Czerwcowy numer Nowej Fantastyki nie był już tak dobry jak majowy, nie miał też tak interesujących opowiadań jak kwietniowy. Właściwie był dość przeciętny – co nie znaczy, że kiepski.
Jerzy Rzymowski we wstępniaku tym razem o dziwo nie odnosi się do zagadnień związanych ze sztuką dyskusji, ale do wynalazków. Przypadkowych. I jest to jeden z ciekawszych wstępniaków w tym roku. Dalej mamy temat z okładki, czyli bardzo długi artykuł o tym, jak fantastyka adaptowała western (czy też jak western adaptował fantastykę) na swoje potrzeby. Poza oczywistym przykładem „Firefly” (którego nie oglądałam z premedytacją, bo nie chcę, żeby mi żal za niedokończonym dziełem pozostał) było też wiele przykładów mniej znanych – osobiście za najciekawsze uważam te powiązane ze znanymi komiksowymi superbohaterami. A że western bez Indian nie może istnieć, to zaraz na następnej stronie nie mniej obszerny „W cieniu totemów” Kamila Jacha. Tutaj mam uczucia mieszane, bo z jednej strony tematyka bardzo ciekawa, z drugiej autor chyba chciał złapać za ogon zbyt wiele srok. Jest więc próba przedstawienia najczęściej występujących mitów indiańskich (bardzo szlachetna i właściwie skazana na porażkę, bo ilość materiału zdecydowanie przekracza możliwości jednego artykułu w gazecie), próba naszkicowania ogólnej kultury ludów amerykańskich (a właściwie podania najbardziej niezbędnych informacji) i jakieś minimum dzieł kultury, które do tych mitologii nawiązują. Pozostał mi ogromny niedosyt – marzy mi się, że ten artykuł będzie wstępem do serii bardziej szczegółowo opisującej zagadnienie. Pomarzyć zawsze można…
Następny jest kolejny z artykułów Wawrzyńca Podrzuckiego, które bardzo lubię, choć nie zawsze coś wnoszą (dla mnie, bo jednak większość ludzi dowie się z nich czegoś nowego). Tym razem rzecz o drobno(i trochę większych)ustrojach kontrolujących nasze mózgi. Ciekawe, zwłaszcza akapit o toksoplazmie. Dalej słów kilka o Moorcocku, a następnie dość obszerny tekst o kranizacjach komiksów – dla odmiany tych nieudanych. Bardzo ciekawy, zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę renesans tego działu kinematografii.
Jeśli chodzi o wywiad, to w tym numerze jest z Kewinem J. Andersonem i za tytuł posłużył mu cytat z rozmowy, czyli „Nie piszę fanfików”. Mam ochotę odpowiedzieć „Och yes, you do”. Pomijając już ciekawe i neutralne fragmenty wywiadu (w temacie np. tego, czym się różni pisanie opowieści osadzonych w cudzych uniwersach od pisania we własnym i czy czasem to pierwsze w tym drugim nie przeszkadza), mam wrażenie, że pan Anderson gardzi trochę fanami piszącymi opowiadania do ulubionych uniwersów i choć przyznaje, że kierują nim te same pobudki, to zapiera się, że jego i innych fanów pisanie to nie to samo pisanie (pomijając oczywiście poziom techniczny). Nie wiem, co miałoby pana Andersona różnić od innych pisaczy fanfików z dobrym warsztatem. Chyba tylko hipokryzja. I pensja, bo przecież już nie kanoniczność (nie od momentu, kiedy Disney jako nowy właściciel marki uznał za niekanoniczny starwarsowy Expanded Universe (dla tych, co nie słyszeli – były to wszystkie gwiezdnowojenne powieści, gry i komiksy sygnowane przez wytwórnię, często dziejące się tysiące lat przed lub po oryginalnych, filmowych trylogiach. Czasem trafiały się antologie z opowiadań szarych fanów, przez nikogo nie opłacanych.), do którego pan Anderson również często pisywał). A jako książka miesiąca – „Takeshi. Cień śmierci” Kossakowskiej.
Zajrzyjmy do felietonów. Rafał Kosik tym razem pisze… właściwie nie wiem, o czym. Chyba o empatii jako ewolucyjnej fanaberii stosunkowo dobrze prosperującego gatunku. I że empatia niechybnie zniknie, gdy nasza bezpieczna cywilizacja się zdegeneruje. Co uważam za bzdurę, bo empatia jest przecież umiejętnością wczucia się w inną osobę, a umiejętność wywnioskowania, czy ten koleś ma zamiar nas zaatakować nawet w najdzikszej postapokalipsie będzie w cenie (pomijając już fakt, że najskuteczniej manipulować innymi można tylko wtedy, gdy potrafimy wyczuć ich pragnienia i emocje). Watts dość nietypowo, bo nie o kondycji ludzkości, a o kondycji kultury, czyli dlaczego gra nigdy nie zastąpi powieści (choć niewykluczone, ze powieść kiedyś przyjmie formę gry). Łukasz Orbitowski zaś mało zajmująco „The Borderlands”. Maciej Parowski rozważa fundamentalną kwestię „Czytać czy pisać” i jest to jak dotąd tekst jego autorstwa, który najbardziej mi się podobał.
Czas na prozę, która również niczego nie urywa, ale i nic przy niej nie opada (witki na przykład). „Rekordzista” Szymona Stoczeka (mam nadzieję, że tak się odmienia) to proste fabularnie opowiadanie w bardzo surrealistycznych dekoracjach. Śmiem twierdzić, że gdyby komuś przytrafił się Bad trip po środkach odurzających, mógłby przyjąć taką formę. Niemniej, nie jest to horror, a prosta historia, której dziwna otoczka jest największym atutem. „Starzec z bagien” Artura Wierzchowskiego to chyba tekst, na którym najbardziej się w tym numerze zawiodłam. Niby zostałam ostrzeżona, że chodzi o „dramat losu i wolnej woli rodem z antycznej tragedii”, ale nie sądziłam, że rzecz zostanie przedstawiona w sposób tak oczywisty. Skutkiem tego czytelnik już od początku wie, jak historia się skończy, więc licząc na zaskoczenie przez autora (wszak tak klasycznych tematów nie porusza się w sposób idealnie zgodny ze starożytnymi pierwowzorami, prawda?) śledzi kolejne strony, cóż bardziej rozczarowany. Bo niczego zaskakującego tam nie ma. Na szczęście, przynajmniej warsztat bardzo sprawny. „Utracone światy Nino Sandovala” Jakuba Małeckiego to miniaturka z pogranicza gatunków o dość hipnotycznym, choć mało fantastycznym klimacie.
Literatura obca tym razem reprezentowana jest tylko przez dwa teksty. „Gliniane ławice” Dereka Kunskena to jak dla mnie faworyt numeru. Uwielbiam historie o obcych gatunkach (w „Glinianych ławicach” nie pojawia się nawet wspomnienie o ludziach), podane tak, żeby nie wyglądały jak wyimek z zoologicznego vademecum. To wręcz niesamowite, jak bardzo można się przejąć losem ceramicznych, mrówko podobnych płaszczek. Redakcja porównuje Kunskena do Wattsa i jeśli tak ma wyglądać Watts, to musze chyba na nowo przemyśleć sprawę zakupu „Ślepowidzenia”. Ponieważ „Gliniane ławice” są bardzo obszerne, zostało miejsca już tylko na miniaturkę i taką właśnie jest „Wyschnięta rzeka” Rachel Sobel. Najmocniejszym punktem tej historii jest matematyczno-magiczny świat, gdzie równania stanowią zaklęcia.
A poza tym w numerze recenzja „Transcendencji”, która pokazuje, jak bardzo rzeczywistość rozminęła się z oczekiwaniami z majowej NF.
Och Firefly jest zakończony - przecież jest Serenity. Może kiedyś cię namówię na obejrzenie :P
OdpowiedzUsuńSerenity nie spełnia moich oczekiwań jako zakończenie bardzo dobrego serialu (to jest w ogóle mocno przeciętny film, IMO). Co oznacza, że albo proponowane zakończenie jest niedorobione, albo serial nie jest tak świetny, jak się powszechnie uważa. Tak czy siak, lepiej nie oglądać.;)
UsuńJako, że to ja rozmawiałem z Andersonem, to dodam tylko (bo wywiad jednak był mocno cięty), że nie dało się wyczuć niechęci czy pogardy dla fanów piszących fanfiki. Chodziło mu raczej o to, że czym innym jest praca, a czym innym hobby - w domyśle, ze gdyby mu nie zapłacili to pewnie nie pisał, chociaż uważa to za fajne zjawisko.
OdpowiedzUsuńCo nie zmienia faktu, że się nieco obruszył na sugestię tworzenia fanfików :D
Hm, może rzeczywiście użyłam trochę zbyt mocnych słów - to było bardziej jakieś takie lekceważenie, pomieszane z brakiem dystansu do własnej twórczości. Jakby w pisaniu fanfików było coś, bo ja wiem, degradującego dla pisarza. Jakoś kryterium finansowe do mnie nie przemawia.;)
Usuń