Strony

piątek, 8 lutego 2019

"Dżentelmen w Moskwie" Amor Towles


Przyznam, że takiej zwykłej powieści głównonurtowej (czyli bez elementów fantastycznych, zagadki kryminalnej czy sensacji) nie czytałam już ponad rok. I to nawet niekoniecznie z jakiejś wielkiej niechęci. Ot, po prostu większość tego, co reklamowane czy co znajomi zachwalają to zwykle literatura problemowa albo przynajmniej ponura i pełna beznadziei. A ja nie lubię ponuractwa, zaś problemy społeczne moim skromnym zdaniem znaczniej bardziej poruszająco może opisać fantastyka (a znacznie bardziej realistycznie literatura faktu). Reszta zaś okazywała się mniej lub bardziej zawoalowanymi romansami. Nawet trochę tęskno mi było za gatunkiem (konwencją), bo ileż można się rozbijać po neverlandach czy stacjach kosmicznych. 


Tymczasem internety podsunęły mi „Dżentelmena w Moskwie” Amora Towlesa. Tytułowym dżentelmenem jest hrabia Aleksander Ilijicz Rostow, mieszkający w luksusowym moskiewskim hotelu Metropol. Niestety, czasy są delikatnie mówiąc nie najlepsze dla rosyjskich arystokratów i 21 czerwca 1922 roku hrabia staje przed Komisją Nadzwyczajną Ludowego Komisariatu Spraw Wewnętrznych z powodu napisanego blisko dekadę wcześniej nieprawomyślnego wiersza. Komisja najchętniej by go ukatrupiła w majestacie prawa, niemniej rzeczony przedstawiciel klasy próżniaczej miał szczęście być bohaterem wojennym i skończyło się tylko na areszcie domowym. Od tego czasu hotel Metropol miał zastąpić cały złożony świat mężczyźnie, który jeszcze kilka lat wcześniej zwiedzał całą Europę. 

Nie będę ukrywać, że największa siłą tej książki jest hrabia Rostow. Ostatni raz byłam tak zauroczona głównym bohaterem, kiedy czytałam „Smoka Jego Królewskiej Mości” Naomi Novik (dla osób, które zajrzały tu pierwszy raz – to pierwszy tom mojego absolutnie ulubionego cyklu o smokach), czyli ponad dziesięć lat temu. Jest to z jednej strony postać odpowiadająca naszemu romantycznemu wyobrażeniu arystokracji jako ludzi dobrze wychowanych, o wysokich standardach moralnych i nienagannych manierach, jednocześnie mimo świadomości swojej wysokiej pozycji miłych i uprzejmych dla ludzi postawionych niżej w hierarchii. Z drugiej zaś to wciąż sympatyczny, bardzo naturalnie napisany człowiek z krwi i kości, którego przyjemnie obserwować i któremu nie sposób nie kibicować w poczynaniach. 

Hrabia Rostow mimo zamknięcia w hotelu (i przeprowadzki z luksusowego apartamentu do klitki dla służby) nie użala się nad sobą i nie zanurza w tęsknocie za dawnymi czasami. Wręcz przeciwnie – jako człowiek czynu stara się aktywnie dopasować do zmieniających się okoliczności, nawet tych najbardziej zaskakujących (co w połączeniu z doskonałym zmysłem obserwacji bardzo sprawnie mu się udaje). A wszystko to robi z niebywałym wdziękiem. Mam słabość do tego rodzaju wdzięku. Zwykle znajduję go u szarmanckich łotrów w przeróżnych fantasylandach, rzadko jednak bywa udziałem bohaterów wykreowanych na potrzeby różnych wariantów świata rzeczywistego, a jeszcze rzadziej przytrafia się tym, którzy nie mają rysu chaotycznego (według dedekowej definicji chaotyczności). Być może wynika to z faktu, że taki wdzięk kojarzy nam się wyłącznie z pewnymi uromantyzowanymi grupami – takimi jak szlachetny przestępca czy ten idealny arystokrata właśnie (względnie może być jeszcze nieco amoralny geniusz) i pisarze nie potrafią lub nie widzą celu przeniesienia go poza te ramy. Trochę szkoda. 

Niemniej, hrabia nie jest jedynym bohaterem tej opowieści. W rzeczy samej, jak na rzecz rozgrywająca się w jednym budynku ma ona zaskakująco wielu pełnokrwistych bohaterów. Jak sądzę ma to związek z niezwykle lekkim piórem Towlesa i umiejętnością trafnego odmalowywania postaci za pomocą jednej zaledwie sceny. Co sprawia, że nawet jeśli bohater dostaje w sumie tylko kilka tychże scen, czytelnik ma wrażenie, jakby wiedział o nim wszystko. W taki sposób poznajemy nie tylko hotelową obsługę, z którą hrabia obcuje codziennie przez kilkadziesiąt lat, ale też kilka postaci, które pojawiają się w jego życiu na chwilę lub rzadko. I każdy staje się na swój sposób interesujący. 

Sam Hotel Metropol również jest dla opowieści bardzo istotny. Może nie aż tak, żeby zyskać własną osobowość, ale klimat ma z pewnością. To właśnie w tym jednym pozornie niewielkim (jak na współczesne hotelowe standardy) budynku jak w soczewce skupiała się nie tylko współczesna bohaterowi Rosja, ale cały świat. Z jednej strony ważni goście, rządowi dysydenci i gwiazdy ekranu symbolizowali wielkie zmiany na światową skalę, z drugiej przyziemne życie hotelowej obsługi pokazywało jak te zmiany wpływają na zwykłych, szarych ludzi. I jak koleje losu potrafią tak samo zmiatać plany i marzenia zarówno jednych, jak i drugich. 

Pióro Towlesa jest lekkie, ale to nie znaczy, że prostackie. W rzeczy samej, lektura „Dżentelmena w Moskwie” była przemiłym powiewem świeżości w zalewie „poprawnego” języka, który święci tryumfy w literaturze popularnej. Autor używa fraz jasnych, ale erudycyjnych – nie onieśmielają go odniesienia do klasyków literatury (narracja jest co prawda trzecioosobowa, ale najczęściej prowadzona z perspektywy hrabiego, a ten jest przecież człowiekiem oczytanym i dobrze wykształconym) czy nieco bardziej złożone konstrukcje gramatyczne, lubi też czasem uciekać w refleksyjne dygresje. Przy czym wszystko to ma niezwykle przyjemny rytm i sugestywny klimat, świetnie oddający swoistą surrealistyczność luksusowego hotelu dla elit i obcokrajowców na tle przaśnej sowieckiej Rosji. 

Rzadko zdarza mi się aż taki zachwyt lekturą. Myślę, że z czystym sumieniem mogę ja polecić każdemu, bo autentycznie nie jestem w stanie sobie wyobrazić, komu mogłaby się nie spodobać. Oby więcej takich książek. 

Tytuł: Dżentelmen w Moskwie
Tytuł oryginalny: A Gentleman in Moscow
Tłumacz: Anna Gralak
Wydawnictwo: Znak
Rok: 2017
Stron: 526

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.