Strony

wtorek, 29 września 2015

Nieregularny Karnawał Blogowy #12

Hm, zaniedbałam nieco tradycje karnawałów blogowych. Stąd w poniższym wpisie brakuje pewnie kilku notek, które uważam za bardzo dobre, ale zapomniałam ich zanotować i przepadły. Niemniej, indżojcie, co jest.;)

Tekst co prawda nie ukazał się na blogu, ale i tak warty polecenia. Wnikliwa analiza przypuszczalnych konsekwencji wprowadzenia ustawy o stałej cenie ksiązki.

Ninedin pisze rzadko, ale jak już pisze, to klękajcie narody. Tu mamy dwupak notkowy o księciach i księżniczkach, którzy byliby idealnymi (i nietuzinkowymi, co najważniejsze) bohaterami powieści YA. 

Godny polecenia jest też Gryzipióra wpis o lekturowstręcie - część pierwsza i druga.

Tymczasem Misiael napisał notkę o reaserchu - może komuś się przyda.

Pyza też nie próżnuje - napisała na przykład o najbardziej wyświechtanych frazach z okładki (świetny pomysł na wpis, szkoda, że na niego nie wpadłam) oraz świetna recenzję "Dworku Longbourn". A poza tym pisze zdecydowanie za często, przez co uciekają mi niektóre notki (na przykład ta poetycko-kocia).

A na koniec relacja Zwierza z BFG. Bo tak.

piątek, 25 września 2015

"Antipolis" Tomasz Fijałkowski

Oto w moje ręce trafił kolejny już w tym roku polski debiut i to debiut kolegi blogera, że tak powiem. Styl już znałam, więc nie obawiałam się skuchy, ale fakt, że ktoś potrafi pisać ciekawe recenzje jeszcze nie znaczy, że będzie umiał prowadzić dobre fabuły. Niemniej sam pomysł powieści był na tyle ciekawy, że postanowiłam przyjrzeć się mu bliżej.

Oto mamy bowiem alternatywny świat, w którym Polska po pierwszej wojnie światowej jest mocarstwem z zupełnie nową stolicą. Jako że Warszawa mocno ucierpiała w wyniku działań wojennych, teraz perłą w koronie kraju jest Antipolis, nowa, prężnie rozwijająca się metropolia. Przybywamy do niej razem z Tomaszem, niedoszłym doktorantem filozofii, który musiał dość drastycznie zmienić swój życiowy plan. Teraz będzie guwernerem pewnej panny o rosyjskich korzeniach. Ale Antipolis nie jest tak bezpieczne, jak mogłoby się wydawać – oto bowiem nadciąga Zenit, tajemnicze zjawisko, kiedy inny świat zetknie się ze znaną rzeczywistością. Wtedy może wydarzyć się dosłownie wszystko.

Jak widać, mamy tu mnogość pomysłów i postaci (do postaci jeszcze wrócę): rzeczywistość alternatywna, pojawiających się bogów, ludzi z ponadprzeciętnymi umiejętnościami, trochę kryminału, trochę horroru i trochę powieści szpiegowskiej. Ale (w przeciwieństwie do powieści na przykład Majki) wszystko to idealnie do siebie pasuje i nie powoduje wrażenia przesytu. Świat stworzony przez Fijałkowskiego jest zaskakująco spójny. Budowanie atmosfery dwudziestolecia międzywojennego bardzo dobrze mu wychodzi. Jest tylko jedno małe „ale”.

Temu światu potrzeba zdecydowanie więcej miejsca. Na trzystu sześćdziesięciu stronach alternatywna rzeczywistość jest upakowana zbyt ciasno, jak ptak w zbyt małej klatce - a to grozi zwichnięciem skrzydeł. W związku z tym dostajemy całkiem klimatyczny opis miasta (samo Antipolis jest naprawdę klimatyczne i trochę szkoda, że autor wykorzystał je w dość ograniczonym zakresie) i z grubsza wiemy, jakie prawa rządzą światem, ale zabrakło miejsca na detale. Na te drobne szczegóły, które sprawiają, że obraz staje się bardziej trójwymiarowy. Dotyczy to też akcji i bohaterów. Jakby autor napisał sobie radośnie sto pięćdziesiąt stron powieści, po czym przeraził się, że takiego grubasa, jaki by mu wyszedł przy pisaniu w tym tempie nikt by nie przeczytał i zaczął wszystko na gwałt streszczać. Szkoda.

Obiecałam kilka słów o bohaterach. Mam z nim pewien problem, dość trudny do wyartykułowania. Nie chodzi o to, że są źle napisani, bo akurat konstrukcje postaci wychodzą autorowi całkiem dobrze. Chodzi raczej o to, że większość z nich jest za mało opisana. Taka Nadia na przykład – jedna z ciekawszych jak dla mnie postaci i w sumie jedyna licząca się kobieta w opowieści. Poznajemy ją dość późno i nie mamy zbyt wielu sposobności, żeby ją poznać i się do niej przywiązać. I nie jest to odosobniony przypadek. Z drugiej strony postacie, które poznać zdążyliśmy, często znikają z fabuły bez słowa pożegnania i już o niej nie wracają. Jeśli stał za tym jakiś artystyczny zamysł, to niestety, kompletnie go nie rozumiem.

Słów kilka o wydaniu – jest to pierwsza książka Czwartej Strony, jaka wpadła mi w łapki i powiem wam, że bardzo przyjemna w obcowaniu. Format poręczny (i jednakowy dla wszystkich książek wydawnictwa – to chyba ukłon w stronę kolekcjonerów-estetów), okładka całkiem ładna, przyjemny papier, a i redakcyjnie bardzo dobrze. Czyta i trzyma się to niezwykle przyjemnie.

Tak po prawdzie, to nie wiem, co myśleć o „Antipolis”. Z jednej strony opowieść ma potencjał i widać, że autor może się rozwinąć (acz mam wrażenie, że w tym konkretnym przypadku przeraził się rozmachu swojej wizji), z drugiej - jeszcze nie tym razem. Tak więc pozostawiam wam decyzję, czy warto po „Antipolis” sięgnąć. Sama po kolejną powieść Fijałkowskiego sięgnę z pewnością, choćby po to, żeby sprawdzić, czy zaczął w pełni wykorzystywać swój potencjał.

Książkę otrzymałam od wydawnictwa Czwarta Strona

Tytuł: Antipolis
Autor: Tomasz Fijałkowski
Wydawnictwo: Czwarta Strona
Rok: 2015
Stron: 366

wtorek, 22 września 2015

Na Coperniconie 2015 byłam:)

Konwent, konwent i po konwencie, jak to mówią. A szkoda, bo magia konwentów zaiste jest potężna - od trzech lat odwiedzam tylko dwa rocznie (odwiedzałabym więcej, ale akurat na każdy mam daleko, na większość z kiepskim dojazdem a ilość wolnych piątków, jaką mogę sobie zagwarantować, nie pokryłaby zapotrzebowania), a najchętniej bywałabym na takich imprezach cały czas. No ale dość płakania nad skończonym konwentem, przejdźmy do opisu tego, co się działo.;)

Tematem przewodnim tegorocznego Coperniconu mieli być piraci. Chyba ludzie nie za bardzo wzięli to sobie do serca, ale i tak Novik mocno.^^
Na konwent wybrałam się z Lubym, oraz koleżankami G. i A. (czyli skład ten sam, co w zeszłym roku, ale poszerzony o Lubego). Przygarnęli nas oczywiście Serenity i Turel, za co wam serdecznie dziekuję, kochani.:* Do akredytacji doturlaliśmy się jakoś przed dziewiętnastą, akurat, żeby zdążyć na prelekcję Serenity. Z samą akredytacja nie było problemu, wszystko poszło szybko i sprawnie, kilka minut i mieliśmy takie oto zestawy startowe:

Po zeszłorocznych doświadczeniach z prowadzeniem punktów programu stwierdziłam, że bycie zwykłym uczestnikiem w zupełności mi wystarczy.
Może zanim przystąpię do relacjonowania punktów programu, napiszę kilka słów o organizacji. No więc... słaba była. Powiem szczerze, że ze wszystkich konwentów, na których dotąd byłam, tegoroczny Copernicon wypada najsłabiej pod tym względem. Błędy w tabeli programowej skróconego programu (szczególnie zawiedzeni byli ci, którzy przyszli na sobotnią prelekcję Pawła Opydo - wchodzą na salę, a tam Novik) trochę dezorientowały konwentowiczów. O przesunięciach niektórych punktów informowano tylko na fejsiku (serio, nikomu nie przyszło do głowy nawet wywieszenie kartki na drzwiach sali), co doprowadzało do sytuacji, że nawet gżdacze nie byli na bieżąco. To wszystko tworzyło ogólne wrażenie chaosu.

No ale przejdźmy do rzeczy, czyli do prelekcji Serenity, czyli do seksu w średniowieczu. Tych którzy nie byli pocieszę, że pewnie pojawi się coś w temacie na blogu prelegentki (bo się pojawi, prawda?;)). Sam temat budził zainteresowanie, widownia dopisała. Przyznam, że bardzo mi się podobało - kreatywności średniowiecznym kochankom (czy też ludziom szukającym przygód na jedną noc, bo i tacy nie należeli do rzadkości) można pozazdrościć. Zaraz po prelce obie pognałyśmy na spotkanie autorskie z Robertem Wegnerem, niestety, dość słabo było go słychać z miejsca, w którym siedziałyśmy. Niemniej, jego opowieść o tym, jak to zawsze pragnął, żeby Zagłoba okazał się cwanym chłopem udającym szlachcica, urzekła mnie dokumentnie.;)

Serenity się produkuje. W tle zdjęcie ryciny średniowiecznej łaźni - przyznam, że jedno z mniej interesujących w prezentacji. Jak ją ładnie poprosicie, to w notce na blogu może pokaże te bardziej interesujące.;)
Na koniec dnia wybrałam się jeszcze (tym razem w towarzystwie Lubego i Turela) na prelekcję dotyczącą historii fantasy jako gatunku, prowadzoną przez Simona Zacka. Bardzo fajnie ją prowadził, choć z niektórymi stawianymi tezami kompletnie się nie zgadzam (na przykład z taką, że Świat Dysku to hight fantasy. Owszem, niektóre tomy tak, ale daleko nie wszystkie. A tak po dwudziestym to już chyba żaden). Za to jak najbardziej zgadzam się z tym, że Jim Butcher jest w Polsce haniebnie niedoceniany. Ogólnie szkoda, że prelekcja trwała tylko godzinę, materiału spokojnie starczyłoby na dwie.

Tutaj zakończyliśmy konwentowe wojaże (w tym roku większość punktów programu kończyła się o 22.00) i poszliśmy na szamę, gdzie Serenity zapoznała nas z Tirą. A potem wróciliśmy świętować urodziny Serenity, bo już była prawie północ, więc właściwie jutro.;) Koleżanki G. i A. sprezentowały jej taki oto tort:

To chyba jedyna sytuacja, w której jestem skłonna zgodzić się z Serenity, że z Lokiego jest niezłe ciacho.;)
Sobotę zaczęliśmy od zakupów (i bardzo dobrze, bo potem ze względu na Star Force - towarzyszącą Coperniconowi imprezę fanów Star Wars - dostanie się do sali handlowej graniczyło z cudem. Zainteresowanie zdecydowanie przerosło możliwości budynku), a potem od próby wzięcia udziału w książkowej wymianie, która okazała się być przeniesiona na niedzielę. Potem z Lubym próbowaliśmy wziąć udział w pokazach alchemicznych, jednak próba zakończyła się fiaskiem. Prowadząca miała co prawda bardzo ciekawe rzeczy do zaprezentowania, jednak jako tako widziały ją tylko dwa pierwsze rzędy. I po pół godziny mniej więcej tyle osób zostało z prawie pełnej sali. Osobiście uważam, że prowadzenie pokazów (al)chemicznych w sali, która nie ma konstrukcji amfiteatru, bez mikrofonu, kamerki i rzutnika, jest skazane na porażkę. Szkoda.

W związku z powyższym udaliśmy się na zwiedzanie Starówki, mając w planach powrót na prelekcję Marka Huberatha o życiu pozaziemskim. Okazało się, że prelegent nie dotarł na imprezę (co już powoli staje się nową, świecka tradycją) więc posłuchaliśmy o kolonizacji planet. Nie powiem, prelekcja całkiem sympatyczna. Przydatna zwłaszcza autorom i Mistrzom Gry, ale mnie na przykład urzekł generator powierzchni planety.

Jak widać, prelegentka żywo gestykulowała.;)
Potem zrobiliśmy sobie przerwę techniczną na zażycie paliwa dla organizmów. W tym czasie odbywał się panel dyskusyjny o silnych kobietach w blockbusterach i wiem, że kilku osobom, jak to się ładnie kalkuje z angielskiego, dał raka. Głownie wypowiedziami jednego z dyskutantów że mamy przecież w tym roku pięć fajnych postaci kobiecych, więc nie ma o czym dyskutować. Nas na nim (niestety? na szczęście?) nie było, pojawiliśmy się dopiero na prelekcji Turela dotyczącej miecza w popkulturze. Dowiedziałam się wreszcie, że ten fikuśny, zagięty do dołu mieczyk ma swoją nazwę i jakie wrażenie wywoływali na Arabach pierwsi krzyżowcy.

Następne punkty programu to te, na które czekałam i dla których właściwie przybyłam na imprezę - spotkanie autorskie z Naomi Novik (fangirlizm mode on). Specjalnie wyszłyśmy z Serenity dziesięć minut wcześniej z prelekcji Turela (co było nie lada wyzwaniem, zważywszy, że podłoga była szczelnie wyłożona słuchaczami), żeby zająć miejsce w kolejce do wejścia na spotkanie. Okazało się, że niepotrzebnie. Szczerze mówiąc, miałam cichą nadzieję, że Copernicon udowodni mi, że niepotrzebnie wciskam ludziom Novik nawet do lodówek, bo tak naprawdę wszyscy ją znają. Okazało się, że moja krucjata pronovikowa jest potrzebna (strzeżcie się, od teraz czuję się zobligowana do polecania jej jeszcze mocniej i częściej). Sala co prawda była całkiem pełna, ale jeszcze sporo słuchaczy by się zmieściło. Sama Naomi okazała się przeuroczą osobą, starała się komunikować po polsku i nawet nieźle jej to wychodziło. Na spotkaniu mówiło się głównie o "Wybranej" (a część tego, co było mówione pewnie wspomnę w recenzji) a głupia ja się spłoszyłam i nie zadałam autorce żadnego pytania. Ale miło było słuchać.:)

Naomi po lewej:)
Po spotkaniu udałam się na dyżur autografowy, gdzie w kolejce po podpis udało mi się porozmawiać z Ewą Białołęcką. Oraz zobaczyć czytelnika mojego bloga na żywo. Pierwszy raz w życiu O.o Mam teraz dowód, że nie jesteście botami, kotami ani sztuczną inteligencją.^^

Jeśli ktoś zobaczył głupio zacieszającą blondynę ze stosem książek w kolejce po autograf od NN, to prawdopodobnie byłam ja (nie podskakiwałam z radości tylko dlatego, że wtedy stos książek by mi się rozsypał). A za mną Ewa Białołęcka.;)
Naomi trochę się chyba przeraziła liczbą zakładek w moich egzemplarzach jej powieści. Mogłam jej w sumie powiedzieć, że te opisy smoków to zaznaczam z myślą o fanartach...

Tę fotkę sobie chyba w ramkę oprawię.^^
Kolejka po autografy nie była szczególnie długa (co z jednej strony cieszy, bo nie trzeba było w niej zbyt długo stać, z drugiej smuci nieco), więc zdążyliśmy jeszcze na drugą prelekcję Turela, tym razem o katanie (trochę poszerzona wersja prelekcji z zeszłego roku). No i potem miałam iść na konkurs wiedzy o stworach mitologicznych, ale o nim zapomniałam. Serenity nie zapomniała i drużynowo wygrała. Ja tymczasem słuchałam o rożnych mitach związanych ze średniowieczem, choć w praktyce tematyka okazała się jednak nieco szersza. Na przykład dowiedzieliśmy się, jak wygląda rekonstrukcja historyczna według Amerykanów, a także jak wyglądała damska zbroja (zjawisko wcale nie takie rzadkie). Ogólne propsy za prelkę, świetnie się na niej bawiłam.

Takie tam, z prelki. W tle na rzutniku coś, co Amerykanie nazywają zbroją historyczną. O tym, co jest z nią nie tak, było na prelekcji.;)
W niedzielę wpadłam jeszcze tylko na wymianę książek, a dziewczyny skoczyły wygrać konkurs tolkienowski. I wróciliśmy do domu...

Nadszedł więc czas na pokazania coperniconowych zdobyczy:)

Zakupy moje i Lubego. Mamy teraz tyle dużo kart do Munchkina, że aż nie ma komu tego ogarniać...
Mama już cały starter, trolololo.
Wszystkie moje autografy.:)

wtorek, 15 września 2015

Zmyślenia #24: Dlaczego nowości?

Co jakiś czas pojawiają się w blogosferze książkowej głosy, że za dużo u nas nowości, że współpraca z wydawnictwami psuje „prawdziwe” blogowanie, które przecież powinno polegać na odkurzaniu zapomnianych arcydzieł, a nie na opisywaniu nowości podsuwanych przez wydawców. Nie do końca uważam to biadolenie za zgodne z rzeczywistością, bo taka na przykład Procella jest zakochana w starych książkach, a Pyza regularnie pisuje o dość wiekowym już pisarzu SF, nie mówiąc już o czytaniu zakurzonych książek w pewnym tramwaju (acz oni tam trochę inaczej definiują starocie niż ja na potrzeby niniejszego wpisu). Ale prawda, na większości blogów, w tym moim, królują nowości. Jednak to nie tylko wina piszących (i w sumie nie do końca prawda. I właściwie dlaczego „wina”?).

A to wszystko mam zamiar udowodnić, wypisując argumenty w punktach.;) 

Dzisiejszą notkę sponsorują leniwce, gdyż pisząc ją odczuwałam głębokie pokrewieństwo duchowe z ich postawą życiową.
Właściwie czego brakuje nowościom?
Wiecie, nie pożądam, żeby polecano mi starocie – nie czuje takiej potrzeby, choć oczywiście miło jest, kiedy ktoś wygrzebie perełkę. I może dlatego nie rozumiem tego sarkania na nowości. Ostatecznie sama wolę raczej wiedzieć, czy coś, co mogę dostać w księgarni jest warte moich pieniędzy, niż czy spodoba mi się biblioteczna ramotka (w bibliotece niczym nie ryzykuję). I nie widzę w tym niczego złego. Nowości są fajne i łatwo dostępne, więc można je polecać znajomym (w internecie i w realu) z nadzieja, że przeczytają je w jakimś określonym czasie. Rynek książki mamy tak niestabilny, że już książka sprzed dziesięciu lat jest trudna do zdobycia, jeśli w ogóle możliwa – jeśli sami jej nie pożyczymy znajomym, to raczej z nikim o niej nie porozmawiamy. Z nowościami jest łatwiej – a przecież chodzi o to, żeby dyskutować… 


Po prostu nie czytacie
Prawda jest taka, że te wszystkie głosy w dyskusji, wyrażające tęsknotę za tym, żeby ktoś im odkopywał perełki z zamierzchłych czasów, jakoś nie przekładają się na liczbę wyświetleń recenzji takich perełek, ani na liczbę komentarzy, jeśli o tym mowa. Typowy przechodzień z gugla będzie szukał raczej notek o nowościach, bo najprawdopodobniej właśnie zastanawia się, czy lepiej kupić książkę A czy B i szuka argumentów. Co do czytelników w miarę stałych… cóż, ja na przykład najczęściej czytam o książkach, które już znam, bo szukam okazji do wymiany poglądów. I jasne czasem się cieszę, kiedy ktoś mi podsunie jakąś perełkę, ale zasadniczo nie jest to coś, czego oczekuję. Za to jako blogerka oczekuję, że moje posty ktoś będzie czytał (jak chyba każdy; ci, co piszą tylko dla siebie, mają blogi prywatne). Jeśli są nieczytane, to tak trochę brak motywacji do tworzenia podobnych. Więc, trochę nie do końca świadomie, piszę o tym, co czytacie.

Staroć w nowych szatkach
Mam wrażenie, że część osób żalących się na same nowościach na blogach widzi tylko ładne okładki, nieszczególnie wgłębiając się w to, co tak naprawdę pod tymi okładkami jest. Bo taki na przykład „Z mgły zrodzony”, którego niedawno recenzowałam, a który pojawił się na rynku jakieś dwa miesiące temu, pierwsze wydanie miał… siedem lat temu (zauważcie, że mówię tu o dacie polskiego wydania. Wydań oryginalnych nie biorę pod uwagę, bo dla osób nieznających języka nie są one żadną alternatywą). W związku z tym, czy książkę obecną na rynku od siedmiu lat ciągle można uznać za nowość? Nie będę się uganiać po antykwariatach czy bibliotekach za książką, którą w ładniejszej wersji mogę bez problemu dostać w księgarni. Niby dlaczego miałabym to robić (pomijając fakt, że niektórych tytułów, wydanych na przykład w latach siedemdziesiątych czy osiemdziesiątych jako klubówki po prostu nie da się dostać)?

Właściwie dyskusja na ten temat już chyba wygasła w blogosferze (zastanawiam się czemu. Czyżby jednak natłok wznowień i opinii o nich zadowolił i fanów nowości, i fanów ramotek?), ale lubię sobie czasem wskrzesić trupa. Zwłaszcza, kiedy nie mam co wrzucić na bloga. Dołączycie swoje argumenty do martwej dyskusji?

piątek, 11 września 2015

Wyniki konkursu!

Trochę was przetrzymałam z tymi wynikami, ale nie martwcie się, już nadciągają. Konkurencja nie była zbyt duża, ale to chyba nie zmniejszy satysfakcji z wygranej?;) Nie przedłużając, oto zwycięski komentarz:

Moją najukochańszą i najbardziej interesującą planetą jest także twór Terry'ego Pratchetta, który był już wspomniany, ale jest nią Świat Dysku. Co prawda musimy nagiąć nieco definicję planety do Dysku na czterech słoniach sunącego przez kosmos na grzbiecie A'Tuina.
Dlaczego? Bo zawiera w sobie wszystkie najpopularniejsze motywy fantastyczne, a jednak się rozwija jak normalny świat. Bo nie wydaje się sztuczna, ewoluuje i doszła do rewolucji przemysłowej, jednocześnie robiąc to zupełnie naturalnie jak na planetę magii i bogów, w której wszystko dzieje się dzięki narrativum, a stwórca zostawił na brzegu kanapkę z jajkiem, zmieniając budowę świata. Bo tak doskonale oddaje Ziemię jednocześnie nią nie będąc. Bo jest tam Vetinari. Bo cały wszechświat ma poczucie humoru, a szansa jedna na milion sprawdza się w dziewięciu przypadkach na dziesięć. I ostatecznie - bo tak.
Mogłabym wymieniać dalej, ale mam wrażenie, że chyba byłoby za długo i mogłabym zanudzić wszystkich. Podsumowując - wybieram Świat Dysku, który kocham i uwielbiam ze wszystkimi cechami (którego własnoręcznie rysowana mapa zawisła niedawno u mnie na ścianie). Co prawda nie wiem, czy bym tam chciała mieszkać - obawiam się, że długość mojego życia mogłaby drastycznie spaść.

A to oznacza, że nagroda wędruje do...

Malcadicta 

Zwyciężczyni gratuluję, a wszystkim uczestnikom dziękuję za udział.:)

wtorek, 8 września 2015

"Sowa Wesley" Stacey O'Brien

Recenzję sponsoruje wykaraska, która pożyczyła mi książkę. Dzięki!:)

Kiedy dobrzy ludzie wspomnieli, że mają książkę o sowie, co to ją autorka wychowała i do śmierci trzymała w domu (do śmierci sowy, nie autorki, bo znajomość obu zaczęła się dość wcześnie, a sowy jednak żyją krócej niż ludzie przeważnie), no to musiałam przeczytać. Zwłaszcza, że inkryminowaną sową była płomykówka – ptak, na temat którego pisałam pracę licencjacką. A poza tym lubię książki o zwierzętach, zwłaszcza te mniej lub bardziej autobiograficzne, więc dobrzy ludzie mi „Sowę Wesleya” pożyczyli.

Powieść jest zapisem dziewiętnastu lat życia Stacey O’Brien z samcem płomykówki Wesleyem. Wesley trafił do niej w wieku czterech dni, kiedy okazało się, że uszkodzony nerw skrzydła nie pozwoli mu nigdy zostać lotnikiem na tyle wytrzymałym, żeby samemu wyżywić się na wolności. Od tej pory Stacey zastępowała mu matkę, bawiła się z nim i zapewniała towarzystwo przez wszystkie te lata.

Może najpierw pochylę się nad stroną językowo-merytoryczną książki. Jeśli chodzi o książki o zwierzętach, nawet te autobiograficzne, bardzo niedobrze jest, jeśli w stopce redakcyjnej nie wyszczególniono stanowiska „konsultant naukowy”. W przypadku „Sowy Wesley” nie wyszczególniono i konsekwencje widać w tekście (choć trudno mi powiedzieć, do jakiego stopnia zauważy to przeciętny czytelnik. Prawdopodobnie nie zauważy). Przede wszystkim irytowało mnie, że Wesley zawsze jest nazywany sową płomykową. Przeczytałam sporo opracowań naukowych o płomykówkach, ale w żadnym nie spotkałam się z tą nazwą, zawsze była to płomykówka właśnie. Być może jest to jakieś dawniejsze nazewnictwo, ale przynajmniej od pięćdziesięciu lat nieużywane. Zdarza się też pomylić gatunek podgatunkiem, ale trudno określić, komu to zawdzięczamy. Poza tym była jeszcze jedna malutka rzecz, która mnie tym przekładzie irytowała. Mianowicie konsekwentne nazywanie pewnej szkoły magii i czarodziejstwa „Hogwarts”. Ja rozumiem, że to być może nie jest błąd, ale osobiście przyzwyczaiłam się do rozpowszechnionej spolszczonej formy (czyli znanego wszystkim Hogwartu) i kiedy trafiałam w tekście na wersję angielską, zgrzytałam zębami.

Poza tymi irytującymi detalami raczej nie ma się czego czepiać. Styl O’Brien może nie jest szczególnie lotny, ale autorka czytelnie potrafi wyrażać soje myśli, a i czyta się to całkiem miło. Z korektą już gorzej, bo zdarzają się nadprogramowe znaki czy litery. Ale tez nie na tyle często, żeby przeszkadzało to jakoś w lekturze.

Sama opowieść jest bardzo przejmująca. Autorka starała się z jednej strony przybliżyć nam zwyczaje dzikich sów, z drugiej pokazać, jak instynktowne zachowania wyglądają w zupełnie nienaturalnym środowisku. Trzymając płomykówkę w pokoju musisz bowiem pamiętać, żeby nie wprowadzać do niego gości (to bardzo terytorialne sowy i mogą atakować obcych), mieć w lodówce zapas martwych myszy na kilka dni (czyli około dwudziestu sztuk) a także przygotować się na to, że zostaniesz uznany za sowiego małżonka. I nie będzie żadnych kompromisów.

Tak na marginesie wspomnę jeszcze o pewnej rzeczy, która trochę mną wstrząsnęła. Autorka wspomina o szczególnie intensywnie działających pod koniec lat osiemdziesiątych grupach wyzwolicieli zwierząt, których bardzo się bała w związku z Wesleyem. Były to grupy, które po prostu wypuszczały na wolność trzymane w ośrodkach badawczych i domach zwierzęta. Nie jestem w stanie pojąć, jak ci ludzie mogli uznawać takie postępowanie za wysoce etyczne. Pomijając już fakt, że wypuszczając zwierzęta laboratoryjne zaprzepaszczali lata badań nad lekami np. na białaczkę, to właściwie równie dobrze mogli je zabijać – przynajmniej zwierzaki nie cierpiałyby głodu, bólu i chorób, a efekt ten sam. Nie ma szans, żeby laboratoryjna mysz przeżyła na wolności. Tak samo szans przeżycia nie mają ptaki czy jakiekolwiek urodzone w niewoli zwierzęta, które nie przeszły specjalnych „kursów przygotowawczych”. Nie mówiąc już o psach i kotach… Mam nadzieję, że ta moda już dawno przeminęła.

Pochylę się jeszcze na chwilę nad wydaniem. Jest kiepskie. Książka jest sklejona z jednej strony tak, że nie można jej swobodnie otworzyć, z drugiej zaś tak, że wylatują z niej kartki. Przynajmniej czcionka jest wygodna w czytaniu. I trochę nie rozumiem wyboru zdjęcia na okładkę. Płomykówki to piękne ptaki i bez problemu można znaleźć przykuwającą uwagę grafikę, tymczasem wybrano zdjęcie pisklęcia (które przypominają kiepsko wyrenderowane upiory) i dziwacznie wycięto je w Photoshopie. Przez to książka zamiast przykuwać uwagę, odstrasza…

Powiem wam na koniec, że mimo irytujących elementów tłumaczenia i redakcji, to dobra książka i świetnie się przy niej bawiłam. Polecam ją każdemu, kto chce zobaczyć, jak to jest mieć kawałek dzikiej przyrody pod dachem. I przekona, żeby nie robić tego w domu.;)

Tytuł: Sowa Wesley
Autor: Stacey O'Brien
Tytuł oryginalny: Wesley the Owl
Tłumacz: Anna Kaliszewska
Wydawnictwo: Studio Emka (Fontanna)
Rok: 2010
Stron: 240

piątek, 4 września 2015

"Pokój światów" Paweł Majka

Rozglądając się po blogosferze i portalach dla miłośników fantastyki można stwierdzić, że Paweł Majka ma wielu oddanych fanów. Większość opinii jest bardzo entuzjastyczna, więc kierowana ciekawością i cudzymi zachwytami, chciałam sama zakosztować tych literackich frykasów. Wymagania miałam spore, choć, szczerze mówiąc, nie bardzo wiedziałam, czego mam się spodziewać. Cóż, ostatecznie Majka nie wywarł na mnie tak dobrego wrażenia, jak bym chciała.

Opowieść zapowiada się dobrze: oto mamy świat, w którym ożyły (dosłownie, bo przybrały fizyczną formę) dawne wierzenia. A spowodowali to kosmici, używając swojej ostatecznej broni. Niestety, nie wszystko poszło tak, jak zakładali – planety nie udało się podbić a resztki armii zdobywców próbują się jakoś zaaklimatyzować wśród rdzennych mieszkańców Ziemi. U jednego z takich właśnie Marsjan (jak nazywają ich ludzie) zatrudnia się Mirosław Kutrzeba. Chce wziąć udział w ekspedycji organizowanej przez obcego (a w tym świecie podróże po Europie to nie przelewki – Wiekuista Puszcza na przykład wyjątkowo nie lubi ludzi i ich wynalazków). Jednak jego prawdziwym celem jest zemsta na mordercach żony i dzieci.

Powiem wam, że trochę mam problem z koncepcją tego świata. Tego wszystkiego jest po prostu za dużo. Z jednej strony świat – niby lata siedemdziesiąte dwudziestego wieku, ale rozwój technologii jak z naszego międzywojnia. Pociągi, sterowce, wielki przemysł ze swoimi fabrykami – czułam się trochę jakbym czytała skrzyżowanie nienachlanego steampunku z powieścią pozytywistyczną (napisałabym, że młodopolską, ale za mało znam ten okres, żeby mi się cokolwiek kojarzyło). Z drugiej strony magia w mieście, pogańskie bóstwa, golemy i ożywające legendy (a poza miastem to już właściwie dzicz i barbaria), czasami pochodzące z laboratoriów. Z trzeciej jeszcze kosmici do tego. Ci ostatni wydają mi się wyjątkowym kwiatkiem do kożucha. Niby bez nich autor nie mógłby uzasadnić konstrukcji świata, ale moim zdaniem wykorzystanie ich w fabule nie wyszło najlepiej.

Taki Nowakowski na przykład. Autor próbował za jego pośrednictwem pokazać rozdarcie istoty, która znalazła się w świecie całkiem obcym pozbawiona możliwości dostosowania go do własnych potrzeb, do czego był przyzwyczajony. Widać tęsknotę Marsjanina za dawnymi czasami. I to wyszło nienajgorzej. Niestety, w powieściowym tu i teraz obecność Nowakowskiego jest niepotrzebna. W praktyce jest to ten typ postaci, który teoretycznie jest ważny, ale tak naprawdę bez niego byłoby znacznie lepiej. Właściwie czytając „Pokój światów” przez jakieś dziewięćdziesiąt procent książki o istnieniu Nowakowskiego w ogóle się zapomina. Jak i o istnieniu kosmitów jako takich. A chyba nie o to chodziło.

Jak już nadgryzłam kwestię bohaterów, to może będę ją kontynuować. Autor konstruował całkiem zgrabną drużynę, którą Kutrzeba zebrał przed wyruszeniem w drogę. Jest więc Jaśko, typowy trzeci syn z baśni – taki, co to rozumem nie grzeszy, ale serce ma złote i trochę magicznej mocy też. W gratisie do jaśka dostajemy Cygankę Sarę i jej przybocznego wielkoluda, stanowiących barwne tło dla reszty. Reszta to Szuler Losu, bóg zbiegły z laboratorium, związany paktem posłuszeństwa z Kutrzebą, jego córka Wanda oraz Grabiński. Szuler jest chyba najciekawszą i najbardziej złożoną postacią w powieści. Wydaje się bardziej samotny od Marsjan, a jego tęsknoty są bardziej ludzkie niż boskie. Garbiński zaś… mam z nim problem. Jest to typowy złamany życiem człowiek, który bez butelki wódki do śniadania nie potrafi funkcjonować. Z drugiej strony, chyba zwyczajnie najsympatyczniejszy członek ekipy. No i jest jeszcze Kutrzeba.

Kutrzeba ma teoretycznie wszystko, co potrzebne bohaterowi, aby zdobyć moje serce. Mroczny sekret przeszłości jest, walka o słuszną (no, załóżmy na potrzeby tego zdania, że słuszną; Majce trzeba przyznać, że jako jeden z nielicznych autorów fantasy stara się zasiać w czytelniku wątpliwości co do moralnej czystości protagonisty) sprawę jest, odrobina mrocznego uroku takoż, ale... To wszystko nie działa. Kutrzeba mimo tych zalet pozostaje dość bezbarwny i jako czytelniczka z coraz większą obojętnością śledziłam jego losy. Znacznie bardziej interesująca była Zmora Kutrzeby – jedyna ciekawa i znacząca kobieta na czterysta stron powieści.

Biorąc pod uwagę powyższe, trudno było mi w pełni cieszyć się fabułą, choć autorowi trzeba przyznać, że prowadził ją całkiem sprawnie. Niektórym narracja może sprawiać problem, bo Majka przeplata sceny teraźniejsze z przeszłymi, ale mi to nie przeszkadzało. Sam język powieści też nie jest wymagający więc z tej strony nie należy oczekiwać trudności.

Rozczarował mnie trochę „Pokój światów”. Nie jest to powieść zła, ale uznaję ją za najwyżej przeciętną. Choć nie powiem, troszkę jestem ciekawa dalszego ciągu. Choć wam ani nie polecam, ani nie odradzam – zdecydujcie sami.

Książkę otrzymałam od wydawnictwa Genius Creations.

Tytuł: Pokój światów
Autor: Paweł Majka
Wydawnictwo: Genius Creations
Rok: 2014
Stron: 400

wtorek, 1 września 2015

Stosik #71

W tym miesiącu stosik całkiem stonowany, trochę płaski, a trochę w 3D. Zbyt wiele zakupów nie było, z czego jestem bardzo dumna. Tymczasem, nie przedłużając, część realna stosika.


Z tyłu widać "Twoją biżuterię"- wygrzebałam ją w koszu z tanią książką i stwierdziłam, że za tych kilka fajnych, prostych pomysłów mogę dać dyszkę (choć pewnie przy odrobinie samozaparcia możnaby było je wygrzebać w internecie). Raczej nie będę jej recenzować.;) Na górze stosu ostatni zakup na zdjęciu, czyli "Straż, straż!" z nowej, głośnej edycji Pratchetta. Bardzo przyjemne wydanie, choć akurat tę książkę już czytałam.

Reszta to egzemplarze recenzenckie. "Droga do Nawii" i "Dżungla" przywędrowały od wydawnictwa Czwarta Strona. Jak zwykle bardzo fajnie wydane ("Droga..." ma ilustracje nawet. I to ładne), a "Dżunglę" możecie u mnie wygrać - tutaj.:). Kolejne dwie już od Rebisu. "Wybrana" Novik to oczywisty must have - ciekawe, jak moja ulubiona pani od smoków poradzi sobie w nowym uniwersum (no i o matko, jak to jest ślicznie wydane). "Niebiańskie pastwiska" to efekt początkowej fascynacji "Pokojem światów". Na razie czyta Luby i nie jest szczególnie przekonany. Tymczasem przejdźmy do części płaskiej stosika.


Wszystko z BookRage (znaczy, była jeszcze "Herbata z kwiatem paproci", ale już czytałam, to nie wgrywałam). Większość do przeczytania za pięć lat. "Conan Zdobywca" na pewno, bo poprzednie spotkanie nie przebiegło pomyślnie, a to jest zdaje się to samo tłumaczenie. "Majstersztyk" Kańtoch ma stosunkowo największe szanse na przeczytanie szybciej niż za pięć lat, choć jakoś szczególnie nie szaleję za cyklem o Domenicu Jordanie. Co do "Padliny" nie mam oczekiwań, co do "Wyboru" też - zwłaszcza, że to drugi tom cyklu. "Tajemnicza wyspa" Verne'a to ta część klasyki, którą chce przeczytać.

Co polecacie?:)