Jak być może się domyślacie, czytając tytuł tej notki i patrząc na ilustrujący ja obrazek, przeczytałam „Marsjanina” (przeczytałam go w celu obejrzenia filmu na podstawie książki, który niedawno miał premierę, ale niestety, w moim mieście go nie grają. Ten fakt nie ma związku ni wpływu na treść recenzji, ale musiałam się wyżalić). Wszyscy go polecali, wszyscy się zachwycali, swego czasu (a w okolicach premiery filmu mieliśmy powtórkę z rozrywki) był dosłownie wszędzie i opisywany w samych superlatywach. I chyba to jest kolejny przykład książki, której intensywna promocja jednak nieco zaszkodziła, przynajmniej w moim przypadku. Ale może po kolei.
Tak się złożyło niefortunnie, że Mark Watney został na Marsie, podczas gdy jego rakieta wraz z resztą dzielnych astronautów odleciała. Nie należy ich winić, w końcu jak się widzi członka drużyny zmiecionego fragmentem anteny i brak odczytów jego funkcji życiowych, to łatwo uznać to za śmiertelny wypadek. Mark jednak nie umarł i teraz ma problem – jest jedynym człowiekiem na Marsie. Co gorsza, nikt nie wie, że on tam jest. Ale poddanie się nie byłoby w stylu Marka. To bardzo pomysłowy facet i taka błahostka jak perspektywa spędzenia nieokreślonego czasu na planecie pozbawionej powietrza z pewnością go nie powstrzyma.
Pierwsza refleksja, jaka do mnie przyszła po lekturze była taka, że ludzie jednak strasznie tęsknią za Robinsonem Crusoe. A tak konkretnie to za motywem walki samotnego rozbitka o przeżycie. I to niekoniecznie w wydaniu krwawego, desperackiego starcia z przeciwnościami, gdzie pot, łzy i inne płyny ustrojowe leją się gęsto, a bohater odchodzi od zmysłów. Publika pragnie kogoś, kto nie traci fasonu nawet w obliczu katastrofy i jest na tyle sprytny, żeby każdą katastrofę przeżyć przy pomocy zaskakującego pomysłu. I za to kochamy Marka Watneya.
Mark jest nie tylko głównym bohaterem, ale też narratorem większej części utwory (większość jest spisana w formie pamiętnika, przeplatanego relacjami z tego, co też słychać na Ziemi czy u innych członków załogi). Jak już pisałam, to facet niezwykle zaradny i czytelnik ma kupę radochy, kibicując mu w rozwiązywaniu skomplikowanych problemów marsjańskiego dnia codziennego. Przy tym Mark ma ogromny dystans do siebie i poczucie humoru co sprawia, że jego relacje czyta się gładko i przyjemnie, często z uśmiechem na ustach. Zdecydowanie lepiej pasuje do dzisiejszych czasów niż stary, dobry Robinson.
Do dzisiejszych czasów nie pasuje też bezludna wyspa, bo nawet jeśli takie jeszcze są (i maja rozmiar większy niż przeciętny koc), to doskonale wiemy, gdzie się znajdują. Poza tym to strasznie oklepana lokacja od czasów wszelkich survivalowych reality show. Co innego Mars – fascynująca, nieznana paleta, tak bliska, a jednocześnie tak daleka. Autor co prawda przekonuje nas, że na Marsie nie ma zbyt wiele do oglądania, a największym wrogiem jest brak rzeczy i warunków, które na Ziemi są oczywistością. Ale nawet opisywanie braków może być fascynujące, kiedy ma się lekkie pióro, a Weir ma.
Na zakończenie powiem wam, że ostatecznie „Marsjanin” nieco mnie zmęczył. Nie jest to wina samej powieści, bo tę się wręcz pożera i przy tak wdzięcznej lekturze raczej nie można się nudzić, ale szumu wokół niej. Tyle się o tym pisało, tyle dyskutowało, z każdego kąta wyłaziło, że dochodząc do ostatnich stron cieszyłam się, że to już koniec mojej przygody na Marsie. Mimo że to była bardzo udana przygoda.
Autor: Andy Weir
Tytuł oryginalny: The Martian
Tłumacz: Marcin Ring
Wydawnictwo: Akurat
Rok: 2014
Stron: 380
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.