Mam słabość do urban fantasy. Niemniej jednak, bywają one zwykle dość powtarzalne: najczęściej rozgrywają się w dużym mieście (zwykle traktowanym pretekstowo), fabuła kręci się wokół wątku kryminalnego, a sami bohaterowie są policjantami albo chociaż detektywami. W „Post scriptum” również mamy zagadkę kryminalną (w pewnym sensie), ale autorka postanowiła umieścić akcję w małym miasteczku bohaterami zaś uczyniła… behapowców.
Piotr Strzelecki i Sabina Piechota prowadzą razem firmę zajmującą się szkoleniami BHP i ogólnie coachingiem. Jak wiadomo, rynek jest nasycony, trzeba więc szukać sobie niszy. Niszą Piotra i Sabiny są klienci tzw. nienormatywni (lub nienormatywnych zatrudniający). Pod tym krągłym, niewiele mówiącym określeniem kryją się wszelkie nadnaturalne stworzenia. Zresztą, trudniej byłoby o lepszych fachowców od takich szkoleń, bo Piotr i Sabina sami nie są do końca ludźmi. Tymczasem w jednym z zakładów, którymi się zajmują, dochodzi do wypadku. Nikt na szczęście nie ucierpiał, ale po bliższym zbadaniu wypadek okazuje się nie być tak zupełnie przypadkowy. Nasi behapowcy nie mogę tego tak zostawić.
Nie oszukujmy się, powieść Wójtowicz to nie jest literatura ani ambitna, ani wybitna. I nawet nie próbuje być. Jej główne zalety leżą gdzie indziej: mianowicie w ciekawych, wyrazistych bohaterach oraz w klimacie. A ten jest puchaty i ciepły. Jasne, czasem może się zdarzyć, że ktoś poluje na nienormatywnych a twoja wspólniczka jest krwiożerczym potworem, ale ostatecznie wiadomo, że wszystko dobrze się skończy, przyjaźń winna być ponad wady, a zło zostanie ukarane, albo raczej zresocjalizowane (choć doprawdy czasem trudno odróżnić jedno od drugiego). Jasne, niektórym może to przeszkadzać, bo jednak jeśli autorka stawia na ciepły humor, to wiadomo, że mimo kryminalnych wątków raczej wszyscy przeżyją, ale nie po to się takie książki czyta, żeby patrzeć, jak autor gra z bohaterami w rosyjską ruletkę.
Główną zaletą „Post Scriptum” są bohaterowie. Nietuzinkowi, bezkompromisowi i barwni, a jednocześnie sympatyczni. Zwłaszcza główna dwójka. Sabina jest strzygą. Taką dość klasyczną w charakterze i upodobaniach, o wyglądzie krwiożerczego goryla (przynajmniej kiedy nie przybiera maskującej formy filigranowej dziewczyny). Ponieważ jednak rozszarpywanie klientów byłoby nieprofesjonalne, kanalizuje swoje krwiożercze zapędy pochłaniając słodycze. Autorka świetnie nakreśliła osobę doskonale pogodzoną z własną naturą i trochę w związku z tym psychopatyczną, ale cóż, tak to już jest z drapieżnikami. Przyznam, że jest to odświeżające doświadczenie po potworach (głównie wampirach, inne jakoś zwykle autorom do głowy nie przychodzą, jeśli idzie o etyczne rozterki), które albo załamują ręce nad swoim losem, albo ruszają w hedonistyczny tan ze swoją monstrualnością. Choć ta druga droga zdaje się pozostawać dla Sabiny wciąż otwarta.
Piotr jest przeciwieństwem Sabiny. On z kolei z nieludzką częścią swojej natury nie potrafi się pogodzić. Co jest trochę nieprofesjonalne, bo w końcu jest psychologiem, ale jak to mówią, szewc bez butów chodzi. Ma też zupełnie innych charakter, bo jest mężczyzną cichym i wrażliwym, jak na psychologa przystało skłonnym do analizowania emocji zarówno własnych, jak i cudzych. Autorka co prawda próbowała ukryć informację, pierwiastek jakiegoż to fantastycznego stwora w nim drzemie, ale szczerze mówiąc nie wyszło jej zbyt dobrze (albo ja już po prostu za stary wróbel jestem na takie sztuczki). W każdym razie ten duet świetnie się uzupełnia.
Zwłaszcza w miejscu, w którym funkcjonuje. Autorka doskonale wybrała miejsce akcji. Brzeg jest średnim miasteczkiem na Dolnym Śląsku, jeszcze na tyle niedużym, żeby każdy każdego znał (albo znał kogoś, kto zna kogoś…). I choć miasto samo w sobie nie odgrywa jakiejś znaczącej roli (na dobrą sprawę mogłoby to być jakiekolwiek inne miasteczko podobnej wielkości), to pewna małomiasteczkowa mentalność jest w umysłach bohaterów widoczna. Zwłaszcza u Sabiny, która wierzy w nieograniczoną moc znajomości i przysług. Zawsze znajdzie się też ktoś, kto ze zdumieniem dostrzega, że świat jest mniejszy niż myślał i na jego sekretne problemy inni już dawno znaleźli rozwiązanie (a potem podzielili się nim na Facebooku).
Sama intryga nie jest może majstersztykiem, ale zbudowano ją na tyle sprawnie, że nie boli. Wójtowicz prowadzi narrację nieco chaotycznie przeskakując między wątkami, ale nie na tyle, żeby czytelnik się zgubił. Język jest bogaty w powiedzonka zaczerpnięte z mowy potocznej, co mi nie przeszkadza, ale niektórych może razić. Jest to w każdym razie styl dość charakterystyczny i pod pewnymi względami barokowy.
„Post scriptum” to idealny tytuł na jeden lub dwa relaksujące wieczory. Niezbyt skomplikowany, ale nie obrażający inteligencji czytelnika, z sympatycznymi, ale nie płaskimi (i zdecydowanie nie szablonowymi) bohaterami. No bardzo fajne, solidne czytadło z kilkoma głębszymi miejscami. Polecam i biorę się za kolejny tom, bo zdecydowanie za długo na półce zalega.
Tytuł: Post scriptum
Autor: Milena Wójtowicz
Cykl: Post scriptum
Wydawnictwo: Jaguar
Rok: 2018
Stron: 400
Autor: Milena Wójtowicz
Cykl: Post scriptum
Wydawnictwo: Jaguar
Rok: 2018
Stron: 400
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.