Strony

sobota, 30 grudnia 2017

"Nibynoc" Jay Kristoff

Każdy z nas ma takich autorów, co do których wie, że nie piszą wielkiej literatury, nie piszą w ambitnym gatunku, ale za to sprawnie i nie urągając inteligencji czytelnika. Którzy może nie są wybitni, ale mają to coś (czego definicja będzie się zmieniać w zależności od zapytanej osoby), co sprawia, że bardzo ich lubimy i sporo możemy wybaczyć. Dla mnie jednym z takich autorów jest Jay Kristoff, specjalizujący się w powieściach YA. Kilka lat temu przeczytałam pierwszy tom jego debiutanckiego cyklu, teraz mam za sobą pierwszy tom kolejnego i pozostało mi niemiłe wrażenie, że autor pisze ciągle i ciągle w gruncie rzeczy tę samą książkę. Pozostaje jeszcze ustalić, czy to źle.

W dniu, kiedy Mia straciła rodzinę i sama omal nie zginęła, poprzysięgła zemstę na tych, którzy do tego doprowadzili. Przypadek jej to umożliwił – błąkająca się samotna, brudna dziesięciolatka trafiła na starego zabójcę, który dostrzegł jej potencjał i po sześciu latach szkolenia wysłał do twierdzy tajemniczego (bo uznanego za heretycki) Czerwonego Kościoła, wyznawców Pani od Błogosławionego Morderstwa. Tam szkoli się najlepszych zabójców i tam Mia ma nadzieję zdobyć wszelkie umiejętności i środki niezbędne do zemsty.

Przyznam, że mam pewien problem z klasyfikowaniem tej powieści jako YA. Być może jestem naiwna czy nie na czasie, ale dotąd powieści celowane pod grupę starszych nastolatków poza młodocianym bohaterem i pewnymi uproszczeniami w fabule charakteryzowały się tym, że brakowało w nich scen otwarcie brutalnych i erotycznych. I o ile od niepokazywania brutalności zdarzały się odstępstwa, to niepokazywania seksu raczej się trzymano (wedle starej, dobrej amerykańskiej zasady, że cysterna krwi i flaków nie wpłynie na nieletnich ani odrobinę tak demoralizująco, jak pokazanie kawałka cycka). Tymczasem w „Nibynocy” mamy sporo krwawych i dość naturalistycznie opisanych scen mordów, walk i tortur (w początkowych rozdziałach autor wydaje się mocno podjarany faktem, że umierającym puszczają zwieracze). Jest też kilka opisowych scen erotycznych.

I ja się może tutaj nad tymi erotycznymi scenami pochylę. Widzicie, jestem odporna na kicz w opisach seksu, generalnie łyknę wszystko co trzyma się poniżej porno retellingów Śpiącej Królewny autorstwa Anne Rice. I tu sobie właśnie tak autor poczyna, raz bardziej kiczowato, raz bardziej naturalistycznie, czyli całkiem nieźle dla pewnej wartości „nieźle”. Do czasu. Bo w tych długich (nieraz na kilka stron) scenach w pewnym momencie pojawiają się kwiatki takie jak „Uklęknął między jej nogami […] drugą [ręką] krzesząc ogień między jej udami.” (s. 349) I robi się śmiesznie, a to zdecydowanie nie jest stan emocjonalny, jaki autor przy tym opisie chciał wywołać u czytelnika. Panie Kristoff, trzeba chyba jednak było uciąć scenę wcześniej. Każdą.

Ogólnie momenty, kiedy autor chce, żeby było śmiesznie u mnie wywoływały raczej zażenowanie. Narracja oparta jest na koncepcie, że historię głównej bohaterki opowiada nam ktoś, kto ją bardzo blisko znał, ale już w jakiś czas po jej śmierci i zakończeniu opisywanych wydarzeń. Objawia się to tym, że narrator dość swobodnie przekracza czwartą ścianę, ale robi to głównie w bardzo licznych przypisach. Które najczęściej są kompletnie od czapy. Owszem, u Pratchetta to się sprawdzało, ale Pratchett pisał fantasy wręcz satyryczne, a nie całkiem serio o mordercach na zlecenie. Tutaj większość przypisów po prostu zakłóca immersję, zamiast poszerzać wiedzę czytelnika o świecie przedstawionym (choć niektóre faktycznie są na miejscu). Choć chyba gorsze są te, które zawierają jedynie szczeniackie żarty. A nie tylko przypisy je zawierają, niestety.

„Nibynoc” wykorzystuje wiele elementów, które wcześniej pojawiły się tez w „Tancerzach burzy”. Mamy więc nastoletnia bohaterkę, która straciła większą część swojej rodziny, a która przy okazji wykazuje pewne nietuzinkowe talenty. Która ma w pewnym sensie zwierzęcego towarzysza. Która rzuca wyzwanie systemowi nie tyle z chęci obalenia go, co żeby załatwić prywatne porachunki. To sprawia, że w pewnym momencie człowiek zaczyna mieć wrażenie, że tę opowieść już raz czytał i czuje się trochę znudzony, bo niewiele może go zaskoczyć. Na szczęście Mia nie do końca jest klonem Yukiko.

Mia przybywa bowiem do swego rodzaju morderczego Hogwartu – mamy tu modny od czasu Harry’ego Pottera motyw magicznej szkoły, ale jest to szkoła zabójców (i przy okazji naszła mnie refleksja, że to nie matematyka a chemia jest królową nauk. Jakiegoś rodzaju (al)chemii uczą w każdej magicznej szkole, matematyki tylko w nielicznych). No i w porównaniu z większością młodocianych przestępców jakich możemy spotkać na kartach powieści YA, Mia jednak wypada dość wiarygodnie. W przeciwieństwie do genialnych najwyraźniej z urodzenia Kazów Brekkerów tego gatunku, Mia nie jest w wieku szesnastu lat alfą i omegą. Ma za sobą kilka lat ciężkiego, kierunkowego treningu, ale przed sobą jeszcze wiele nauki. Jest bardzo skupiona na swoim celu, ale też młoda, co w połączeniu z porywczym charakterem często przysparza jej kłopotów (a autor nie boi się porządnie poobijać swoich bohaterów. Czy nawet ich wyeliminować).

Ma też kilkoro koleżanek i kolegów, całkiem zgrabnie odmalowanych, ze zróżnicowanymi, indywidualnymi charakterami. Każde ma jakąś mroczną tajemnicę w życiorysie (umówmy się, jeśli masz całkiem normalne dzieciństwo, nie zostajesz płatnym mordercą), ale nie tworzą przez to jakiejś angstującej masy. W sumie to bardzo kameralna powieść, a ekspozycje postaci drugoplanowych są ograniczone przez formułę, jaką autor sobie wybrał (Mia nie może nawiązywać zbyt bliskich przyjaźni, ponieważ większość jej „klasy” nie cofnie się przed niczym, żeby ukończyć szkolenie jako najlepszy – czekają na nich tylko cztery miejsca inicjacji na pełnoprawne Ostrza, więc konkurencja jest spora. A życiem wewnętrznym nauczycieli żaden nastolatek się nie przejmuje).

Przyznam, że trochę się zawiodłam. Oczekiwałam ciekawej przygotówki, może faktycznie mroczniejszej niż to, co nam autor serwował wcześniej, ale bez przesady. I jeszcze tę krew i flaki czy tę średnio udaną erotykę mogłabym wybaczyć, ale kiepskiego, wysilonego humoru, pojawiającego się w miejscach kompletnie od czapy już nie. Choć może jestem już po prostu za stara, a młodzież takie niskich lotów żarty bawią do łez, nie wiem. W każdym razie dam jeszcze szansę kolejnemu tomowi, bo świat przedstawiony zdaje się kryć jakąś interesującą zagadkę (o czym autor niewiele wspomina, ale zdaje się, że w kolejnym tomie wspomni więcej). Obym się nie zawiodła.

Ksiązkę otrzymałam od wydawnictwa Mag.

Tytuł: Nibynoc
Autor: Jay Kristoff
Tytuł oryginalny: Nevernight
Tłumacz: Małgorzata Strzelec
Cykl: Nibynoc
Wydawnictwo: Mag
Rok: 2017
Stron: 592

czwartek, 14 grudnia 2017

"Astrofizyka dla zabieganych" Neil deGrass Tyson

Przyznam szczerze, że na „Astrofizykę dla zabieganych” zwróciłam uwagę wyłącznie poprzez wzgląd na nazwisko autora (bo tematem zainteresowana jestem może powierzchownie, ale od dawna i przypominanie podstaw to troszkę poniżej moich oczekiwań). Neil deGrass Tyson jest mi znany z serii bardzo sympatycznych programów dokumentalnych oraz z absolutnie przecudownego geekowsko-popularnonaukowego talk show (którego widziałam niestety tylko kilka odcinków, bo nadawali to u nas jakoś tak koło pierwszej w nocy. W środku tygodnia. Dla zainteresowanych – program zwał się „Star Talk”). Kupno książki potraktowaliśmy więc z Lubym jako wyraz wsparcia (kiedyś napiszę notkę o kupowaniu popkultury jako nowej formie mecenatu, zobaczycie). A skoro już znalazła się w domu, to przecież nie będzie leżała taka nieczytana, prawda?

„Astrofizyka dla zabieganych” to zbiór esejów i wykładów Neila deGrassa Tysona, najczęściej publikowanych już wcześniej w różnych miejscach. Autor niejako zawodowo ma związek z popularyzacją nauki (w końcu kierowanie planetarium niejako z definicji jest z popularyzacją związane), więc doskonale wie, jak pisać dla laików. Przekrój tematyczny jest dość szeroki, bo mamy trochę i o Wielkim Wybuchu z początkami Wszechświata, i o ciemnej materii z równie ciemną energią, o fizyce w kosmosie, o wykrywaniu planet… Właściwie chyba wszystko, co choć trochę związane z astrofizyką udało się autorowi wygrzebać z szuflady, a nie było publikacją naukową.

Wszystkie teksty są napisane bardzo przystępnie i z humorem. Autor kieruje je do kompletnych laików i doskonale zdaje sobie sprawę, na ile może sobie w związku z tym pozwolić. Pisze przejrzyście, korzystając z trafnych porównań i ułatwiających przekaz anegdotek. Bardzo dobrze spisał się też tłumacz. Co prawda mam wrażenie, że poświęcił nieco literackiego sznytu książki na rzecz przejrzystości przekazu, ale w pozycji popularnonaukowej jestem w stanie to wybaczyć (w końcu to, było nie było, literatura z misją i ta misja szerzenia nauki winna być priorytetem). Poza tym zostawił mnóstwo przypisów (choć sam autor też nie był gorszy), a jestem wielką fanką przypisów od tłumacza. Zwłaszcza jeśli nie tylko wyjaśniają pewne kwestie językowe, ale dorzucają coś do merytorycznej treści książki (jeśli zguglałam właściwą osobę, to tłumacz jest doktorem fizyki, więc od razu sam sobie zrobił konsultację naukową) z pewnym takim zgryźliwym humorem.

Dla kogoś, kto trochę głębiej siedzi w temacie astrofizyki i kosmosu w ogóle – nawet, jeśli siedzi wyłącznie hobbystycznie – „Astrofizyka dla zabieganych” może się okazać nieco zbyt banalna. Ale jeśli macie gdzieś w pobliżu kogoś, kto dopiero zamierza zainteresować się tematem lub chcecie z okazji Świąt zainwestować w rozwój intelektualny jakiegoś małoletniego kuzynostwa, to będzie pozycja w sam raz. Mała, poręczna i przystępna. Do czytania w każdych warunkach.

Tytuł: Astrofizyka dla zabieganych
Autor: Neil deGrass Tyson
Tytuł oryginalny: Astrophysicis for the People in Hurry
Tłumacz: Jeremi K. Ochab
Wydawnictwo: Insignis
Rok: 2017
Stron: 208

środa, 6 grudnia 2017

Stosik #98

To miał być naprawdę minimalistyczny stosik, bo nie planowałam żadnych spektakularnych zakupów w tym miesiącu. I żadnych nie było. Ale stosik i tak zmutował.


Zacznijmy może od lewej, bo cała lewa wieżą to książki tak jakby do recenzji. "Szepty pod ziemią" są do recenzji całkiem, bo chciałam dowiedzieć się, jak się potoczą dalsze losy Petera Granta. Już nawet zaczęłam czytać. Od Maga.

Niżej mamy zawartość paczki niespodzianki od Genius Creations, czyli pakiet ich końcoworocznych nowości. Których nie zamawiałam, choć przyznam, że dwie i owszem, chciałam, ale jakoś tak wyszło, że nie wyszło. a to widzę znaczącą poprawę w jakości wydań - okładki co jedna, to ładniejsza i mają skrzydełka (co osobiście lubię, bo dzięki temu mniej niszczą się rogi).

W każdym razie leżąca najwyżej "Zima" należała do tych dwóch, które chciałam, albowiem jest to dzieło kolegi blogera, a ja lubię czytać dzieła kolegów blogerów (i koleżanek blogerek). Trochę w ramach samoudręczenia świadomością, że oto ludzie do czegoś dochodzą, książki wydają, a ja dalej klepię nocie na nieznanym nikomu archaicznym blogasku, prawdaż. "Noc kota, dzień sowy" co prawda nie została napisana przez blogerkę, ale za to jeden taki bloger polecał ostatnio intensywnie, a on całkiem fajne rzeczy poleca, więc (i tak, Amber też kiedyś przeczytam).

Przyznam, że co do pozostałych, to nawet nieszczególnie orientowałam się, o czym to w ogóle jest. "Armadillo" jawi się jako western w klimatach weird fiction. "Tropiciel" nie budzi u mnie szczególnego entuzjazmy, bo o brutalnych wojach (tych, których zgrabnie King kiedyś podsumował) czytać nie lubię. No ale mam nadzieję, że może jakieś inne walory powieści mi wynagrodzą nielubiany koncept, a poza tym książkę napisała kobieta, a z polską fantastyką kobiet mam ostatnio znacznie lepsze doświadczenia niż z polska fantastyką mężczyzn. Może nie będzie źle. O "Vivo" trudno cokolwiek powiedzieć, ale na okładce wspominają o smoku, więc jest nadzieja. Poza tym nie mogę przestać gapić się na okładkę. Podobnie ma się rzecz z "Pętlami pamięci" - tylko bez smoka no i okładka aż tak nie przyciąga. Najgorzej z "Fazą rem" - to kryminał bez grama fantastyki najwyraźniej, a ja kryminałów po prostu nie lubię...

Druga wieża ma już bardziej różnorodne pochodzenie - choć w głównej mierze składa się z pożyczanek od J. (którą chciałabym z tego miejsca pozdrowić) - cztery górne pozycje. Na górze "Po pierwsze nie szkodzić" , czyli książka o medykach, tak jak lubię. Niżej "Zrozumieć zwierzęta" i "Zwierzęta czynią nas ludźmi" Grandin - i będę rzucać pieniędzmi w każdego wydawcę, który zrobi porządne nowe wydanie, w twardej oprawie i ze śliczną okładką (obecne jest całkiem solidne, ale wygląda jak pierwszy lepszy podręcznik wychowania psa, a mnie wydawcy ostatnio nieco rozpieścili). No a "Książka" to jest dopiero KSIĄŻKA. Śliczne to, mam nadzieję, że treść też.;)

Niżej przywleczona z biblioteki "Plutopia", wygrana w facebookowym konkursie "Kudłata nauka" (która ma fajną okładkę - to jest właśnie ten przykład rozpieszczania przez wydawców) i set zakupowy. "Astrofizykę dla zabieganych" zanabył Luby, bardziej z sympatii do autora niż potrzeby. Już ją przeczytałam (bo to malutka książeczka) i może uda mi się skrobnąć kilka słów pod koniec tygodnia. "Lab Girl" i "Ten łokieć źle się zgina" zanabyłam już sama i liczę na smakowitą lekturę.

Ciekawe, jak będzie w grudniu.

sobota, 2 grudnia 2017

Kochany Święty Mikołaju, czyli tradycyjnie o tym, co bym chciała znaleźć pod choinką

W tym miesiącu notki z zapowiedziami nie będzie, bo w sumie pewna jest tylko jedna interesująca, a i to nie mam pewności, czy czasem w listopadzie nie wyszła... Będzie za to list do Świętego Mikołaja, może coś z tego wyjdzie.

Przy czym nie jest to jakaś uniwersalna lista prezentów polecanych dla każdego przez wpływową blogerkę Moreni. To jest lista głównie dla moich znajomych z reala - którzy może chcieliby jednak kupić mi coś bardziej osobistego niż wór suszonego mniszka dla trzody, a nie bardzo się orientują, co mam na półkach (w sumie sama się już coraz mniej orientuję). Choć w takim przypadku bon podarunkowy do księgarni też jest opcją. Niektórzy może sarkają, że to prezent bezosobowy, ale dla mnie to forma powiedzenia "wiem, co cię kręci, ale kompletnie się na tym nie znam, więc szczegóły pozostawiam tobie".

Ponieważ to blog książkowy, lista składa się z grubsza z książek (prezent z nowych kredek postanowiłam zrobić sobie sama ;) ). Kolejność oczywiście przypadkowa.

1. "Silmarillion" J. R. R. Tolkien

A konkretnie o nowe wydanie Zyska i s-ki. Co prawda mam wcześniejsze wydanie Amberu, ale jest małe, w miękkiej okładce i średnio pasuje do reszty moich tolkienowskich książek, z których każdą jedną burżujsko mam w twardej oprawie. No i to nowe jest o niebo ładniejsze, ma obwolutę, śliczne wyklejki i takie tam różne bajery.

2. "Mitologia słowiańska" Jakub Bobrowski, Mateusz Wrona 
To interesująca pozycja, która nie dość, że dla każdego fana fantastyki powinna być obowiązkowa (może niekoniecznie w ty wydaniu, tylko ogólnie, ale BOSZ zawsze robi takie śliczne książki...), to jeszcze będzie mi się ładnie komponowała ze "Smokami polskimi" i pierwszym tomem "Bestiariusza słowiańskiego" (bo drugiego też jeszcze nie mam, *wink, wink*)

3. "Zaszyj oczy wilkom" Marta Krajewska
Najnowszy, brakujący drugi tom serii, której tom pierwszy bardzo mi się podobał. Fajnie byłoby uzupełnić zbiór na półce.

4. "Życie pszczół" Maurice Maeterlick
Wiadomo, pszczoły zawsze modne, o czym świadczy fakt wznowienia tego dzieła po prawie stu latach. Ale wznowienie jest bardzo urodziwe, a ja lubię ładne ksiązki. Poza tym facet, który dostał Nobla nie może pisać gniotów.

5. "Krzyk morskich ptaków" Adam Nickolson
To jest właśnie ta jedyna interesująca premiera grudnia. Jest o przyrodzie (konkretnie o ptakach. O ptakach chyba ogólnie pisze się najwięcej, jeśli nie liczyć psów), jest ładna i napisał ją "przyrodnik, brytyjski lord i miłośnik literatury" w jednej osobie. Co mnie nastawia optymistycznie, z jakichś przyczyn.

6. "One-Punch Man" manga
Zdarzyło mi się w tym roku obejrzeć anime i było to zdecydowania najlepsze anime, jakie oglądałam od ładnych kilku lat (nie żebym ich z drugiej strony jakoś szczególnie dużo oglądała). Tak pięknie ironiczne i bezlitośnie wyśmiewające gatunek z wdziękiem i prostotą pozwalającą dobrze się bawić, nawet jeśli wyśmiewanego gatunku się nie zna. Przytuliłabym pierwszy zeszyt. Albo dwa pierwsze. Albo wszystkie...

7. "Baśnie" Bill Wilingham
W zasadzie jeden z nielicznych komiksów, które chciałabym przeczytać. Kreatywny retelling to zawsze wartość sama w sobie, a i kreska wygląda na zachęcającą (poza tym, gdzie nie zajrzeć, wszyscy pieją z zachwytu). Tylko ja się tak bardzo nie znam na komiksie, ze nawet nie wiem, który tom jet pierwszy...