Strony

środa, 25 października 2017

Film ostatnio widziałam #13 - "Geostorm"

Mam słabość do wysokobudżetowych filmów katastroficznych – pełnią dla mnie tę samą rolę, co dla większości kobiet głupiutkie komedie romantyczne. Są jacyś tam bohaterowie, którzy przeżywają swoje konflikty, są wielkie dramaty, ale ogólnie zawsze wszystko kończy się dobrze, źli zostają ukarani, dobrzy nagrodzeni i zwykle ktoś znajduje miłość życia/godzi się z drugą połówką. Wyższość filmów katastroficznych jak dla mnie polega na tym, że mają znacznie więcej widowiskowych efektów specjalnych, które wysoko cenię. Bo poza tym to są równie głupiutkie, jak te komedie.

I Geostorm bardzo ładnie się w moje oczekiwania wpisuje. Choć przyznam, że jest kilka rzeczy i akcentów, które rozgrywa (rozkłada) w sposób niezbyt często spotykany. A ponieważ chcę się nad tymi różnymi rzeczami pochylić, to ostrzegam – nocia zawiera ZABÓJCZE SPOILERY.

Fabularnie w sumie nic szczególnie nowego – po modzie (spotęgowanej przez mający nastąpić pięć lat temu koniec świata) na niszczycielskie żywioły, przed którymi można najwyżej uciec, bo zapobiec się nie da, mamy teraz odwrót ku złej i dobrej ludzkości. Zła ludzkość zrobiła efekt cieplarniany i wobec nasilających się huraganów, powodzi i susz utrzymywała, że to tylko chwilowe anomalie (zabawne, że jedynym chyba krajem wysoko rozwiniętym oficjalnie utrzymującym takie poglądy są Stany Zjednoczone. Wychyla nam się z filmu taka samokrytyka). Dobra ludzkość spięła pośladki i wspólnymi, światowymi siłami ONZ zbudowała system satelitów kontrolujących klimat (kolejnym zabawnym faktem jest to, że najwyraźniej cały ten wybudowany za grube miliardy – i pewnie niewiele mniej ich pożerający na utrzymanie – system ma jedynie utrzymać status quo w najwyraźniej coraz bardziej zanieczyszczonej atmosferze, zamiast ją jakoś, nie wiem, pomagać przywrócić do pierwotnego stanu, kiedy utrzymywanie systemu kosztującego grube miliardy nie byłoby już potrzebne. Acz w obronie twórców filmu dodam, że po ulicach jeżdżą elektryczne samochody. Przynajmniej dla mas). System przez kilka lat sprawował się bardzo dobrze, ale cosik ostatnio zaczął szwankować. Na przykład zamrażając przypadkowe wioski w Afganistanie. W związku z tym dwóch skonfliktowanych braci, pracujących do tej pory (choć nie razem) nad projektem (jeden ze strony administracyjno-rządowej, drugi – naukowej), musi zakopać topór wojenny i sprawdzić, co z systemem jest nie tak.

To jedna z tych fajnych, widowiskowych scen. Ale nieliczna.
Pierwszym miłym zaskoczeniem jest fakt, że jeśli chodzi o interakcje między bohaterami, główny nacisk został położony na konflikt pomiędzy dwoma braćmi. Z mojego doświadczenia wynika, że scenarzyści preferują raczej układy rodzic-dziecko lub związki okołomałżeńskie (hej, nawet w bajkach Disneya mamy tylko dwa filmy o rodzeństwie), a tu proszę. I jest to chyba najmocniejsza strona filmu (bo efekty specjalne są mocno takie se, najciekawsze ujęcia były w trailerze): konflikt eskaluje na początku, aby w trakcie fabuły bracia, w ogniu wykuwania spisku przeciw spiskowi, mogli się pogodzić (przy okazji zyskuje potwierdzenie ludowa prawda, że odległość ułatwia dogadanie się z rodziną. W tym przypadku trzeba się było wystrzelić na orbitę).

Problem polega na tym, że jeśli chodzi o komplementy dotyczące bohaterów, to… więcej ich nie ma. Poza jeszcze dziewczyną Maxa (młodszego z braci, agentkę Secret Service), która wykazuje jako takie objawy osobowości, reszta postaci to kartonowe kukiełki, scharakteryzowane jedna cechą, a czasem nawet i to nie (scenarzyści najwyraźniej doszli do wniosku, że w większości przypadków wystarczy za charakterystykę pełnione stanowisko). I tak mamy naukowca Azjatę, który odkrywa spisek i musi uciekać przed złymi ludźmi, żeby ostrzec Maxa (poza byciem naukowcem i Azjatą, znajomość z maksem to już jego ostatnia cecha). Problem w tym, że gdy dopadają go ci źli ludzie i ginie wepchnięty pod samochód, to mnie było z tego powodu bardzo wszystko jedno. No trochę przykro, że chłopaka przejechali, ale w sumie to jakiś losowy gość, o którym nic nie wiadomo, więc trudno. Tak samo jest z załogą stacji kosmicznej, na którą w ramach śledztwa udaje się grany przez Gerarda Butlera Jake Lawson – starszy z braci i właściwie twórca całego systemu. Jest taka urocza scenka, w której poznaje najważniejsze osoby na stacji – i w zasadzie dla większości tych szych, które teoretycznie powinny być ważne dla prowadzonego śledztwa jakakolwiek charakterystyka kończy się na podaniu funkcji. Jeden gostek z Meksyku jeszcze dwa razy kieruje robotycznym ramieniem, Niemka Ute, która teoretycznie jest najwyżej postawionym człowiekiem na stacji, z którym Jake się kontaktuje, służy do potakiwania mu i odnajdywania właściwych drzwi. 

Jestem tu ważnym naukowcem, więc będę za tobą, Główny Bohaterze, łazić i zadawać pytania w stylu "kto?", "jak?" i "dlaczego?", aby widzowie na pewno nie przegapili niczego z twojego wnikliwego rozumowania. Poza tym będę ci otwierać drzwi.
No i jest jeszcze Sabotażysta, oczywiście Anglik. Z którym mam kilka problemów. Pierwszy jest taki, że cła sytuacja na stacji kosmicznej to właściwie zagadka typu zamknięty pokój. Cała zabawa z tym typem zagadek polega na tym, żeby autor/twórca dał wystarczająco dużo poszlak, aby konsument mógł typować własnych podejrzanych na ich podstawie. A ponieważ nie wiemy niczego o bohaterach na stacji, bo scenarzysta z reżyserem postanowili zrobić z nich wydmuszki, to cała zabawa nie ma sensu. Sam Sabotażysta pojawia się w trzech scenach, z których dowiadujemy się, że a) lubi grać w gry i b) nie lubi Amerykanów. A to z kolei sprawia nie tylko, że ujawnienie go nie zaskakuje i nie obchodzi widza. Sprawia też, że nie ma sensu. Bo właściwie nie wiemy, dlaczego ten koleś zdecydował się zabić kilka miliardów ludzi. No niby coś tam krzyczy, że pieniądze go skusiły ale… dla mnie to słaba motywacja. Zwłaszcza w momencie, kiedy tymi pieniędzmi zapłacili ci za a) zniszczenie miejsca, w którym mógłbyś je wydać i b) zrobienie czegoś, co de facto uniemożliwia ci powrót do resztek tego miejsca, gdzie miałbyś ewentualnie tę kasę wydać (tu nadmienię, że cały mroczny plan polega na wywołaniu geosztormu – niszczycielskiej anomalii pogodowej o globalnym zasięgu, która zniszczy wszystko, co odstaje od ziemi. Łącznie z infrastrukturą umożliwiającą bezpieczne lądowanie promów kosmicznych…). Poza tym ogólnie śmierdzą mi bohaterowie, co do których nie wiemy, dlaczego właściwie chcą za kasę wymordować całą swoją rodzinę (bo o rodzinie Sabotażysty nie wiemy nic, ergo logika każe zakładać, że jakaś tam istnieje).

Ogólnie film jest nijaki. Bohaterowie płascy i nieciekawi, choć bezpiecznie sympatyczni, ilość epickich scen niszczenia czegoś niesatysfakcjonująca, za to całkiem ładne ujęcia stacji kosmicznej. Całe szczęście, że nastawiałam się na głupiutką rozrywkę bez szczególnej treści, bo inaczej wyszłabym z kina rozczarowana.

Geostorm
reż. Dean Devlin
2017

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.