycje postaci drugoplanowych są ograniczone przez formułę, jaką autor sobie wybrał (Mia nie może nawiązywać zbyt bliskich przyjaźni, ponieważ większość jej „klasy” nie cofnie się przed niczym, żeby ukończyć szkolenie jako najlepszy – czekają na nich tylko cztery miejsca inicjacji na pełnoprawne Ostrza, więc konkurencja jest spora. A życiem wewnętrznym nauczycieli żaden nastolatek się nie przejmuje).
Przyznam, że trochę się zawiodłam. Oczekiwałam ciekawej przygotówki, może faktycznie mroczniejszej niż to, co nam autor serwował wcześniej, ale bez przesady. I jeszcze tę krew i flaki czy tę średnio udaną erotykę mogłabym wybaczyć, ale kiepskiego, wysilonego humoru, pojawiającego się w miejscach kompletnie od czapy już nie. Choć może jestem już po prostu za stara, a młodzież takie niskich lotów żarty bawią do łez, nie wiem. W każdym razie dam jeszcze szansę kolejnemu tomowi, bo świat przedstawiony zdaje się kryć jakąś interesującą zagadkę (o czym autor niewiele wspomina, ale zdaje się, że w kolejnym tomie wspomni więcej). Obym się nie zawiodła.
Ksiązkę otrzymałam od wydawnictwa Mag.
Tytuł: Nibynoc
Autor: Jay Kristoff
Tytuł oryginalny: Nevernight
Tłumacz: Małgorzata Strzelec
Cykl: Nibynoc
Wydawnictwo: Mag
Rok: 2017
Stron: 592