Jestem estetką. Nie należę do ludzi, którzy zapewniają, że mogliby czytać książkę wydrukowaną na papierze toaletowym i oprawioną w tekturę z rolki po nim, bo przecież liczy się treść. No liczy się, ale jeśli pozwolicie mi wybrać, to wybieram dobrą treść w estetycznej formie.
Niestety, nie zawsze mam taki wybór – moje poczucie estetyki najwyraźniej nie jest kompatybilne z poczuciem estetyki wydawców. Pal sześć pojedyncze koszmarki, bo wpadki zawsze się zdarzają, ale w projektowaniu okładek od jakiegoś czasu widać pewne irytujące trendy, obok których nie mogę przejść obojętnie. Jedne są dość stare, inne mam wrażenie mają tylko klika lat. I lista właśnie takich trendów mam zamiar się z Wami podzielić.
1. Okładki filmowe
Trzeba przyznać, że nie tylko wydawcy ponoszą odpowiedzialność, za brzydotę tego typu okładek. Równie winni są projektanci plakatów filmowych. Rozumiem, że wydawca chcąc coś niecoś zarobić przy okazji premiery filmu, puszcza książkę z okładką, którą potencjalni nabywcy od razu z nim skojarzą. Nie ma w tym nic złego. Problem polega na tym, że do osiągnięcia zakładanego efektu prowadzą tylko dwie drogi: albo umieszczamy na okładce wybrane fotosy z filmu, albo plakat. To drugie jest częściej wybierane, bo plakat kojarzą nawet ci, którzy filmu nie widzieli i mogą nie skojarzyć fotosów. I tu zaczynają się schody na drodze, bo plakaty blockbusterów w większości są szpetne jak noc listopadowa. Uzyskujemy więc okładkę, na której środku straszy sylwetka głównego bohatera, otoczona fruwającymi twarzami innych postaci. To już wygląda kiepsko na dużym formacie plakatu, na małej okładce najczęściej jeszcze gorzej.
I w sumie nie jest tak, że okładki filmowe absolutnie zawsze są szpetne. Czasami poprawiają sytuację (najczęściej wtedy, kiedy niefilmowa grafika też piękna nie była). „Igrzyskom śmierci” wydanie z okładka filmową znacznie poprawiło wizerunek (głownie dlatego, że wydawca zdecydował się wybrać na okładkę plakat bez głównej bohaterki). Podobnie rzecz ma się z polska wersją „Pieśni Lodu i Ognia”, której minimalistyczne plakaty serialowe zastąpiły socrealistyczne grafiki okładek. No ale to wciąż są wyjątki potwierdzające regułę.
2. Chałupnicze sklejanki w fotoszopie
Nie zrozumcie mnie źle – można kupić kilka stockowych zdjęć, zrobić z nich kolaż i dodać kilka efektów tak, żeby to wszystko wyglądało estetycznie i trzymało się kupy. Niestety, ta sztuczka z jakichś przyczyn rzadko się udaje (mam taką złośliwą teorię, że głównie dlatego, że jest to wynik pracy ludzi nie znających się na grafice. Ot, czas nagli, grafiki nie ma, kasy na honorarium dla rysownika też, to się zleca pani Helence z sekretariatu zrobienie czegoś na szybko, bo trochę liznęła fotoszopa. Albo Zenkowi od składu, bo przecież jak zna jeden program graficzny, to tak, jakby znał wszystkie). Najczęściej otrzymujemy coś, co wygląda mniej więcej jak okładki ostatnich tomów „Temeraire’a. W środku mamy jakiś główny obiekt, którego części wykręcamy tak, żeby pasowały do kulawej koncepcji - na przykład odwracamy smoczą łapę o 180 stopni, żeby wyglądała, jakby coś trzymała. Fakt, że wygląda wtedy na boleśnie złamaną nie jest istotny, nikt przecież nie zauważy. Jeżeli obiektem głównym jest jakaś postać ludzka, to najczęściej dodajemy jej coś (nieproporcjonalne ptasie skrzydło, płomienie, mgły…), dziwnie wyginamy kręgosłup albo wykręcamy kończyny. Całości dopełnia tło, które na pierwszy rzut oka niby pasuje, ale na drugi wygląda już strasznie sztucznie.
Jest to zło, które dotyka najczęściej okładki (tanich) romansów, ale nie tylko, niestety (Novik też dopadło). Jedyna udana okładka wykonana taką metodą (choć zdaje się, że tu autor do stockowych fotek dodał też własne szkice, aby nadać głębi całości) jaką widziałam, to okładka „Łuski w cieniu”. I też jest wyjątkiem potwierdzającym regułę.
3. Tylko szkicem, czyli gdy terminy gonią
Ten trend jest dość nowy i mam wrażenie, że dopiero zaczyna się do nas przebijać z zachodu (u nas występuje bardzo rzadko, ale sporo zachodnich okładek jest ilustrowana właśnie tak). Chodzi o ilustracje, które wyglądają jak niedopracowane szkice koncepcyjne wykonane w Photoshopie, ale już lądują na okładkach. Wydaje mi się, że ten trend ma dwa, może nie do końca świadomie zdefiniowane cele. Po pierwsze, nadaje wrażenie artystyczności. Tego typu pracy można dopisywać dowolne interpretacje o wpływaniu na wyobraźnię widza (niech on ją sobie rozwinie, wyobrażając niedomalowane detale) czy też głębokim sensie tylko częściowego nakreślenia malowanych obiektów. Po drugie, można ją postawić w opozycji do dopracowanych prac. Wszak takie oddawanie każdego detalu to tylko popisywanie się kogoś, komu brakuje zmysłu artystycznego i w ogóle bardziej pasuje do materiału promocyjnego gier, a nie do literatury.
Osobiście patrząc na ilustracje tego typu odnoszę wrażenie, że ich autorzy po prostu z jakich przyczyn nie zdołali dotrzymać terminu. Mieli co prawda rozgrzebany szkic, może nawet trochę już doprecyzowany, aż tu wtem! dzień zdania ilustracji. Pozostało im tylko uśmiechać się i zapewnić wszystkich, że to tak właśnie miało wyglądać.
A jakie maniery okładkowe najbardziej Was irytują?