środa, 22 lutego 2023

"Dom nad błękitnym morzem" TJ Klune


Jakiś czas temu odkryłam w odmętach booktoka nowy trend w fantastyce, czyli cozy fantasy. Ma to być fantastyka otulająca niczym ciepły kocyk i ogrzewająca serduszko, pozbawiona triggerów i przypominająca pierwsze rozdziały z „Władcy Pierścieni”, kiedy to Bilbo urodziny organizował. Przejrzałam sobie listy tytułów i okazało się, że jest tam kilka pozycji, które znam i lubię (czyli praktycznie wszystko, co u nas w tym nurcie wyszło, bo jakoś tak się złożyło, że co się dało, to już przeczytałam). Postanowiłam więc poczytać więcej, a tak się złożyło, że akurat Muza we współpracy z Papierowym Księżycem wydała jeden z głośniejszych booktokowych tytułów w temacie (głośniejszy przynajmniej zagranico), czyli „Dom nad błękitnym morzem” TJ Klune. Toteż przeczytałam.

Linus Baker jest mężczyzną koło czterdziestki. Od 17 lat pracuje w Wydziale Kontroli nad Magicznymi Nieletnimi i odnajduje w tym swoje powołanie. Szczerze wierzy, że jego praca zmienia los dzieci na lepszy. Poza tym w jego życiu niewiele się dzieje: mieszka w małym domku z wyniosłą kotką w salonie i wredną sąsiadką za płotem, a po pracy zajmuje się głównie słuchaniem muzyki na winylach. Pewnego dnia jednak jego doświadczenie docenia Najwyższe Kierownictwo i Linus zostaje wysłany do tajnego ośrodka dla dzieci oznaczonych jako stanowiące najwyższe zagrożenie. Sierociniec ten znajduje się na urokliwej wysepce i jest prowadzony przez wyjątkowo tajemniczego Artura Parnassusa. Czy kontrola wypadnie pomyślnie?

Właściwie to mam do tej książki jeden zarzut. Mianowicie, że w niej absolutnie nic się nie dzieje. Usłyszałam ostatnio zgrabne angielskie określenie „no plot, only vibes” i ono doskonale do „Domu...” pasuje. Moglibyśmy powiedzieć „ależ droga Magdo, przecież wiedziałaś, że cozy fantasy ma być cozy niczym jesienny kocyk, kakałko i książka, nie ma tu miejsca na zbyt wiele akcji”. I z jednej strony oczywiście, nie szukałam tutaj żadnych krwawych scen czy karkołomnych pościgów. Ale z drugiej strony dostajemy tylko urocze scenki rodzajowe z postaciami które w większości są dość kartonowe i po którymś kolejnym słonecznym dniu w ogrodzie człowiek zaczyna się nudzić. Można by to było zrobić lepiej. I są tacy, co robią.

Ciekawiej byłoby zapewne, gdyby postaci były mocniej zarysowane. Problem polega na tym, że czegoś więcej dowiadujemy się właściwie tylko o dyrektorze: poznajemy jego historię, motywacje, dowiadujemy się sporo o jego dzieciństwie i naturze. Ma to o tyle sens, że Artur ostatecznie okazuje się być obiektem uczuć Linusa (albowiem jest to książka w nienachalny acz od początku jasny sposób queerowa – w ogóle wątek romantyczny jest tu nienachalny). Ale szóstka podopiecznych ośrodka wydaje się w dużym stopniu kartonowa i charakteryzowana jedną cechą, bez większej głębi. Teodor jest wiwerną i lubi zbierać błyskotki. Chauncey jest mackowatą zieloną galaretką i chciałby zostać boyem hotelowym. Lucy jest antychrystem i zachowuje się czasem w sposób niepokojący jak na sześciolatka. Tilaa to młoda gnomica i bywa opryskliwa a Phee to nimfa o ogromnej mocy. Trochę bardziej autor pogłębił tylko charakterystykę Sala, nieśmiałego, lękowego nastolatka będącego… szpicołakiem, z braku lepszego określenia. Zdaję sobie sprawę, że autor celowo pominął smutne i traumatyzujące aspekty ich historii, bo chciał się skupić na pokazaniu uzdrawiającej atmosfery sierocińca (co samo w sobie brzmi jak oksymoron, ale umówmy się, to dość częsty motyw w popkulturze). Sprawiło to niestety, że trudno mi jakkolwiek emocjonalnie związać się z dzieciakami. Zamiast pełnokrwistymi postaciami stają się one kolejnymi rekwizytami na scenie. Bark im zakorzenienia w świecie i historii.

Przy czym to nie jest tak, że kompletnie potępiam tą książkę. Autor miał naprawdę serce po właściwej stronie i dobre intencje. Całkiem sprawnie pokazał, jak twórcy i strażnicy systemu nawet chcąc jak najlepiej mogą robić krzywdę podopiecznym tego systemu, zupełnie nieświadomie. Bo zza urzędniczego biurka i kodeksów prawnych brak im odpowiedniej perspektywy. Ale myślę, że jednak zanadto wygładził swoją opowieść. Dodał jej mnóstwo baśniowego klimatu i barw (również w warstwie językowej i narracyjnej), ale zapomniał, że bez odpowiedniej dawki cienia żadna baśń nie spełnia swojej roli. Może w innych książkach sobie przypomniał, sprawdzę, jak będę miała okazję. 
 
Tytuł: Dom nad błękitnym morzem
Autor: TJ Klune
Tytuł oryginalny: The Hause in The Cerulean Sea
Tłumacz: Justyna Szcześniak
Wydawnictwo: Muza, Papierowy Księżyc
Rok: 2022
Stron: 416

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...