Strony

poniedziałek, 15 stycznia 2018

"Artemis" Andy Weir

„Marsjanin” Andy'ego Weira był bardzo przyjemną lekturą, mimo kiepskiego tłumaczenia. Dlatego też kiedy tylko usłyszałam o nowej powieści autora, chciałam się z nią zapoznać. Jednak szybko pojawiające się w sieci nieprzychylne opinie nieco ostudziły mój zapał i koniec końców podeszłam do lektury z pewną taką nieufnością.

Artemis to miasteczko na Księżycu. Niewielkie, ale jedyne. I lubiane przez bogatych turystów oraz jeszcze bogatszych biznesmenów. I dlatego też osoba o dość elastycznym podejściu do litery prawa ma wzięcie – przecież dziani panowie nie zrezygnują ze swoich drobnych nałogów tylko dlatego, że przenieśli się na Księżyc i niektóre z nich stały się nielegalne, a ktoś musi im te zakazane luksusy sprowadzać. Tym kimś jest Jazz, oficjalnie doręczycielka paczek, a nieoficjalnie przemytniczka. Jazz potrzebuje pieniędzy, ma bowiem plan. A jeden ze stałych klientów ma dla niej propozycję, która pozwoli jej zarobić mnóstwo pieniędzy, jednak zadanie okazuje się dużo bardziej skomplikowane niż to, czym do tej pory się zajmowała. Ale Jazz to dziewczyna pracująca, żadnej pracy się nie boi. W końcu co może pójść nie tak?

Weir w „Artemis” wykorzystał pomysły, które już sprawdziły się w „Marsjaninie” - niedaleka przyszłość, kosmos, zagrożenia i komplikacje jakie czyhają na obrotnego człowieka poza Ziemią i dużo opisowej zabawy z technologiami. Tym razem jednak postanowił napisać thriller i niestety, niektóre rzeczy, które działały w opowieści o nowym Robinsonie Crusoe, przestała działać. Weźmy rozbudowane opisy techniczne. W „Marsjaninie” stanowiły ważną część fabuły i całkiem zgrabnie ją uzupełniały. W „Artemis” tylko powodowały dłużyzny. To znaczy jasne, jesteśmy na Księżycu, więc pewne technikalia istotne dla fabuły trzeba wyjaśnić, żeby intryga miała sens dla czytelnika. Ale Weir z lubością opisuje KAŻDE spawanie bohaterki, technikę opuszczenia miasta, kilkukrotnie powtarza, jak dana rzecz działa... To niepotrzebnie zwalnia akcję (której dobre tempo jest jednak w thrillerze istotne, w przeciwieństwie do opowieści o kosmicznym Robinsonie) i nudzi czytelnika. Ale nie jest największym problemem powieści.

Największym problemem powieści jest bowiem główna bohaterka. Wiecie, jeśli autor chce zagrać kartą niegrzecznej dziewczynki (albo niegrzecznego chłopca, bez różnicy) jako protagonistki, winien przede wszystkim zadbać, aby poza wątpliwą moralnie postawą taką postać charakteryzował jakiś wdzięk. Żeby budziła pozytywne emocje w czytelniku, które pozwolą wybaczyć skazy na charakterze (i praworządności). Jazz brak tego wdzięku. Dostajemy dorosłą kobietę, która zachowuje się jak wulgarna, rozwydrzona, zbuntowana nastolatka. Która jest och jakże uzdolniona, ale obnosi się z tym, że zmarnowała swój potencjał (o czym przypomina jej co druga postać, niemalże roniąc łzy nad tym marnotrawstwem), bo tak to by musiała jakiś wysiłek w pracę wkładać, a jej zależy na takiej, co by zarobić, a się nie narobić. Która dodatkowo jest och jakże seksowna (co na szczęście otwartym tekstem nie leci, ale autor co rusz puszcza nam oczko, że wiecie *wink, wink* o co chodzi). W dodatku pała jakimś absurdalnym poczuciem wyższości wobec całego świata, a tenże świat wciąż oferuje jej okazje i pomoc chyba tylko po to, aby mogła je z tą wyższością odrzucać. Nie ma w niej absolutnie żadnej cechy, która mogłaby sprawić, że jako czytelniczka, polubię bohaterkę. Należy jej się order rasowej Mary Sue.

Taka postawa głównej bohaterki sprawiła, że właściwie z automatu polubiłam każdego, kto jej bruździł, a miał choć odrobinę charakteru. Na przykład Rudy'ego, lokalnego policjanta o niezłomnym charakterze. Taki archetyp szeryfa na rubieżach, który sam jest prawem, ale że ma niezłomny kręgosłup moralny, nie daje się zdeprawować. Albo Dale'a, byłego przyjaciela bohaterki, który co prawda zrobił jej kiedyś straszne świństwo, ale i tak bardziej mi żal jego, niż Jazz. Albo jej ojca, od którego uciekła w akcie nastoletniego buntu a potem głupia buta nie pozwoliła jej już wrócić do rodzinnego gniazda. W zasadzie historia każdej z tych postaci byłaby chyba ciekawsza niż Jazz.

Mocną stroną powieści jest za to miejsce akcji. Opisy tego, jak działa Artemis – nie tylko w kwestiach technicznych, ale przede wszystkim społecznych – bywają ciekawsze niż główny wątek fabularny. (Dodatkowo książka zawiera też schematy i plan miasta, co ułatwia nam orientację w terenie.) Miasto jawi się nam jako swego rodzaju pułapka z kijem i marchewką. Z jednej strony napływ turystów daje możliwości zarobienia sporej gotówki, ale z drugiej sprawia, że (jak to w miejscowościach turystycznych) koszty życia są bardzo duże. A jeśli ci się nie uda, to opuszczenie miasta w poszukiwaniu zieleńszych pastwisk też nie jest ani proste, ani tanie, ani przyjemne.

Cóż, autor musi jeszcze trochę popracować nad warsztatem. Ciągle dobrze rokuje, ale dopóki nie zrozumie, że wszystkich gatunków nie da się dobrze napisać za pomocą tego samego zestawu chwytów fabularnych, będzie produkował buble. Dobrze by było też, żeby przestał zakochiwać się w swoich bohaterach, bo w przeciwnym razie będzie pisał różne niestrawne warianty Mary Sue. W każdym razie, jeśli napisze kolejną powieść, to dam mu szansę. Ciągle mam nadzieję. 

Tytuł: Artemis
Autor: Andy Weir
Tytuł oryginalny: Artemis
Tłumacz: Radosław Matejski
Wydawnictwo: Akurat
Rok: 2017
Stron: 418

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.