Strony

wtorek, 8 października 2013

Wznieść się na skrzydłach gromu - "Tancerze burzy" Jay Kristoff

Rzadko zdarza mi się zakochać w książce od pierwszego wejrzenia. Zawsze jest to przede wszystkim miłość do okładki. I przeważnie, jeśli uczucie jest silne i natychmiastowe, to intuicja mnie nie zawodzi. Tak było w przypadku powieści Naomi Novik. W „Tancerzach burzy” również zakochałam się przez okładkę, nawet kiedy jeszcze nie wiedziałam, o czym ta książka właściwie jest. I cóż, przeczucie mnie nie zawiodło. Nie zrozumcie mnie źle – to jest przygodowa młodzieżówka. Co samo w sobie nie jest przecież żadną wadą, prawda?

Lotos musi kwitnąć, niestety na wyspach Shimy powoli zaczyna brakować miejsca, gdzie możnaby go sadzić. Wojna z gaijinami trwa od dwudziestu lat, ale nie przynosi zadowalających rezultatów. Jednak szogun miał sen – śniło mu się, że dosiadając tygrysa gromu, potężnego, burzowego gryfa, gromi wraże wojska. Bez chwili namysłu każe więc zorganizować polowanie na bestię którą mógłby dosiadać. Mają w nim wziąć udział Yukiko i nadworny łowczy, jej ojciec. Problem polega na tym, że na zatrutej krwawym lotosem i jego spalinami Shimie od dziesiątków lat nie widziano arashitory. Czy to możliwe, żeby legenda powróciła?

Wiem, że w momencie, kiedy napisałam, że to młodzieżowa przygotówka, część czytelników zaczęła kręcić nosem (a niektórzy pewnie już dalej recenzji nie czytali). Pozwólcie jednak, ze pokażę wam, co mi się podobało w tej książce. Zaczniemy może od bohaterów. Kristoff potrafi kreować świetne, żywe postacie, z którymi czytelnik potrafi nawiązać więź na tyle silną, żeby przejąć się ich losem. Poza tym stara się komplikować ich charaktery i relacje, co jest zdecydowanym plusem. I nie są to sami (lub prawie sami) nastolatkowie. Poza Yukiko i dwoma chłopcami uwikłanymi w tradycyjny, romansowy trójkącik (bardzo zgrabnie zastosowany, ale o nim później) reszta bohaterów jest co najmniej po dwudziestce. Czytelnik ma więc raczej do czynienia z młodą dziewczyną uwikłaną w intrygę, która ją przerasta (co widać) i potrzebującą bardziej doświadczonych sprzymierzeńców, niż z nastolatką o wypaśnych mocach, ratującą świat. Sami sprzymierzeńcy (lub wrogowie) również nie są papierowymi ludzikami – mają własne motywacje, charaktery i przeszłość. Narzekać mogę jedynie na szoguna, który jest po prostu szalonym, złym władcą, nieszczególnie inteligentnym nawet. I choć w swojej roli wypada dostateczne przerażająco, to jednak spodziewałabym się postaci bardziej złożonej.

Obiecałam pochylić się jeszcze nad wątkiem romantycznym. Żeby nie było nieporozumień, zaznaczę, że sam wątek nie dominuje fabuły, ma jednak spory wpływ na psychologię postaci. Kristoff potraktował swoich czytelników klasycznym trójkącikiem: ich dwóch, ona jedna. Zrobił to o tyle umiejętnie, co nietypowo. Umiejętnie, bo bardzo mnie obchodziło, co się dalej w tej kwestii zadzieje (niemały wpływ na taki stan rzeczy miało świetnie zbudowane wrażenie zamknięcia Yukiko w pułapce bez wyjścia i nieuchronność pewnych rzeczy), a to naprawdę rzadkość. Nietypowo, bo wcale nie jest oczywiste, który z chłopców jest tym właściwym, a to rzecz niebywała w młodzieżowych romansach. Pozostałe przemyślenia zmilczę, bo spoilery.

Autor unika też dydaktyzmu i łatwych rozwiązań. Osobiście miałam wrażenie, że Yukiko została wmanipulowana w wydarzenia, których kluczowym elementem się stała. Nie dlatego, że trafiła na ludzi podłych, ale dlatego, że trafiła na ludzi zdesperowanych, którym spadła z nieba niczym błogosławieństwo. Coś jak Harry Potter manipulowany (bo w pewnym stopniu przecież był) przez starego Dumbla. Tyle że lord Voldemort od samego początku był malowany jako zło najgorsze, więc dyrektora Hogwartu łatwo rozgrzeszyć. W „Tancerzach burzy” autor ciągle podkreśla wątpliwości Yukiko związane z wszczęciem rewolucji – dziewczyna długo nie jest pewna, czy ofiara, która będą musieli ponieść szarzy obywatele i ewentualne korzyści jest warta naruszania status quo. Co prawda w pewnym momencie jej rozterki wydają się już naciągane (co zauważa nawet tygrys gromu), niemniej brawa dla autora za brak jednoznacznego dydaktyzmu (bo to zdecydowanie nie jest książką dla młodszej młodzieży – mocno realistyczne, miejscami nawet turpistyczne opisy przykładem – więc odrobina zaufania do inteligencji czytelników się należy). 

Buruu prosto z mojego szkicownika (zdjęcie, bo skanera
jeszcze nie mam.:/). Muszę mu kiedyś zrobić porządny portret.

A jak już wspomniałam o tygrysie gromu (imię jego: Buruu), to pociągnijmy temat. Zastanawiałam się, czy autorowi uda się uniknąć (a przed wszystkim, czy będzie chciał uniknąć) pułapek związanych z motywem zwierzęcego towarzysza. Źle by było, gdyby Buruu stał się jedynie ozdobnikiem, poświęcającym się jednostronnie dla swojej pani. Na szczęście do tego nie doszło – w relacji, jaką nakreślił Kristoff panuje równowaga między czynnikiem ludzkim i nieludzkim, a arashitora jest bytem odrębnym, mającym własne zdanie, nawyki i temperament. Chciałabym jednak wniknąć głębiej w istotę tej więzi i zobaczyć, jak ten wątek się rozwinie. Może w następnym tomie.

Jak fantastyka, to i świat przedstawiony oczywiście. Ten w „Wojnie Lotosowej” jest bardzo sugestywnie, choć wycinkowo, opisany. Obraz zatrutych, niszczonych monokulturowymi uprawami toksycznej rośliny wysp tonących w czerwonym smogu jest plastyczny i na swój sposób przerażający. Autor buduje go za pomocą detali, nie panoram, co tylko zwiększa siłę wyrazu. Widać tu jednoczenie wątek proekologiczny, ale na razie trudno mi ocenić, czy nachalny, czy nie.

Teraz czas na akapit o detalach, które mnie osobiście uwierają, ale obiektywnie nie mają żadnego znaczenia. Autor zasadził bowiem na kartach swej powieści dwie kłujące bzdurki. Pierwsza z nich to sposób odżywiania członków Gildii (organizacja parazakonna, trzymająca w garści cały przemysł lotosowy i myśl techniczną Shimy). Otóż chodzą sobie oni w mechanicznych kombinezonach i odżywiani są przez nie dożylnie. Szkopuł w tym, że przy takim sposobie karmienia cały układ pokarmowy ulega atrofii, więc próba zjedzenia czegoś normalnie musiałaby zakończyć się grubymi nieprzyjemnościami. Tymczasem mamy członka Gildii, który jakby nigdy nic pożera sobie grzybki i chwali, że dobre. Przyznam, ze mam wątpliwości, czy autor/tłumaczka nie pomylili karmienia dożylnego z dojelitowym, bowiem w kolejnej scenie bohaterka znajduje tubkę brązowej pasty, którą uznaje za substancje odżywcze, co bardziej pasuje do sondy żołądkowej, niż do kroplówki (no i wspomniane na wstępie „skomplikowane łańcuchy białek” również nie mają sensu wstrzykiwane do krwi, w przeciwieństwie do tych wstrzykiwanych do jelit). Druga rzecz to to, że nasz drogi tygrys gromu jest chyba zwyczajnie zbyt ciężki, żeby latać. Buruu waży dwie tony, przy rozpiętości skrzydeł trochę ponad osiem metrów. Dla porównania łabędź niemy waży około dwudziestu kilogramów (czyli sto razy mniej), a rozpiętość skrzydeł ma tylko trzy i półkrotnie mniejszą. Poza tym do szczególnie dobrych lotników nie należy… Jest na sali fizyk? Kto mi policzy minimalną powierzchnię skrzydeł w ruchu dynamicznym dla lotu obiektu o masie dwóch ton?

Patrzę na wstęp do recenzji i coraz mniej jestem przekonana, czy to książka dla młodzieży. Z jednej strony mamy nastoletnią bohaterkę i kłopoty z obalaniem i odkrywaniem na nowo autorytetów charakterystyczne dla młodego wieku, z drugiej warsztat, drobiazgową kreację bohaterów i naturalistyczne opisy. Coraz bardziej jestem przekonana, że to powieść o dojrzewaniu (głównie psychicznym), odkrywaniu tego, co słuszne i docieraniu do prawdy o sobie. A że takie rzeczy przytrafiają się głównie młodym ludziom, to i bohaterka nastoletnia. Najlepiej będzie, jeśli przeczytacie i osądzicie sami. Do jakichkolwiek wniosków na koniec byście nie doszli, z fabuły będziecie zadowoleni.

Tytuł: Tancerze burzy
Autor: Jay Kristoff
Tytuł oryginalny: Stormdancer 

Tłumacz: Paulina Braiter-Ziemkiewycz
Cykl: Wojna lotosowa
Wydawnictwo: Uroboros
Rok: 2013
Stron: 446

13 komentarzy:

  1. Piękne:-) Podobają mi się bzdurki, które wytropiłaś, choć nie wydaje mi się, żeby zawiniła tłumaczka - Paulina Braiter to marka, i to taka z najwyższej półki... Przyznam, że gdzieś mignęła mi już okładka i... spodobała mi się. Opiniom jakoś nie ufałam, ale Twojej już tak, i nie jest tak, że etykietka "młodzieżówki" skreśla dla mnie książkę. Sama przytachałam dziś z biblioteki stertę ciekawych młodzieżówek, w większości niemieckich autorów, będę testować i polecać wydawnictwom:-). No i spodobał mi się blurb na wydaniu oryginalnym: "Asian Steampunk with a kick-ass heroine" :-))) Chyba to biorę.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Też wydaje mi się, że to raczej babol autora, noale.
      O, a o tych niemieckich młodzieżówkach napiszesz coś na blogu? Dawno o żadnej fantastyce nie wspominałaś.
      I fajnie, że się na młodzieżówki nie boczysz, bo niektórzy już mają dość opanowania fantastyki przez nastoletnich bohaterów do tego stopnia, że uciekają na samą wzmiankę. A szkoda, bo czasem coś fajnego można wyłowić.;)
      Bierz, bierz, warto i cena przystępna. Czekam na Twoją opinię.:)

      Usuń
  2. Poluję na tę pozycję od dłuższego czasu. Muszę w końcu zainwestować i kupić ją :) Bo po Twojej recenzji, mimo wszystko, wiem, że warto.

    OdpowiedzUsuń
  3. Świetny ten gryf!:)

    A sama książka od dłuższego czasu chodzi mi po głowie. Raz wolnej, raz szybciej - ciekawe, czy w końcu dojdzie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki^^

      Jakby doszła, to chętnie poczytam, co z tego wyjdzie.;)

      Usuń
  4. Świetny gryf, świetna recenzja, a o książce będę mógł powiedzieć więcej, gdy przeczytam, bo zapowiada się fajnie :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki:) W takim razie czekam na Twój tekst.;)

      Usuń
    2. Hehe - "w takim razie czekam na Twój tekst" - To ja w takim razie czekam na książkę :D

      Usuń
    3. Mhe he he, chciałbyś.;P Ja cierpliwa jestem, poczekam, aż zdobędziesz.;)

      Usuń
  5. W ogóle.. miał być steampunk - jakoś nie zauważyłam. Początek szedł mi baaaaaaaardzo opornie, ale ogółem nie było aż tak źle, chociaż uważam, że potencjał był tak duży, że można go było wykorzystać o niebo lepiej.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No steampunk to to faktycznie niebardzo jest (niektórzy się upierają przy określeniu dieselpunk, ale też niezbyt mi pasuje - jakby silniki spalinowe od razu robiły gatunek). Ale zmarnowanego potencjału nie widzę, choć liczę, że pare wątków rozwinie się w drugim tomie.

      Usuń
  6. Muszę w końcu ściągnąć książkę z półki :D

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.