Strony

środa, 7 listopada 2012

Dobra opowieść - "Tron Półksiężyca" Saladin Ahmed

Czasem człowiek ma ochotę na dobrą historię w wydaniu fantastycznym. Wiecie, taką nie koniecznie bardzo głęboką, nowatorską czy wymyślną, ale po prostu ciekawą i dobrze opowiedzianą, z humorem, pazurem i sympatycznymi bohaterami. W takich przypadkach dobrze jest sięgnąć po „Tron Półksiężyca” Saladina Ahmeda.


Adulla Maschlud jest już starym człowiekiem i chętnie przeszedłby na emeryturę. Jednak jest też ostatnim prawdziwym łowcą ghuli w mieście i ma zbyt miękkie serce, żeby pozostawić okolicznych mieszkańców bez pomocy. Co prawda zostaje jeszcze jego asystent, Rasid, co prawda przepełniony fanatyczną wiarą i szczerym zapałem, ale to wciąż narwany młodzieniec…  Na dodatek teraz o pomoc prosi go jedyna kobieta, którą kiedykolwiek naprawdę kochał – ghule wymordowały rodzinę jej siostrzenicy. Cóż, przejście na emeryturę trzeba będzie odłożyć na później. Jak się okaże, dużo później – przynajmniej w subiektywnej mierze czasu Adulli.

Napis na okładce głoszący powinowactwo do świata baśni z 1001 nocy dodano co prawda na wyrost, ale świat opowieści przyjemnie wyróżnia się na tle pseudośredniowiecznej fantasy (czy tam wiktoriańskiego steampunku, który ostatnio modniejszy). Autor stylizował go bowiem na Bliski Wschód. Habitat ten jest rzadko wykorzystywany, ale jak wynika z moich skromnych doświadczeń, ma szczęście do dobrych autorów. Osobiście dużo bardziej mi odpowiada podziwianie strzelistych minaretów, zielonych brzegów rzek pośród pustyni czy wspaniałych, pałacowych ogrodów niż błota, smrodu i brudu posępnych, średniowiecznych warowni. A Ahmed świetnie sobie poradził z opisem pseudoarabskiego miasta, jego zapachów, smaków i dźwięków. I chociaż poza nielicznymi wyjątkami brak detali architektonicznych, wyobraźnia bardzo łatwo tworzy tło opisywanych zdarzeń.

Muszę jeszcze słówko napisać o bohaterach, bo to oni są najmocniejszą stroną powieści. Autor podbił mnie już sama postacią Abdulli. Raz, że w fantasy ostatnio trudno o bohatera zwyczajnie starego i zmęczonego życiem, dwa – jak już się taki pojawia, jest zazwyczaj ponurym, wypalonym indywiduum. Abdulla to gruby, rubaszny staruszek, czasem przemądrzały, ale ogólnie sympatyczny. Mimo tej ogólnej rubaszności i braku powagi, czytelnik jest jednak w stanie uwierzyć, że ma do czynienia z zawodowcem, który niejedno widział i nie zawsze były to rzeczy piękne. Do tego mamy siedemnastoletniego Rasida, który znacznie różni się od standardowego bohatera fantastyki young adult i zmiennokształtną Zamię, która do owego standardu pasuje jak ulał, ale i tak da się lubić. A także wiele postaci pobocznych, które autor odmalował jeśli nie z rozmachem, to przynajmniej w sposób żywy, acz przemyślany.

Strona językowa powieści wypada całkiem dobrze. Autor starał się nieco urozmaicić ten aspekt swojego dzieła dodając lokalne powiedzonka z Bogiem w tle czy „cytaty z pisma”, tudzież specyficzny sposób zapisu liczb, który nieprzygotowanych (jak niżej podpisaną) może wprawić w chwilowe osłupienie. Tłumacz spisał się równie dobrze – postanowił spolszczyć nazwy własne (co stwierdziłam po zauważeniu anglosaskiego zapisu imienia Rasid w notce na okładce), ale myślę, że to dobre posunięcie. W końcu z uwagi choćby na dzieła z epoki wojen z Turkami czy Tatarami, spolszczanie arabskiego nazewnictwa ma u nas długą tradycję.

Grafika okładki amerykańskiego wydania.

 Źródło.
A skoro już zaczepiłam o temat okładki, to się teraz powściekam. Uważam bowiem, że od czasu pamiętnej „Wrzawy śmiertelnych” wydawnictwo nie wypuściło równie paskudnej okładki. Naprawdę, miasto w zieleni znacznie lepiej obyłoby się bez zakapturzonego faceta o alternatywnej anatomii, nie mówiąc już o tym, że angielska okładka byłaby zdecydowanie lepsza. Ale przynajmniej mapka w środku jest cokolwiek urodziwa.

Cóż, nawet jeśli kogoś odstraszy okładka „Tronu Półksiężyca”, zaraz zwabi go cena. 19,90PLN to niewielka zapłata za kilka wieczorów dobrej rozrywki (jak miło by było, gdyby wydawnictwo wszystkie książki o podobnej objętości wydawało w tej cenie…). Nadwyżki można zawsze przeznaczyć na jakiś kolorowy papier do zasłonięcia okładki. A najlepiej wcale nie zwracać na nią uwagi, tylko pozwolić się porwać opowieści, czego Wam, czytelnikom, życzę.



Książkę otrzymałam od wydawnictwa Prószyński i s-ka. 
Tytuł: Tron Półksiężyca
Autor: Saladin Ahmed
Tłumacz: Przemysław Bieliński
Tytuł oryginalny:
Throne of the Crescent Moon
Cykl: Królestwo Półksiężyca
Wydawnictwo: Prószyński i s-ka
Rok: 2012
Stron: 356

16 komentarzy:

  1. Nom, to całkiem niezłe czytadło. Przyjemnie spędziłem przy niej wieczór.

    OdpowiedzUsuń
  2. Dopiero zaczęłam czytać, ale mogę się już zgodzić odnośnie do okładki. ;) Amerykańskie wydanie prezentuje się wspaniale - zwłaszcza na tle naszego - i jakiś czas temu, kiedy pojawiły się wieści o "Tronie...", liczyłam, że to właśnie takiej jakości grafikę zobaczę na półce. Cóż, jak widać złudne nadzieje.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Amerykańskie wydanie to co prawda nie szczyt moich marzeń, ale masz rację, że na tle naszego prezentuje się wspaniale (co nie jest znowu takie trudne). Z resztą. Prószyński ostatnio wiedzie prym w mojej osobistej sztafecie najgorszych okładek.

      Usuń
  3. Kusi mnie ta książka (przede wszystkim cena - rzadko można spotkać książkę w cenie 20 złotych, zwłaszcza fantastykę), a recenzje ma nienajgorsze. Polska okładka średnio mi się podoba, ale ta amerykańska też nie bardzo :/

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Amerykańska i dla mnie nie jest szczytem możliwości (wolę okładki bardziej sugestywne, a mniej dosłowne), ale polska to w ogóle szkoda gadać. Mimo wszystko warto książkę przeczytać.:)

      Usuń
  4. A ja ją sobie już kupiłam i czekam, aż przyjedzie:-) W takiej cenie nie wahałam się nawet pięciu sekund.
    Okładka polska jest tak tuzinkowa, że myli mi się z co najmniej pięcioma innymi... Na szczęście autor ma charakterystyczne nazwisko, nie sposób pomylić z innymi:-))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Też bym się nie wahała, szczerze mówiąc. Zwłaszcza, że opowiadanie autora w NF było obiecujące.:)
      Dasz wiarę, że poprzedni projekt okładki (który wygrzebałam na jakimś zagranicznym blogu) był jeszcze bardziej tuzinkowy? Ale trzeba przyznać, że estetycznie prezentował wyższy poziom - tylko że grafika była przeznaczona dla innej książki i zdaje się, że inne wydawnictwo wykorzystało ją wcześniej. Już chyba bym wolała klimatyczną fotografię jakiegoś arabskiego starego miasta...

      Usuń
  5. Na chwilę obecną nie dam rady, ale kiedyś jak już nadrobię zaległości z moich półek, to chętnie :)

    OdpowiedzUsuń
  6. Kolejna opinia, że to przyjemna fantasy. Fajnie :) Miałam nawet czytać książkę w listopadzie, ale ostatecznie padło na "Miasteczko Niceville" (drugie podejście). A że plan listopadowy napięty mam bardzo, porównam sobie z Tobą wrażenia dopiero w grudniu :)

    OdpowiedzUsuń
  7. No fakt, okładka nie jest zbyt ciekawa ale za to cena przyciąga ;) Ja tam wolę jednak te brudne ponure warownie (ostatnio mam ochotę na coś mrocznego ale nie wiem co) niż piaski i piękne pałace, ale może kiedyś przeczytam jak mi wpadnie w ręce ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bo Tobie jeszcze nie zdążyły się przejeść.;) Ostatnio doszłam do wniosku, że najlepszy jest płodozmian - raz warownia, raz bliskowschodni pałac, a potem obca planeta.;)

      Usuń
    2. No tak mnie się jeszcze nie znudziły, ale faktycznie później chyba dobrze sobie przeplatać takie lektury ;)

      Usuń
  8. Z miłą chęcią sięgnę po tę książkę :)

    OdpowiedzUsuń
  9. Recenzja jak najbardziej zachęcająca, z pewnością sprawdzę tą pozycję :) Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.