Strony

środa, 19 września 2012

Space marines odsłona kolejna - "Czas silnych istot" księga 1 Marcin Przybyłek

Na okładce „Czasu silnych istot” napisano, że „tę książkę można czytać bez znajomości poprzednich tomów”. Jako że cykl „Gamedec” swego czasu był dość głośny, a i obecnie może się poszczycić grupą oddanych fanów, nie wypadało go nie poznać. Zwłaszcza że Fabryka Słów właśnie wypuściła pierwszą część kolejnego tomu z powyższą adnotacją, druga ma się ukazać już niedługo, a wydawnictwo zapowiada wznowienie całej serii. Sprawdźmy więc, co takiego jest w tym „Gamedecu” i czy osoba zupełnie nieznająca cyklu (jak niżej podpisana) rzeczywiście może bezboleśnie zacząć przygodę z nim od piątego tomu.

Od razu odpowiem, że może – oczywiście, o ile dokładnie przestudiuje słowniczek zamieszczony na końcu książki. Autor pomyślał nawet o osobach wrażliwych na spoilery i każde kłopotliwe hasło opatrzył odpowiednim ostrzeżeniem (niestety, zapoznanie się z niektórymi ze „spoilujących” haseł jest niezbędne, ale o tym, które to z nich, można się przekonać dopiero po lekturze powieści). Nie da się uniknąć zdradzania pewnych treści, ale tego jest chyba świadom każdy, kto decyduje się na czytanie jakiegokolwiek cyklu od środka. O ile mogę oceniać, „Czas silnych istot” znacząco różni się fabularnie od tego, czego można było doświadczyć w poprzednich tomach. Zważywszy na nazwę cyklu, można się spodziewać bohatera na zlecenie rozwiązującego różne gierczane problemy – tymczasem autor odszedł od tej konwencji, serwując czytelnikom futurystyczną space operę.

Po upływie circa 150 ziemskich lat (tej archaicznej jednostki już nikt nie używa, teraz czas mierzy się w unicyklach) od wydarzeń opisanych w tomie poprzednim dostajemy międzyplanetarne Imperium, gdzie ludziom żyje się spokojnie i dostatnio, technika pognała naprzód, filozofia takoż. Żeby nie było zbyt różowo, ciągle zagraża mu inwazja Thirów (w którą chyba żaden obywatel już nie wierzy), ale do ochrony mamy Ranów – specyficznie podrasowanych space marines w wypasionym rynsztunku. Główny bohater cyklu, Torkil „Gamedec” Aymore, jest jednym z najlepszych, chociaż nie najbardziej lubianych. Poza tym to wredny egoista, ale z tym niech się męczą jego towarzysze broni.

Zacznijmy może od zalet książki. Pierwszą, już wspomnianą, jest to, że nawet nie znając cyklu, czyta się ją bez większych zgrzytów. Pomniejsze smaczki czasem uciekają, ale to w takiej sytuacji normalne. Poza tym, twórca bardzo sprawnie przelewa na papier swoje futurystyczne wizje, dzięki czemu czytelnik nie ma żadnych problemów ze zrozumieniem, co autor miał na myśli. Opisy funkcjonowania społeczeństwa Imperium, jego filozofii i technologii (mimo wrażenia pewnej naiwności) były niejednokrotnie bardziej fascynujące od fabuły właściwej. Tak samo funkcjonowanie i zwyczaje panujące w specyficznych jednostkach militarnych zwanych Maodionami – rozmach Przybyłka bywa czasem przytłaczający.

Kolejnym plusem są bohaterowie. Co prawda sam Torkil zasługuje raczej na miano antybohatera – facet bywa wredny, egoistyczny i mimo osiemsetki na karku ciągle pozostaje niepoprawnym kobieciarzem. Pomimo tego można go polubić, chociaż autor potrafi wykreować również daleko sympatyczniejsze postacie. Niestety, są one często jedynie epizodami, toteż czytelnik, chcąc nie chcąc, musi zadowolić się towarzystwem Torkila.

Jeśli już przy Aymorze jesteśmy – jest on głównym narratorem. A ponieważ mamy go w trzech osobach (nie pytajcie, przeczytajcie), autor uzyskał ciekawy efekt, żonglując punktami widzenia różnych Torkilów. Poza tą pierwszoosobową narracją mamy też narracje trzecioosobowe, z punktu widzenia różnych innych bohaterów i cytaty z lokalnych traktatów filozoficznych, prac naukowych czy „reklam”. Taka struktura znacząco wzbogaca powieść i urozmaica czytanie.

Teraz między plusy wtrącimy minus. Wspominałam wyżej o przytłaczającym rozmachu – odnosi się on do opisów wojskowych „zabawek” i scen batalistycznych, w których, mam wrażenie, autora nieco poniosło. Z warsztatowego punktu widzenia nie da się tu nic zarzucić, ale starcia kilkusetmetrowych zbroi bojowych w gradzie pocisków gęstszym od jesiennej ulewy momentami wypadają niezamierzenie komicznie – czytelnika znienacka dopada wrażenie, że ogląda najnowszego megazorda tęczowych Power Rangers. Sądzę jednak, że nie wszyscy czytelnicy podejdą do tej kwestii aż tak sceptycznie – w końcu niektórzy lubią, kiedy autor szpanuje nowymi pukawkami i z dwojga złego już wolę, żeby były to jakieś oryginalne zbroje bojowe, niż kolejny rodzaj absurdalnie wielkiego statku kosmicznego.

Słów kilka o wydaniu. Jak nie lubię gierczanej stylistyki, charakterystycznej dla Fabryki Słów, tak tym razem jest ona jak najbardziej na miejscu – grafika okładki świetnie współgra z treścią. Ilustracje w środku też trzymają bardzo wysoki poziom (na co, szczerze mówiąc, dawno straciłam nadzieję w przypadku tego wydawcy) – jak cała wizualna strona powieści. Trochę gorzej ze stroną edytorską – literówki, błędy gramatyczne czy składniowe są częstsze, niż bym sobie życzyła (do tej pory nie jestem pewna, czy zaliczenie bakterii do Eucariota to błąd składniowy czy rzeczowym). No i szkoda, że tytuł rozbito na dwa tomy – przez to trudno coś sensownego powiedzieć o fabule.

Spodziewałam się po tej powieści czegoś nieco innego, niż dostałam – nie znaczy to jednak, że czekało na mnie coś gorszego. Pan Przybyłek ma bardzo przejrzysty, gładki styl i niezmiernie bogatą wyobraźnię, a wynikłe z tego żywe opisy i wartka, pełna zaskakujących zwrotów fabuła sprawiają, że „Czas silnych istot” to świetna proza rozrywkowa. Polecam szczególnie fanom stumetrowych mechów bojowych.

Recenzja dla portalu Insimilion.

Tytuł: Czas silnych istot księga 1
Autor: Marcin Przybyłek

Cykl: Gamedec
Wydawnictwo: Fabryka słów
Rok: 2012
Stron: 471

9 komentarzy:

  1. Mam wrażenie, że ostatnio coraz więcej książek z błędami wychodzi... Albo mamy pecha i na takie trafiamy.
    A z Przybyłkiem chętnie się kiedyś zapoznam, sam autor zrobił na mnie bardzo pozytywne wrażenie. Ale planuję zacząć od początku cyklu, jak już go Fabryka wznowi.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja też mam takie wrażenie, niestety. W sumie nie dziwi mnie to - trzeba szybko wrzucać nowości, więc nie ma czasu na porządną reakcję i korektę. Ale miło by było jednak trafiać na książki bez zbytniej ilości błędów.

      Ja liczę na to, że czytając pierwszy tom będę mogła obie porównać, czy styl autora się rozwinął.;) A co do samego autora, to czasem jego stronkę podczytywałam, a z tego raczej nic na jego temat nie wywnioskuję, więc uwierzę na słowo.:)

      Usuń
  2. Kolejna seria "w planach"... Tak jak książki Kołodziejczaka, tak i Przybyłka to ściśle mój obszar zainteresowania i im na pewno nie odpuszczę.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W takim razie czekam na recenzję kogoś zakotwiczonego w temacie.:)

      Usuń
    2. Drugiego Kołodziejczaka niedługo zrecenzuję, choć od razu mogę powiedzieć, że jest nieco gorszy. Spodobał mi się jednak na tyle, że na pewno chwycę i po "Głowobójców" i po "Czarny Horyzont".

      Usuń
  3. Trzeba by się w końcu wziąć za cały cykl... na dobrą sprawę to już klasyka polskiej fantastyki, a ja wciąż nie znam...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No to będziesz miał okazję, bo Fabryka ma podobno całość wznawiać.:)

      Usuń
  4. Cóż jestem zainteresowany, ale zdecydowanie wolałbym zacząć od początku, więc będę czekał na wznowienie :)

    Ps. Rozwaliłaś mnie tym "najnowszym megazordem tęczowych Power Rangers" xD

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jakoś Ci się nie dziwię.:)

      A dzięki, to akurat było porównanie mojego Lubego, które pozwoliłam sobie oszlifować i wykorzystać.;)

      Usuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.