Ostatnimi czasy często (no, przynajmniej statystycznie częściej niż kiedykolwiek wcześniej) czytam książki z gatunku urban fantasy. Podobają mi się różnie, raz bardziej, raz mniej, ale nie wynika to z mojego stosunku do samej konwencji. Bo urban fantasy lubię i ubolewam trochę nad tym, że w Polsce nie sprzedaje się najlepiej, a więc i wydawcy rzadko w nią inwestują. Jednak czasem coś się wydaje. Ostatnio furorę w blogosferze robiły „Rzeki Londynu”, postanowiłam więc pójść tropem maga-detektywa w wielkim mieście. I choć zostałam w tym samym wydawnictwie, to miasto się zmieniło. Witajcie w Chicago i poznajcie Harry'ego Dresdena.
Harry właściwie powinien się cieszyć – w branży magów-prywatnych detektywów na rynku chicagowskim jest monopolistą. Niestety, nie oznacza to wzrostu zapotrzebowania na jego usługi. Mówiąc wprost interes cienko przędze i gdyby nie w miarę regularna praca jako konsultant policji do spraw dziwnych, Dresden pewnie przymierałby głodem i spał pod mostem. Tak więc gdy tylko zadzwoniła porucznik Murphy w sprawie podwójnego morderstwa, pognał ochoczo obejrzeć miejsce zbrodni. Ale telefon od przestraszonej klientki w sprawie zaginionego męża i to jeszcze tego samego dnia? To już jak klęska urodzaju. Harry będzie miał pracowity weekend.
Trudno mi będzie nie porównywać „Frontu burzowego” do „Rzek Londynu”. Po prawdzie uważam, że mijałoby się to z celem, bo obie powieści mają zaskakująco wiele zbieżnych elementów (zwłaszcza w konstrukcji fabuły – ale to chyba nie tak znowu dziwne w przypadku kryminałów – i postaci). Na takim porównaniu Butcher mógłby zyskać wielu czytelników, bo uważam, że w pewnych aspektach zdecydowanie przewyższa Aaronovitcha.
Główny bohater na przykład zdecydowanie jest jednym z takich aspektów. Peter Grant był całkiem sympatycznym, ale nowicjuszem i większość jego uroku bazowała na tym, że świat magii odkrywał razem z czytelnikiem, był równoprawnym towarzyszem podróży przez magiczny Londyn. Z Harrym Dresdenem sprawa ma się inaczej – on jest przewodnikiem, doświadczonym i dość potężnym magiem w wielkim mieście. Chętnie dzieli się z czytelnikiem swoją wiedzą w takiej ilości, w jakiej wymaga tego sprawne prowadzenie fabuły i mimo że nie dostajemy na początku wykładu z mechanizmu magii (i chwała autorowi za to), nie czujemy się też zagubieni. Może nasza wiedza jako czytelników nie jest kompletna, ale zawsze wystarczająca (i przynajmniej pisarz nie spławia czytelnika wieczną niewiedzą głównego bohatera, jak to robił Tad Williams).
Poza tym, nie ukrywam, Harry Dresden jest tym typem bohatera, jakiego moje czytelnicze serduszko zawsze darzyło ciepłymi uczuciami. Na okładce możemy przeczytać, że „Front burzowy” to „doskonała humorystyczna fantasy”, ale jedynym źródłem tego humoru (poza może kilkoma mniej lub bardziej subtelnymi sytuacjami, a i to tylko ze względu na sposób narracji) jest sam Harry, jego sarkazm i dystans do siebie – co ma niebagatelne znaczenie, jako iż narrację mamy pierwszoosobową. Poza tym Dresden jest facetem uroczo staroświeckim, z tych, co to otwierają paniom drzwi, nigdy się nie narzucają i generalnie wykazują opiekuńcze uczucia w stosunku do słabszych i przyjaciół (także w taki irytujący sposób, nie mówiąc im o swoich problemach, żeby nie sprowadzać na nich zagrożenia. Mimo że przyjaciele są z policji i te informacje bardzo ułatwiłyby im sprawę). Do tego fajne jest, że autor nie upiera się, aby swojemu podopiecznemu dosztukować koniecznie jakąś panienkę (albo wianuszek panienek – mam wrażenie, że wielu pisarzy płci obojga wychodzi z założenia, że true bohater musi mieć bujne życie uczuciowo-erotyczne. Nie, nie musi) – owszem, motyw randki się pojawia, ale marginalnie i nie jest eksponowany. Dodajmy jeszcze burzliwą przeszłość i ukryty sekret (nawet więcej niż jeden), a dostaniemy to, co tygrysy lubią najbardziej.
Przy całej świetności głównego bohatera, „Front burzowy” jest na dobrą sprawę sztuką jednego aktora. Co prawda nie znam się na kryminałach, ale obstawiam, że taka ekspozycja głównej postaci jest tam przyjętym standardem (mówię o tych z detektywem-samotnym wilkiem rozwiązującym zagadki) – a książka Butchera to nic innego jak kryminał z domieszką magii. Postacie drugoplanowe są, nawet autor dobrze je skonstruował i interesująco przedstawił, niestety (może poza porucznik Murphy, która pojawiała się wcale często) dostały trochę za mało czasu antenowego. Nic to, w końcu jeszcze wiele tomów przed nami. Butcher ma naturalną zdolność konstruowania ciekawych postaci, więc wierzę, że i te drugoplanowe się rozwiną.
Dla równowagi, z opisem świata przedstawionego jest ciut gorzej. U Aaronovitcha na przykład Londyn żył, był kolejnym bohaterem powieści i chyba nikt sobie nie wyobraża przeniesienia akcji „Rzek Londynu” do innego miasta. U Butchera Chicago praktycznie nie istnieje – powieść mogłaby się rozgrywać w dowolnym innym mieście zachodniego kręgu kulturowego i nikt nie zauważyłby różnicy. Nie powiem, żeby mi to szczególnie przeszkadzało, ale szkoda, że to fantasy jest tak mało urban (choć przyznam, że Aaronovitch miał łatwiej – sam wiek europejskich miast sprawia, że amerykańskim świeżakom trudno je przebić. A Londyn to klasa sama w sobie).
I to nawet nie jest tak, że Jim Butcher pisze jakąś wybitną literaturę. Pisze po prostu świetną rozrywkę, a „Akta Dresdena” są jednym z tych nielicznych cykli, w których im dalej, tym podobno lepiej. Pióro autor ma sprawne, bohaterów ciekawych, a że cykl liczy sobie już kilkanaście części, to najwyraźniej i pomysłów nie brakuje. Nic tylko czytać.
Harry właściwie powinien się cieszyć – w branży magów-prywatnych detektywów na rynku chicagowskim jest monopolistą. Niestety, nie oznacza to wzrostu zapotrzebowania na jego usługi. Mówiąc wprost interes cienko przędze i gdyby nie w miarę regularna praca jako konsultant policji do spraw dziwnych, Dresden pewnie przymierałby głodem i spał pod mostem. Tak więc gdy tylko zadzwoniła porucznik Murphy w sprawie podwójnego morderstwa, pognał ochoczo obejrzeć miejsce zbrodni. Ale telefon od przestraszonej klientki w sprawie zaginionego męża i to jeszcze tego samego dnia? To już jak klęska urodzaju. Harry będzie miał pracowity weekend.
Trudno mi będzie nie porównywać „Frontu burzowego” do „Rzek Londynu”. Po prawdzie uważam, że mijałoby się to z celem, bo obie powieści mają zaskakująco wiele zbieżnych elementów (zwłaszcza w konstrukcji fabuły – ale to chyba nie tak znowu dziwne w przypadku kryminałów – i postaci). Na takim porównaniu Butcher mógłby zyskać wielu czytelników, bo uważam, że w pewnych aspektach zdecydowanie przewyższa Aaronovitcha.
Główny bohater na przykład zdecydowanie jest jednym z takich aspektów. Peter Grant był całkiem sympatycznym, ale nowicjuszem i większość jego uroku bazowała na tym, że świat magii odkrywał razem z czytelnikiem, był równoprawnym towarzyszem podróży przez magiczny Londyn. Z Harrym Dresdenem sprawa ma się inaczej – on jest przewodnikiem, doświadczonym i dość potężnym magiem w wielkim mieście. Chętnie dzieli się z czytelnikiem swoją wiedzą w takiej ilości, w jakiej wymaga tego sprawne prowadzenie fabuły i mimo że nie dostajemy na początku wykładu z mechanizmu magii (i chwała autorowi za to), nie czujemy się też zagubieni. Może nasza wiedza jako czytelników nie jest kompletna, ale zawsze wystarczająca (i przynajmniej pisarz nie spławia czytelnika wieczną niewiedzą głównego bohatera, jak to robił Tad Williams).
Poza tym, nie ukrywam, Harry Dresden jest tym typem bohatera, jakiego moje czytelnicze serduszko zawsze darzyło ciepłymi uczuciami. Na okładce możemy przeczytać, że „Front burzowy” to „doskonała humorystyczna fantasy”, ale jedynym źródłem tego humoru (poza może kilkoma mniej lub bardziej subtelnymi sytuacjami, a i to tylko ze względu na sposób narracji) jest sam Harry, jego sarkazm i dystans do siebie – co ma niebagatelne znaczenie, jako iż narrację mamy pierwszoosobową. Poza tym Dresden jest facetem uroczo staroświeckim, z tych, co to otwierają paniom drzwi, nigdy się nie narzucają i generalnie wykazują opiekuńcze uczucia w stosunku do słabszych i przyjaciół (także w taki irytujący sposób, nie mówiąc im o swoich problemach, żeby nie sprowadzać na nich zagrożenia. Mimo że przyjaciele są z policji i te informacje bardzo ułatwiłyby im sprawę). Do tego fajne jest, że autor nie upiera się, aby swojemu podopiecznemu dosztukować koniecznie jakąś panienkę (albo wianuszek panienek – mam wrażenie, że wielu pisarzy płci obojga wychodzi z założenia, że true bohater musi mieć bujne życie uczuciowo-erotyczne. Nie, nie musi) – owszem, motyw randki się pojawia, ale marginalnie i nie jest eksponowany. Dodajmy jeszcze burzliwą przeszłość i ukryty sekret (nawet więcej niż jeden), a dostaniemy to, co tygrysy lubią najbardziej.
Przy całej świetności głównego bohatera, „Front burzowy” jest na dobrą sprawę sztuką jednego aktora. Co prawda nie znam się na kryminałach, ale obstawiam, że taka ekspozycja głównej postaci jest tam przyjętym standardem (mówię o tych z detektywem-samotnym wilkiem rozwiązującym zagadki) – a książka Butchera to nic innego jak kryminał z domieszką magii. Postacie drugoplanowe są, nawet autor dobrze je skonstruował i interesująco przedstawił, niestety (może poza porucznik Murphy, która pojawiała się wcale często) dostały trochę za mało czasu antenowego. Nic to, w końcu jeszcze wiele tomów przed nami. Butcher ma naturalną zdolność konstruowania ciekawych postaci, więc wierzę, że i te drugoplanowe się rozwiną.
Dla równowagi, z opisem świata przedstawionego jest ciut gorzej. U Aaronovitcha na przykład Londyn żył, był kolejnym bohaterem powieści i chyba nikt sobie nie wyobraża przeniesienia akcji „Rzek Londynu” do innego miasta. U Butchera Chicago praktycznie nie istnieje – powieść mogłaby się rozgrywać w dowolnym innym mieście zachodniego kręgu kulturowego i nikt nie zauważyłby różnicy. Nie powiem, żeby mi to szczególnie przeszkadzało, ale szkoda, że to fantasy jest tak mało urban (choć przyznam, że Aaronovitch miał łatwiej – sam wiek europejskich miast sprawia, że amerykańskim świeżakom trudno je przebić. A Londyn to klasa sama w sobie).
I to nawet nie jest tak, że Jim Butcher pisze jakąś wybitną literaturę. Pisze po prostu świetną rozrywkę, a „Akta Dresdena” są jednym z tych nielicznych cykli, w których im dalej, tym podobno lepiej. Pióro autor ma sprawne, bohaterów ciekawych, a że cykl liczy sobie już kilkanaście części, to najwyraźniej i pomysłów nie brakuje. Nic tylko czytać.
Tytuł: Front burzowy
Autor: Jim Butcher
Tytuł oryginalny: Storm Front
Tłumacz: Piotr W. Cholewa
Cykl: Akta Dresdena
Wydawnictwo: Mag
Rok: 2011
Stron: 352
Ksiązka bierze udział w wyzwaniu Klucznik.
Tak właśnie jest - im dalej, tym lepiej. Lubię Butchera, pisze bezpretensjonalnie, bez zadęcia, ale fajnie. No i nie wiem dlaczego, ale Harry Dresden podchodzi mi znacznie lepiej niż Peter Grant :-)
OdpowiedzUsuńMoże dlatego, że Peter to taka trochę mameja - sympatyczny, ale nieporadny jak szczeniak, jeszcze sam nie wie, co ma właściwie począć z tą całą magią. Nie każdego nieporadność rozczula. A Dresden to konkretny profesjonalista - ma wiedzę, ma charyzmę, zawsze wie, co robić. A że szczęścia nie ma i nie zawsze rzecz idzie zgodnie z planem, to tylko lepiej dla fabuły.;)
UsuńDajmy szanse Grantowi, następne części „Rzek Londynu” w drodze.
UsuńPoza tym jest między nimi dość zasadnicza różnica - Harry to amerykański prywatny detektyw, Peter jakby nie patrzeć londyński dżentelmen (czy jakoś tak, no stara się chłopak) ;-)
U mnie na razie remis:-)
Ależ ja ich obu lubię, tylko Harry'ego bardziej.;)
UsuńZa to zdecydowanie wolę Londyn od Chicago, bo jak dotąd Chicago w powieści Butchera praktycznie nie istnieje.
Prawdę mówiąc, to dla mnie prawdziwym bohaterem „Rzek...” jest właśnie Londyn!
UsuńNa takim porównaniu Butcher mógłby zyskać wielu czytelników, bo uważam, że w pewnych aspektach zdecydowanie przewyższa Aaronovitcha.
OdpowiedzUsuńHę? Nie dobijaj mnie, mam na Aaronovitcha wielkie nadzieje...
Poza tym Dresden jest facetem uroczo staroświeckim, z tych, co to otwierają paniom drzwi, nigdy się nie narzucają i generalnie wykazują opiekuńcze uczucia w stosunku do słabszych i przyjaciół (także w taki irytujący sposób, nie mówiąc im o swoich problemach, żeby nie sprowadzać na nich zagrożenia. Mimo że przyjaciele są z policji i te informacje bardzo ułatwiłyby im sprawę).
I tu praktycznie ścisnęłaś i odcedziłaś wszystko, co mnie wkurza w Dresdenie. >.< Zastrzegam, że sama też lubię ten Chandlerowski typ - narracji, bohatera itede, a Dresden jest bardzo porządnie zrobionym egzemplarzem tej rasy. Ale przez to jego "będę strasznie tajemniczy, bo to taka straszna tajemnica, że im może strasznie zaszkodzić!" za każdym razem zaczynam widzieć na czerwono, szczególnie, że parę(naście) rozdziałów później ZAWSZE przychodzi Część Druga, czyli "ach, gdybym im powiedział, nic by się nie stało, to wszystko moja wina!". Przyzwyczajaj się, nawiasem mówiąc, bo to ZAWSZE jest wina Dresdena. Decyzje innych to też jego wina. Gradobicia, głód w Bangladeszu i reklamy w środku filmów to też jego wina. A co do jego uroczej staroświeckości, byłoby wszystko OK, gdyby tego TAK STRASZNIE NIE PODKREŚLAŁ. Potrójną linią. Z naciskiem, że dla kobiet szczególnie. "Ach, cóż, to niemodne, ale taki już mam mój pierwotny dżunglowy instynkt, so sue me." A jak to wygląda w praktyce? Ano ściga się z Murphy, żeby złapać te nieszczęsne drzwi przed nią, nie mimo, ale wręcz DLATEGO, że ją to wkurza, a ona przecież tak uroczo wygląda wkurzona. Nie cierpię takiej "nieszkodliwej" złośliwości dla jaj. A udław się taką "rycerskością"... Możesz sobie więc wyobrazić moje "Hell yeah!!!" i zaciesz zahaczający o uszy, gdy wreszcie w Blood Rites powiedziała mu "It doesn't count as chivalrous courtesy if you're only doing it to be a wiseass.", po tym jak wobec kogoś trzeciego zrobił show z usadzania jej przy stole. O ironio, w Skin Game potrzebował ciężkiego spojrzenia, żeby się zorientować, że ma odsunąć krzesło kobiecie, która tego oczekuje i przy okazji jest jego szefową.
książka Butchera to nic innego jak kryminał z domieszką magii.
Z czasem kryminału jest coraz mniej, choć wciąż pozostaje zagadka. Z czasem też autor nieźle wyrabia się w twistach i zaskoczeniach. Generalnie jednak seria przechodzi do działki fantasy na epicką skalę, zamiast kameralnych śledztw. Trochę mnie to rozczarowało, ale w sumie to co dostałam w zamian też nie jest złe.
wierzę, że i te drugoplanowe się rozwiną.
OdpowiedzUsuńI tu przypadkiem dziabnęłaś w sam środek kwestii Butcherowej... Z nim jest o tyle problem, z punktu widzenia recenzenckiego, że każdy jeden tom w czytaniu wygląda na zamkniętą całość, ale dopiero z perspektywy widać, że to są drzewa tworzące las. Piątoplanowy statysta z dwóch scen wraca osiem tomów dalej na drugi plan całej książki, jakaś fabularna luka po sześciu tomach okazuje się być pierwszą oznaką czegoś tam... Ja się już dawno przestałam u niego czepiać drobiazgów, na wszelki wypadek. To jest z lekka przerażające, jak daleko naprzód on wydaje się planować. Dlatego wspomniałam poprzednio, że moim zdaniem najmocniejszy jest w konstrukcji. Co do postaci, mam wrażenie, że chodzi mu głównie o ich ewoluowanie. Nie tyle spodziewaj się dokładania nowych cech, co raczej "jak dana postać zachowa się w tej sytuacji i jak to na nią wpłynie na dłuższą metę". To też widać dopiero z bardzo długiej perspektywy.
(Zaraz mnie udusisz, ten komentarz robi się dłuższy od tekstu. :)
U Butchera Chicago praktycznie nie istnieje – powieść mogłaby się rozgrywać w dowolnym innym mieście zachodniego kręgu kulturowego i nikt nie zauważyłby różnicy.
Też mnie to rozczarowało. W gruncie rzeczy dla sporej części jego akcji to nawet nie musi być bardzo wielkie miasto. Chicago jako Chicago jest naprawdę istotne tylko w paru przypadkach, między innymi w Dead Beat, ze względu na pewne muzeum z pewnym eksponatem. Jako portret miejsca cała seria sprawdza się raczej średnio.
szkoda, że to fantasy jest tak mało urban
Ha. HA! U Ciebie Aaronovitch, a u mnie w tym punkcie Kate Griffin. Jeśli mówimy wyłącznie o zawartości urban w fantasy, to Butcher może Griffin buty czyścić. Albo klawiaturę. Inwencja Butchera w tym względzie ogranicza się do podbijania płytowych zbroi kevlarem, co jest wprawdzie zgrabnym posunięciem, niemniej to nadal są nieszczęsne płytowe zbroje. I miecze. I bitwy jak żywcem ściągnięte z Boscha. I królowe. I rycerze. Nie mówię, że to się nie sprawdza, ale to nie jest urban. To wręcz symboliczne, jak u niego magia nie jest w stanie zmieścić się w jednym pokoju ze współczesną technologią - smażące się komputery i tak dalej. Dresden to nie jest miejski mag, to jest wiejsko-średniowieczny mag w mieście. Dokładnie odwrotnie niż u Griffin, która nie pisze "magicznego, mimo że w mieście", tylko "magiczne dlatego, że w mieście".
I to nawet nie jest tak, że Jim Butcher pisze jakąś wybitną literaturę. Pisze po prostu świetną rozrywkę
Przyklaskuję.
Obawiam się, że w takim razie wątek magii u Aaronovitcha może Cię rozczarować. Ale przynajmniej elementem urban powinnaś być usatysfakcjonowana.;)
UsuńJa na razie jeszcze z Dresdenem takiego problemu nie mam - po jednym tomie jeszcze nie wkurza. Plus, przy narracji pierwszoosobowej zawsze biorę poprawkę na to, że bohater kłamie. Dlatego mam wrażenie, że Harry po prostu lubi być takim samotnym samurajem (i cała "ochrona przyjaciół" tylko częściowo wynika ze szczerej chęci nienarażania ich), a te wszystkie autokrytyki, którymi raczy czytelników są tylko dla przyzwoitości i złagodzenia wyrzutów sumienia, bo przecież przez te jego samotne wojenki już we "Froncie burzowym" ucierpiała Murphy, a nie musiało do tego dojść. Podobnie ze staroświeckością, przynajmniej, jeśli chodzi o Murphy - wydaje mi się, że dla niego te wyścigi do drzwi wynikają bardziej z chęci poprzekomarzania się niż z kurtuazji. W czym nie ma nic złego, ale kiedy dorosły człowiek zauważa, że drugiej strony to nie bawi, powinien przestać.
"Generalnie jednak seria przechodzi do działki fantasy na epicką skalę, zamiast kameralnych śledztw." - w sumie nie mam nic przeciwko, choć trochę szkoda.
"I tu przypadkiem dziabnęłaś w sam środek kwestii Butcherowej... "
UsuńDla mnie bomba.;) Choć jeśli o to planowanie chodzi, to zawsze mam ważnie, że to raczej na zasadzie: piszemy cztery tomy, wracamy do pierwszego, "O, luka fabularna/ciekawa postać dalszoplanowa/cokolwiek, można by ją wpleść do tomu piątego i jakoś rozwinąć".;) I chyba w sumie wolę "ewolucyjną" ścieżkę rozwoju, no bo prawdziwi ludzie też się składają z ograniczonej ilości cech charakteru, które zwykle można poznać po stosunkowo krótkiej znajomości. Najciekawsze jest to, jak te cechy współgrają ze sobą w rożnych sytuacjach.
E tam, ja nie biję za merytoryczne komentarze.;)
"Ha. HA! U Ciebie Aaronovitch, a u mnie w tym punkcie Kate Griffin."
Aaronovitch jest, jak sądzę, gdzieś po środku między Butcherem a Griffin. U niego też magia smaży komputery, ale Peter Grant nie kwituje tego stwierdzeniem "Och, technologia nie lubi magii", tylko kombinuje, co tu zrobić, żeby po każdym treningu nie musieć kupować nowej komórki (bo współczesny człowiek bez komórki żyć nie może - dlatego czasem mi się wydaje, że Harry urodził się zaraz po wojnie, a nie w latach 60tych-70tych, na co wskazuje jego wygląd). I nawet udaje mu się jakoś tam wyjaśnić, dlaczego technologia tak reaguje na magię (co z kolei trochę przypomina to, co pisałaś o Griffin).
No i Aaronovitch czerpie raczej z magii legend - to, co nie ma dwustu lat, wydaje się być u niego za młode, żeby oddziaływać magicznie. Co nie przeszkadza rzucać uroków przy wykorzystaniu np. przedstawienia teatralnego.;)
wydaje mi się, że dla niego te wyścigi do drzwi wynikają bardziej z chęci poprzekomarzania się niż z kurtuazji. W czym nie ma nic złego, ale kiedy dorosły człowiek zauważa, że drugiej strony to nie bawi, powinien przestać.
OdpowiedzUsuńDokładnie to mam na myśli. :)
Choć jeśli o to planowanie chodzi, to zawsze mam ważnie, że to raczej na zasadzie: piszemy cztery tomy, wracamy do pierwszego, "O, luka fabularna/ciekawa postać dalszoplanowa/cokolwiek, można by ją wpleść do tomu piątego i jakoś rozwinąć".;)
Owszem, na ogół tak to wygląda w seriach. A u Butchera nie, i dlatego właśnie piszę "z lekka przerażające". XD Owszem, u niego też się gdzieniegdzie odnosi wrażenie, że to i owo napisał jeszcze przed wykrystalizowaniem dalszych planów (na przykład moją ulubioną postać), ale w sumie całość jest tak złożona, że nie ma cudów, żeby to planował tylko na jeden-dwa tomy naprzód. Za dużo tam, jakby to rzec, wchodzi na swoje miejsca. Zresztą skądinąd jest już oficjalnie wiadome, że ma być dwadzieścia tomów plus finalna trylogia i sądząc po dotychczasowym kształcie, jestem raczej pewna, że ma już przynajmniej ogólny zarys. Inna sprawa, że dwa pierwsze tomy jeszcze tego nie miały. Z późnej perspektywy widać, że całościowy plan zaczął być rozwijany od Grave Peril.