Dawno obiecałam sobie napisać notkę o tym filmie. Obiecywałam sobie i obiecywałam, zwlekałam i zwlekałam, aż tu nagle bach! – premiera części drugiej. Na którą chcę iść do kina i też później napisać notkę. A przecież nie ma sensu zaczynać z pisaniem od „dwójki”, bo z pewnością jakieś nawiązania do jedynki będą (a sądząc po fragmentach dostępnych w sieci, trochę wspólnych wątków będzie też z serialem – choć na moje oko raczej zrecyklingowanych, niż pociągniętych dalej), więc i odnieść się do nich wypadnie. Tak więc piszę.
O czym „Jak wytrenować smoka” jest, zapewne wszyscy wiedzą (naprawdę jest jeszcze ktoś, kto chce film zobaczyć, ale go jeszcze nie widział?), ale dla porządku przypomnę. Czkawka, najbardziej niedostosowany chłopak we wsi, postanawia wreszcie stać się taki jak inni wikingowie i zabić swojego pierwszego smoka. Tylko po drodze coś idzie nie tak i zamiast zawiesić sobie smoczy łeb nad łóżkiem, Czkawka po kryjomu zaprzyjaźnia się z niedoszłą ofiarą. Nietrudno się domyślić, że takie zwierzątko raczej nie przypadnie ojcu chłopca do gustu…
Przyznam, że sama historia nienajlepiej przeszła próbę czasu. Kiedy ją sobie na potrzeby niniejszej notki (i niedalekiej wizyty w kinie) odświeżałam, byłam trochę rozczarowana. Za pierwszym razem (i kilkoma kolejnymi, bo „Jak wytresować smoka” należy do tych filmów, które potrafię przez jakiś czas oglądać codziennie) wydała mi się bardzo wzruszająca, pełna niesamowitych zwrotów akcji, świetnie wyważonego dramatyzmu i może jeśli nie innowacyjna, to przynajmniej zawierająca wszystko to, co mnie w scenariuszach zachwyca (tak, wiem, jestem bardzo niewymagającym widzem). Teraz… niby żadna z tych rzeczy nie zniknęła, ale całość nie jest już niczym więcej niż sumą składników. Być może po prostu zbyt wiele od tego czasu było u mnie świadomie obejrzanych animacji i niektóre rozwiązania mocno spowszedniały. Niemniej jestem pewna, ze nawet jeśli te same scenariuszowe triki zastosowano w drugiej części, znowu dam się na nie złapać. I będę zachwycona.
Tym, co dla mnie jest w filmie najfajniejsze, są oczywiście smoki i to już od dizajnu zaczynając. W sumie autorzy (conceptartyści? Jak się nazywają ludzie, którzy tworzą wizerunek postaci w filmach?) postanowili olać biologię i chwała im za to, bo dzięki temu Moreni mogła się całkowicie przenieść do krainy Nigdy-Nigdy i nie wściekać, że taki a taki gad nie ma sensu i powinien natychmiast zdechnąć. W sumie, łatwo wejść w taką na poły baśniową koncepcję. Zastanawiające jest to, że jednak w pierwszym HTTYD gatunki pokazywano raczej oszczędnie – poza Szczerbatkiem, pięcioma stworami pojawiającymi się na arenie i głównym badassem, nie ma nic innego. W serialu i drugiej części filmu (a przynajmniej tak można wnosić z fragmentów dostępnych w sieci) twórcy już się nie krępowali i okazuje się, że właściwie cały ekosystem gęsto obsadzony jest smokami wszelkich kształtów i rozmiarów. Cóż, ja tam przyklaskuję z aprobatą. W końcu od ładnych kilku lat publika żąda epickich potworów (a sądząc po fragmentach z sieci, będzie dużo, kolorowo i różnorodnie, więc tylko się cieszyć).
Ale porzućmy wygląd i zajrzyjmy do smoczych serduszek. W Szczerbatku zakochałam się od pierwszego wejrzenia, głównie dlatego, że… jest bardzo podobny do Temeraire’a, mojego absolutnie najulubieńszego ze wszystkich smoków popkultury. Jest to podobieństwo głównie mentalne, choć wygląd również ma cechy wspólne. Szczerbatek jest wyjątkowy – jest Nocną Furią (która ze wszystkich smoków pokazanych w „jedynce” ma najbardziej „biologicznie poprawny” wygląd; zapewne związane jest to głównie z tym, że smoczy bohater pierwszoplanowy musi być też piękny i uroczy, a to cechy niemożliwe do osiągnięcia przy pomocy karykaturalnie zaburzonych proporcji czy oczu podobnych do pingpongowych piłeczek. Za to bardzo łatwo je osiągnąć dzięki wielkim oczom, małemu nosowi i kocim ruchom, co twórcy skrzętnie wykorzystali – uwielbiam na przykład scenę, kiedy Szczerbatek czatuje na Czkawke na głazie albo wyginając grzbiet i strosząc skrzydła, niepewnie do niego podchodzi), czyli gatunkiem bardzo rzadkim, a przy tym najinteligentniejszym. Miom zdaniem jest równie, jeśli nie bardziej, bystry, jak przeciętny wiking z wyspy Berg. Dzięki temu (i pewnej autonomii wpisanej w charakter) dostajemy więź znacznie bardziej złożoną, niż standardowy zestaw smok i jeździec – tutaj obaj są równorzędnymi partnerami, a nie panem i zwierzątkiem. Co prawda raczej nie da się tego powiedzieć o pozostałych gadzio-ludzkich tandemach, ale to głównie dlatego, że przynajmniej jedne ich komponent, delikatnie mówiąc, do najbystrzejszych nie należy (no i czasu antenowego w pierwszym filmie za bardzo nie miały). Szczerbatek i inne smoki służy też do pokazania, że nie wszystko, co opisywane jako obce i straszne jest takim naprawdę, ale to przesłanie tak oczywiste, że szkoda mi na nie czasu.
Ludzcy bohaterowie też są niczego sobie. Poza Czkawką, któremu przyszło odegrać rolę odszczepieńca-nonkonformisty, mającego na końcu rację (i to też jest rola tak oczywista, że daruję sobie dalsze wywody) są jeszcze postacie z drugiego planu. Na przykład ojciec Czkawki, Stoik (znowu samotny, nawiasem mówiąc), to z jednej strony klasyczny przykład konfliktowych relacji z synem. Z drugiej, bardzo ładnie poprowadzona historia ich rozwiązania. Bo widzicie, Stoik naprawdę kocha Czkawkę. Martwi się o niego, bo wie, że chłopak z taką postawą ma marne szanse na funkcjonowanie w społeczności wojowników. Niestety, jest też w pewien sposób ograniczony swoją wizją świata, którą wyznacza tradycja i myśl, że można znaleźć swoje miejsce poza jej ramami, nawet mu w głowie nie postanie. Jednocześnie nie jest hipokrytą i kiedy widzi, jak świetnie chłopak sobie radzi na smoku, przestaje się o niego martwić i relacje rodzinne w domu wodza ulegają poprawie (choć ojciec i syn zbyt różnią się charakterami, żeby obeszło się bez zgrzytów). Poza tym, bardzo ciekawa jest Astrid – ze wszystkich uczestników szkolenia (czyli dzieciaków z wioski mniej więcej w wieku Czkawki) to właśnie ona jest najambitniejsza i najlepiej robi toporem. Podoba mi się stworzenie takiej silnej, wyrazistej dziewczyny na drugim planie, w miejscu, które zazwyczaj zajmował umięśniony rywal bohatera intelektualisty. Czekam na rozwój wydarzeń.;)
Koniec końców okazuje się, że nie mam zbyt wiele do powiedzenia o tym filmie. Bardzo ujmującej warstwy wizualnej przecież nie będę opisywać, bo ją najlepiej zobaczyć samemu. A teraz czekam na wizytę w kinie i falę dziecięcego zachwytu. Smoki na ekranie to jest to, co tygrysy lubią najbardziej.
Jak będę wystarczająco często oglądać HTTYD, to też zostanę Matką Smoków.;) |
"Jak wytresować smoka" ("How to Train Your Dragon")
reż. Peter Hastings
DreamWorks
2010
https://www.youtube.com/watch?v=sBYL7sfU7Mc
OdpowiedzUsuńMyśle też że Conceptartyści ianimatorzy zrobili dobrze też tą reklamę filmu. Niestety z fabułą było trochę tak że wiadomo co sie stanie zanim to się wydarzy, ale i tak obejrzę drugą część.
Urocza:)
UsuńAle tak to już chyba jest z fabułami filmów animowanych. Jedyna naprawdę zaskakująca, jaką sobie przypominam, była w "Shreku", ale i tam przecież od początku wiadomo było, kto będzie żył długo i szczęśliwie.;)
Szczerbatek <3
OdpowiedzUsuńUwielbiam pierwszą część (aż szkoda, że odkryłam ją tak późno!) i drugą zobaczę na pewno, tylko po prostu nie wiem jeszcze kiedy.
Szczerbatek wymiata^^ A jeśli trailery dwójki mówią prawdę, będzie wymiatał jeszcze bardziej.;) Jutro się przekonam.^^
UsuńKoniecznie podziel się wrażeniami!
UsuńPewnie w sobotę będzie nocia.;)
Usuń