Strony

wtorek, 18 października 2022

"Miłość, śmierć i roboty" antologia

Netflixowy serial „Miłość, śmierć i roboty” należy do moich ulubionych produkcji tej platformy. Wiedziałam, że większość odcinków w każdym sezonie to ekranizacje opowiadań i w marzyłam, żeby kiedyś te wszystkie pierwowzory przeczytać. Wydawnictwo Nowa Baśń zdawało się czytać mi w myślach i wydało oficjalna antologię serialu. A księgarnia TaniaKsiazka.pl była uprzejma udostępnić mi „Miłość, śmierć i roboty”.

O wszystkich antologiach mówi się, że są nierówne. W przypadku tej jest to wyraźne jak nigdy wcześniej. Jak sądzę głównie dlatego, że kryterium doboru nie była jakość literacka (bo tak się robi w antologiach typu „najlepsze opowiadania”; nawet jeśli są to tematyczne zbiory zamawianych tekstów, to jako czytelniczka mogę sobie wybrać te, w których dominują lubiane nazwiska i tematyka). Mamy tu bowiem do czynienia z tekstami wybranymi ze względu na rozmach i wizualną atrakcyjność pomysłu. A to z kolei sprawia, że literacka jakość tekstów ma znaczenie drugorzędne i w przypadku niektórych bardzo to widać. Z drugiej strony tym niedomagającym tekstom towarzyszą absolutne perełki, a pomiędzy tymi dwoma biegunami mamy jeszcze cały wachlarz stanów pośrednich.

Zanim przejdę do opisywania poszczególnych tekstów, może słów kilka o wydaniu. Od strony technicznej nie mam większych zastrzeżeń: książka jest wydana na przyjemnym papierze, wielkość czcionki i marginesów również jest bardzo czytelnikowi przyjazna. Jedyne, do czego mogę się przyczepić, to okładka. Z jakiejś przyczyny wydawca (zarówno polski, jak i amerykański, bo o ile się orientuję, jest to okładka oryginalna) zdecydował się na rozmazany, niewyraźny kadr z pierwszego odcinka, ani ciekawy, ani estetyczny. Już wykorzystanie plakatu serii byłoby lepszym rozwiązaniem.

Ostrzegam też od razu, że będę w tej recenzji odnosić się również do ekranizacji poszczególnych opowiadań, ale postaram się bez spoilerów.

Dwa odcinki serii zostały nakręcone na podstawie oryginalnych scenariuszy i było to dla mnie pierwsze zetknięcie z tą formą. Dzięki temu dowiedziałam się, że nie lubię czytać scenariuszy i strasznie mnie męczą. Ale trzeba przyznać, że już w formie gotowej animacji nieszczególnie mi się podobały, więc może ma to znaczenie. Pierwszym z nich jest „Świadek” Alberto Mielgo, który uznałam swego czasu za najgorszy odcinek serii. Scenariusz zawiera niewiele dialogów i jeszcze mniej ogólnikowych opisów. Opowiada historię młodej kobiety, która przypadkiem została świadkiem zabójstwa i teraz ucieka przed mordercą. Całość zakończono pewnym twistem, który mógłby być nawet zaskakujący dla osoby nieobeznanej z tropami w science fiction, ale dla mnie był raczej przewidywalny. W ekranizacji styl animacji uznałam za irytujący, ale okazało się, że bez animacji przyswaja się to jeszcze gorzej. Trochę przyjemniejszy był „Martwy punkt” Vitalija Shushko, tam bowiem mieliśmy wykorzystanie motywu napadu grupy cyborgów na pociąg, z uczciwą porcją wybuchów i strzelaniny. I znowu, choć dynamiczny scenariusz czytało się nawet miło, okazał się on tylko zubożoną wersją finalnej animacji.

Przyznam, że kiepsko czytało mi się też opowiadania z gatunków militarnej fantastyki. Jest ich tu sporo i na początku myślałam, że mam negatywne wrażenia, bo nie lubię tego gatunku. Ale okazało się, że nie, te teksty są po prostu słabe. Na przykład takie „Mechy” Steve’a Levisa to prosty tekst opowiadający o dzielnych farmerach-kolonistach broniących swojej planety przed kosmiczną inwazją za pomocą mechów własnej roboty. Jako animację oglądało się to całkiem przyjemnie, było dużo wybuchów i heroizmu. Ale co innego obejrzeć kilkanaście minut animacji, a co innego męczyć ponad 50 stron tekstu ze znikomą ilością fabuły, za to z rozbudowanymi opisami uzbrojenia, pocisków, mechów, dronów i tego, jakie zniszczenia one wywołują… Przynajmniej styl autora był całkiem przyjemny. Czego niestety nie da się powiedzieć o Kirsten Cross i jej „Wysysaczu dusz”. Tutaj mamy opowieść o oddziale dzielnych najemników, którzy mieli ochraniać ekspedycję archeologiczną, gdy nagle odkryli grobowiec starożytnego wampira. I większość fabuły to właśnie opis potyczek dzielnych wojaków z wrażym potworem. Niestety, autorce wyraźnie brak warsztatu: budowanie napięcia odbywa się przez powtarzanie w kółko, z jakim to przebiegłym, brutalnym i niebezpiecznym potworem mamy do czynienia. Niestety, zabieg ten nie działa, a sama puenta choć zaskakująca, to nie daje satysfakcji. Podobnie jest zresztą z ekranizacją.

Ale nawet autorzy militariów mają do zaoferowania lepsze rzeczy. Takim przykładem są dwa opowiadania Marko Kloosa. Ich główną przewagę stanowi fakt, że poza opisem starcia zbrojnego zawierają też fabułę. „O wykorzystaniu zmiennokształtnych w prowadzeniu wojny” to prosta opowieść o amerykańskich wilkołakach na wojskowej misji gdzieś na Bliskim Wschodzie. Poza spojrzeniem na życie armii, zawiera trochę rozważań o akceptacji czy przynależności do grupy zdecydowanie nieuprzywilejowanej. Dużo bardziej podobała mi się jednak (zarówno na ekranie, jak i na kartkach) „Szczęśliwa Trzynastka”. Jest to opowiadanie osadzone w uniwersum serii „Frontlines” i sporym zgrzytem dla niektórych czytelników będzie pewnie fakt, że tłumacz nie skorzystał z użytych w powieściach przekładów nazw własnych, tylko zaproponował swoje (pewnym kuriozum jest, że już na stronie tytułowej mamy podtytuł „opowiadanie z Linii Frontu”, a podówczas mieliśmy już po polsku siedem tomów cyklu wydawanego pod oryginalną nazwą serii). Niemniej, serii nie znam, więc nie przeszkadzało mi to zbytnio. A tekst ma bardzo przyjemny klimat, w którym główna bohaterka, wojskowa pilotka, opowiada nam o swojej pierwszej maszynie, tytułowej Trzynastce. I o kilku niesamowitych misjach, jakie w niej odbyła. Opowiadanie ma odpowiednie tempo, a autor świetnie rozgrywa emocje czytelników.

Nie najgorzej wypada ostatnie militarne opowiadanie w tym zestawieniu, czyli „Sekretna wojna” Davida W. Amendoli. Jego ekranizacja wielu widzom kojarzyła się z trailerem gry i muszę przyznać, że tekst ma podobny klimat. Mamy tu bowiem opis misji czerwonoarmijnego oddziału specjalnego do walki z demonami (upirami, jak chce autor). Napisane jest to nawet przyjemnie, autor nie zapomina, że jakaś fabuła jest niezbędna w opowiadaniu, a i puenta jest nie najgorsza. Ale jako mieszkanka byłego bloku wschodniego odczuwałam swoiste rozbawienie widząc, jak autor próbuje przemycać dyskretnie podpowiedzi czym były gułagi albo NKWD.

Ciekawym przypadkiem jest tu John Scalzi, bo twórcy postanowili wykorzystać aż trzy jego krotochwilne miniaturki. Wyróżniają się tu „Trzy roboty”, które w formie animowanej zyskały sporą rzeszę fanów. I trzeba przyznać, że jest to tekst do zekranizowania idealny, ponieważ ma formę zapisu dialogów (które w animacji wykorzystano niemal niezmienione). Czyta się go dość drętwo, bo pozbawiony jest opisów, ale wciąż ma ciekawą puentę. Na ekranie rozkwita, ponieważ tytułowe trzy roboty otrzymały „twarze”, a humor dialogów mógł zostać podkreślony przez interakcje z otoczeniem czy też jego wygląd. Podobnie rzecz miała się w przypadku „Historii alternatywnych”. W opowiadaniu autor dość suchym tonem (ot, taka stylizacja) relacjonuje nam coraz bardziej absurdalne konsekwencje różnych wariantów śmierci Hitlera. Ubranie tego w uroczo zabawną animację zdecydowanie dodało „Historiom...” powabu. Natomiast „Gdy jogurt przejął władzę” jest tak naprawdę jedynym tekstem pozwalającym ocenić styl Scalziego i okazuje się, że ten styl jest prosty acz przyjemny. A sama opowieść o pokojowym przejęciu władzy przez inteligentny nabiał jest tak urocza w swym absurdzie, że doskonale radzi sobie nawet bez podkładu wizualnego.

Opowiadanie Petera F. Hamiltona „Sonnie ma przewagę” otwiera zarówno sezon serialu, jak i antologię. Jest to tekst typowo cyberpunkowy, z grubsza opowiadający o drużynie sportowców. Aczkolwiek sportem, w jakim się udzielają, są walki potworów, nowoczesnych gladiatorów stworzonych dzięki bioinżynierii i sterowanych zdalnie przez ludzkich pilotów. Tytułowa Sonnie wygrała już niespotykaną ilość walk, dzięki swojej tytułowej przewadze. Tutaj mamy ciekawą różnicę między opowiadaniem a ekranizacją. Mianowicie, autor opowiadania poświęcił sporo miejsca na opis działania technologii sterowania potworami i tego, na co pozwala. Co ma tę zaletę, że daje nam więcej wglądu w świat przedstawiony, ale też tę wadę, że wymusza jedną, konkretną interpretację wydarzeń. Ekranizacja daje nam znacznie mniej informacji na temat świata, ale pozwala na bardziej różnorodne interpretacje.

Jest kilka krótkich tekstów, przeciętnych albo niezłych i/lub ciekawych. „Wysypisko” Joego R. Lansdale’a należy do tych przeciętnych. Opowieść o mieszkańcu tytułowego wysypiska nie jest ani szczególnie ciekawa, ani nie ma zaskakującej puenty, ale czyta się bez bólu. Za to jego „Rybia noc” jest tekstem zdecydowanie ciekawym koncepcyjnie, surrealistycznym i barwnym. Choć fabularnie niezbyt rozbudowanym. „Pomocna dłoń” Claudine Griggs jest z kolei napisana dużo ciekawiej i puentę ma zdecydowanie lepszą. Jak i bazowy pomysł, kompozycję czy język. Fabuła tutaj jest kosmiczna, bo opowiada o pewnych kłopotach astronautki mechaniczki. „Epoka lodowcowa” Michaela Swanwicka również należy do tekstów surrealistycznych i chyba przyjemniej wypada w wersji pisanej niż ekranowej (ale może dlatego, że ja po prostu lubię tego autora). Mamy tu prostą opowieść o miniaturowej cywilizacji rozwijającej się w zamrażalniku starej lodówki, przyjemną, ale bez wodotrysków.

I ja tu trochę narzekam, trochę piszę o słabszych tekstach, ale „Miłość, smierć i roboty” mają też w spisie treści kilka absolutnych perełek. Pierwszą jest „Udanych łowów” Kena Liu, steampunkowy tekst oparty na chińskiej demonologii, bardzo wiernie i ładnie zekranizowany (oraz jako jedyny zawierający w treści i miłość, i śmierć, i roboty). Opowiada o przyjaźni młodej hulijing, lisiej demonicy i syna łowcy demonów na tle transformacji Chin z państwa tradycyjnego i rolniczego w kraj coraz bardziej uprzemysłowiony i zależny od węgla i stali. To opowieść o przemianach, przemijaniu, ale także metamorfozie i odrodzeniu. Niezbyt długa, a jakże treściwa.

Kolejne dwie perełki to teksty Alastaira Reynoldsa, oba niezwykle bogate w znaczenia. „Za Szczeliną Orła” na pierwszy rzut oka opowiada prostą historię niewielkiego kosmicznego frachtowca, który zboczył z trasy i w efekcie jego załoga wylądowała daleko nie tam, gdzie planowała. Tak naprawdę to skonstruowana po mistrzowsku opowieść o obcości, o tym, ile może znieść ludzki umysł i z jak wielkimi stratami możemy się pogodzić. „Błękit Zimy” z kolei, będący opowieścią o wybitnym artyście, to tak naprawdę zapytanie o rolę i znaczenie sztuki, tożsamości i pamięci. Nie gra tak mistrzowsko na emocjach, ale daje mnóstwo materiałów do refleksji.

To zbiór bardzo nierówny. Ale również bardzo różnorodny, więc można się spodziewać, że każdy znajdzie w nim coś dla siebie. Uważam, że już same te trzy perełki są odpowiednim pretekstem, aby po niego sięgnąć. A fakt, że „Miłość, śmierć i roboty” można znaleźć w kategorii bestsellerów księgarni TaniaKsiazka.pl udowadnia, że nie tylko ja sądzę, że warto.

Książkę otrzymałam od księgarni TaniaKsiazka.pl


Tytuł: Miłość, śmierć i roboty
Tytuł oryginalny: Love, Death + Robots. The Official Anthology
Tłumacz: Wojtek Cajgner
Wydawnictwo: Nowa Baśń
Rok: 2022
Stron: 445

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.