Moje poprzednie spotkanie z głośnym hitem cozy fantasy nie było szczególnie udane, ale ponieważ ten trend wybitnie rezonuje z moimi czytelniczymi nastrojami, postanowiłam dać mu kolejną szansę. I Tiktok usłużnie podsunął mi kilka głośnych zagranicznych hitów, z czego jeden szczególnie przykuł moją uwagę. Strasznie się podjadałam „Legendami i Latte” z przyczyn, o których później, a tak szczęśliwie się złożyło, że wydawnictwo Insignis zapowiedziało premierę na marzec. Więc jak tylko wyszła, oczywiście musiałam przeczytać.
Orczyca Viv po dwudziestu latach awanturniczego życia jako członek drużyny poszukiwaczy przygód (i zleceń, znaczy tego, questów), postanawia przejść na emeryturę i zrealizować wreszcie swoje marzenie: otworzyć miłą, przytulną kawiarnię. Osiada więc w mieście Thune, kupuje starą, rozpadającą się stajnię i przerabia ją na przytulne miejsce spotkań. A przynajmniej tak wygląda teoria, bo w Thune co prawda kawiarnia nie ma żadnej konkurencji, ale też mieszkańcy nie wiedzą nawet co to za nowomodny wynalazek ta kawa. A i echa poprzedniego życia tak łatwo Viv nie opuszczą.
Dlaczego tak bardzo się ekscytowałam i tak wiele oczekiwałam od tej pozycji? Po trosze oczywiście z powodu hajpu na bookmediach, ale doświadczenie nauczyło mnie akurat do tego podchodzić z rezerwą. Główny powód był inny. Widzicie, fantastykę czytam już od ładnych kilkunastu lat i w tym czasie naoglądałam się już całych tabunów bohaterów ratujących świat albo rozwiązujących cudze problemy w zamian za taką lub inną gratyfikację. Widziałam nie jeden schyłek epoki czy koniec świata, który znamy. I wciąż czytuję o tym z przyjemnością. Ale od ładnych kilku lat zastanawiam się, jak te światy wyglądają, kiedy akurat epoka jest w rozkwicie, a dzieje świata toczą się stabilnie. Jak wygląda życie miasteczek i wsi, kiedy armia ciemności siedzi w swoich dalekich leżach a grupka bohaterów jest gdzie indziej? I co owi bohaterowie robią, jak już uratują świat? Niewielu autorów decyduje się podnosić takie tematy, bo i napisanie wciągającej opowieści wymaga tu dobrego pomysłu i rezygnacji z utartych schematów fantastycznej narracji (oraz sięgnięcia po rekwizytorium z literatury obyczajowej rodem). Tu cały na biało wchodzi Travis Baldree.
Który, umówmy się, nie jest wybitnym pisarzem. Język „Legend i Latte” nie jest wyrafinowany. Powiedziałabym, że to poziom poprawnego rzemiosła, bez jakichś charakterystycznych cech pozwalających wyróżnić autora spośród mrowia wyrobników literatury fantastycznej. Nie jest też Baldree jakimś mistrzem narracji. Niemniej, lekturą byłam bardzo usatysfakcjonowana. Jej siłą jest bowiem historia, którą autor chce nam przekazać.
„Legendy i Latte” to właściwie powieść obyczajowa osadzona w świecie fantasy. Wiecie, kobieta w średnim wieku postanawia rzucić dotychczasowe życie, wyjechać i zacząć wszystko od nowa. To ten sam schemat karzący niezliczonym bohaterkom rzucić pracę w korpo, wyjechać w Bieszczady i otworzyć tam małą cukierenkę w turystycznej miejscowości. Miłośniczki literatury obyczajowej (mniej lub bardziej podszytej romansem) znają to od lat. W fantastyce jak dotąd zapotrzebowanie było znikome. W ostatnich latach jednak coś się zmieniło. Najwyraźniej świat zaczął tak obfitować w wydarzenia graniczne, że dla części miłośników fantastyki epickie przygody straciły powab, a stabilizacja, nowe początki i zwyczajne życie w fantasylandzie stały się upragnionym celem eskapizmu. I tutaj wkracza Baldree, z historią, jakiej rynek bardzo wypatruje i wessie jak w studnię, nawet jeśli koniec końców nie jest to wybitne dzieło literatury. Wiem o czym mówię, byłam tym rynkiem.
Poza garścią znanych i lubianych, choć wywiedzionych z innego gatunku tropów, autor oferuje nam bukiet całkiem sympatycznych bohaterów. I tu mam największy zarzut do tej powieści: z tych wszystkich postaci, które dane nam jest poznać i zazwyczaj polubić, czegokolwiek więcej dowiadujemy się tylko o Viv. Charakter orczycy poznajemy dość dobrze. Dowiadujemy się, że wbrew pozorom nie jest tylko machającą mieczem mięśniaczką, że lubi książki i że najbardziej obawia się tego jednego fałszywego kroku, który sprawi, że osunie się z powrotem ku dawnemu życiu. Jej walkę z dawnymi przyzwyczajeniami i desperackie pragnienie, żeby ten nowy początek jednak się udał autor opisuje zaskakująco sprawnie. Niestety, pozostali członkowie kawiarnianej drużyny dostają znacznie mniej uwagi. O zatrudnionej w kawiarni sukkubie Tandri dowiadujemy się tylko tego, że ma talent do kaligrafii i że w życiu spotykały ją nieprzyjemności z powodu rasy (tu mała dygresja: tłumacz z jakiegoś powodu zdecydował się na sfeminizowaną formę „sukkuba” a nie „sukkub”. Co jest o tyle dziwne, że nie ma męskich sukkubów, ich męskimi odpowiednikami są inkuby. Trochę mi ta decyzja zgrzytała). O pozostałych bohaterach nie wiemy zgoła nic, oprócz funkcji, jakie sprawują w kawiarni: Kat jest świetnym, sumiennym ślusarzem, Naparstek genialnym piekarzem, starsza sąsiadka z naprzeciwka jest miła, ale trochę namolna a studenciak z magicznego uniwerku traktuje swoją lożę jako darmową miejscówkę do nauki. Szkoda, bo gdyby autor nie skupiał się tak na jednej postaci i postanowił utkać bardziej złożony gobelin z ich wzajemnych relacji, to mogłaby być dużo lepsza powieść.
Podobnie rzecz ma się ze światem przedstawionym. Wygląda on trochę jak sceneria do rozegrania sesji w D&D i głównie na umownej rozpoznawalności motywów autor opiera swoje światotwórstwo. Nie przeszkadza to zbytnio w odbiorze, bo akcja i tak rozgrywa się głównie na niewielkim wycinku miasta w małej, lokalnej społeczności, ale o takim choćby systemie magicznym czy wzajemnych stosunkach niezliczonych ras zamieszkujących Terytoria chętnie dowiedziałabym się czegoś więcej. Cóż, może innym razem.
Mimo tych wszystkich narzekań, jestem usatysfakcjonowana lekturą (i może nawet byłabym zachwycona, gdybym podeszła do niej bez oczekiwań wykreowanych przez bookmedia). Bo autor ma nam do opowiedzenia uroczą, ciepłą historię, gdzie bohaterowie napotykają wyzwania, kibicujemy im od początku do końca, dajemy radę polubić i chcemy, żeby im się udało. Ale nie nakręcam się na kolejną powieść, bo obawiam się, że magii „Legend i Latte” nie da się pociągnąć dalej. Co widać choćby w dodatkowym prequelowym opowiadaniu, które polski wydawca również umieścił w książce. „Szpila” to historia bardziej dla fantasy typowa: drużyna Viv wykonuje zlecenie, w ramach którego ma schwytać pewną złodziejkę. I ten tekst jest po prostu przeciętny, na poziomie taśmowo łupanych książek ze świata Forgotten Realems czy innych znanych RPG. Mimo wszystko chciałabym być w błędzie. Dlatego oczywiście że przeczytam kolejną książkę autora, jeśli wyjdzie po polsku (oryginalna premiera jest zapowiedziana na jesień). Ale tym razem naprawdę przeczytam na Legimi, zanim zdecyduję się kupić papier.
Dlaczego tak bardzo się ekscytowałam i tak wiele oczekiwałam od tej pozycji? Po trosze oczywiście z powodu hajpu na bookmediach, ale doświadczenie nauczyło mnie akurat do tego podchodzić z rezerwą. Główny powód był inny. Widzicie, fantastykę czytam już od ładnych kilkunastu lat i w tym czasie naoglądałam się już całych tabunów bohaterów ratujących świat albo rozwiązujących cudze problemy w zamian za taką lub inną gratyfikację. Widziałam nie jeden schyłek epoki czy koniec świata, który znamy. I wciąż czytuję o tym z przyjemnością. Ale od ładnych kilku lat zastanawiam się, jak te światy wyglądają, kiedy akurat epoka jest w rozkwicie, a dzieje świata toczą się stabilnie. Jak wygląda życie miasteczek i wsi, kiedy armia ciemności siedzi w swoich dalekich leżach a grupka bohaterów jest gdzie indziej? I co owi bohaterowie robią, jak już uratują świat? Niewielu autorów decyduje się podnosić takie tematy, bo i napisanie wciągającej opowieści wymaga tu dobrego pomysłu i rezygnacji z utartych schematów fantastycznej narracji (oraz sięgnięcia po rekwizytorium z literatury obyczajowej rodem). Tu cały na biało wchodzi Travis Baldree.
Który, umówmy się, nie jest wybitnym pisarzem. Język „Legend i Latte” nie jest wyrafinowany. Powiedziałabym, że to poziom poprawnego rzemiosła, bez jakichś charakterystycznych cech pozwalających wyróżnić autora spośród mrowia wyrobników literatury fantastycznej. Nie jest też Baldree jakimś mistrzem narracji. Niemniej, lekturą byłam bardzo usatysfakcjonowana. Jej siłą jest bowiem historia, którą autor chce nam przekazać.
„Legendy i Latte” to właściwie powieść obyczajowa osadzona w świecie fantasy. Wiecie, kobieta w średnim wieku postanawia rzucić dotychczasowe życie, wyjechać i zacząć wszystko od nowa. To ten sam schemat karzący niezliczonym bohaterkom rzucić pracę w korpo, wyjechać w Bieszczady i otworzyć tam małą cukierenkę w turystycznej miejscowości. Miłośniczki literatury obyczajowej (mniej lub bardziej podszytej romansem) znają to od lat. W fantastyce jak dotąd zapotrzebowanie było znikome. W ostatnich latach jednak coś się zmieniło. Najwyraźniej świat zaczął tak obfitować w wydarzenia graniczne, że dla części miłośników fantastyki epickie przygody straciły powab, a stabilizacja, nowe początki i zwyczajne życie w fantasylandzie stały się upragnionym celem eskapizmu. I tutaj wkracza Baldree, z historią, jakiej rynek bardzo wypatruje i wessie jak w studnię, nawet jeśli koniec końców nie jest to wybitne dzieło literatury. Wiem o czym mówię, byłam tym rynkiem.
Poza garścią znanych i lubianych, choć wywiedzionych z innego gatunku tropów, autor oferuje nam bukiet całkiem sympatycznych bohaterów. I tu mam największy zarzut do tej powieści: z tych wszystkich postaci, które dane nam jest poznać i zazwyczaj polubić, czegokolwiek więcej dowiadujemy się tylko o Viv. Charakter orczycy poznajemy dość dobrze. Dowiadujemy się, że wbrew pozorom nie jest tylko machającą mieczem mięśniaczką, że lubi książki i że najbardziej obawia się tego jednego fałszywego kroku, który sprawi, że osunie się z powrotem ku dawnemu życiu. Jej walkę z dawnymi przyzwyczajeniami i desperackie pragnienie, żeby ten nowy początek jednak się udał autor opisuje zaskakująco sprawnie. Niestety, pozostali członkowie kawiarnianej drużyny dostają znacznie mniej uwagi. O zatrudnionej w kawiarni sukkubie Tandri dowiadujemy się tylko tego, że ma talent do kaligrafii i że w życiu spotykały ją nieprzyjemności z powodu rasy (tu mała dygresja: tłumacz z jakiegoś powodu zdecydował się na sfeminizowaną formę „sukkuba” a nie „sukkub”. Co jest o tyle dziwne, że nie ma męskich sukkubów, ich męskimi odpowiednikami są inkuby. Trochę mi ta decyzja zgrzytała). O pozostałych bohaterach nie wiemy zgoła nic, oprócz funkcji, jakie sprawują w kawiarni: Kat jest świetnym, sumiennym ślusarzem, Naparstek genialnym piekarzem, starsza sąsiadka z naprzeciwka jest miła, ale trochę namolna a studenciak z magicznego uniwerku traktuje swoją lożę jako darmową miejscówkę do nauki. Szkoda, bo gdyby autor nie skupiał się tak na jednej postaci i postanowił utkać bardziej złożony gobelin z ich wzajemnych relacji, to mogłaby być dużo lepsza powieść.
Podobnie rzecz ma się ze światem przedstawionym. Wygląda on trochę jak sceneria do rozegrania sesji w D&D i głównie na umownej rozpoznawalności motywów autor opiera swoje światotwórstwo. Nie przeszkadza to zbytnio w odbiorze, bo akcja i tak rozgrywa się głównie na niewielkim wycinku miasta w małej, lokalnej społeczności, ale o takim choćby systemie magicznym czy wzajemnych stosunkach niezliczonych ras zamieszkujących Terytoria chętnie dowiedziałabym się czegoś więcej. Cóż, może innym razem.
Mimo tych wszystkich narzekań, jestem usatysfakcjonowana lekturą (i może nawet byłabym zachwycona, gdybym podeszła do niej bez oczekiwań wykreowanych przez bookmedia). Bo autor ma nam do opowiedzenia uroczą, ciepłą historię, gdzie bohaterowie napotykają wyzwania, kibicujemy im od początku do końca, dajemy radę polubić i chcemy, żeby im się udało. Ale nie nakręcam się na kolejną powieść, bo obawiam się, że magii „Legend i Latte” nie da się pociągnąć dalej. Co widać choćby w dodatkowym prequelowym opowiadaniu, które polski wydawca również umieścił w książce. „Szpila” to historia bardziej dla fantasy typowa: drużyna Viv wykonuje zlecenie, w ramach którego ma schwytać pewną złodziejkę. I ten tekst jest po prostu przeciętny, na poziomie taśmowo łupanych książek ze świata Forgotten Realems czy innych znanych RPG. Mimo wszystko chciałabym być w błędzie. Dlatego oczywiście że przeczytam kolejną książkę autora, jeśli wyjdzie po polsku (oryginalna premiera jest zapowiedziana na jesień). Ale tym razem naprawdę przeczytam na Legimi, zanim zdecyduję się kupić papier.
Tytuł: Legendy i Latte
Autor: Travis Baldree
Tytuł oryginalny: Legends & Lattes
Tłumacz: Piotr Cholewa
Wydawnictwo: Insignis
Rok: 2023
Stron: 336
Autor: Travis Baldree
Tytuł oryginalny: Legends & Lattes
Tłumacz: Piotr Cholewa
Wydawnictwo: Insignis
Rok: 2023
Stron: 336
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.