Strony

niedziela, 10 października 2021

"Szarak za miedzą" John Lewis-Stempel


Lubię książki o przyrodzie, wbrew pozorom także o tej wiejskiej, swojskiej i bliskiej. Pod warunkiem, że są dobrze napisane. A niestety o to niełatwo, bo większość książek o wiejskiej przyrodzie ma szereg cech, które niezmiernie mnie irytują. Ale ostatnio Instagram zaroił się od pozytywnych opinii o pewniej pozycji, więc sama również postanowiłam ją przeczytać. I tak, dzięki uprzejmości księgarni TaniaKsiazka.pl, trafił do mnie „Szarak za miedzą” Johna Lewis-Stempel. Nie jest to autor, o którym słyszałam po raz pierwszy: mam na półce pierwsze wydanie jego poprzedniej książki, ale oczywiście jeszcze jej nie przeczytałam. Niemniej uznałam, że w sumie może zacznę od „Szaraka...”. W końcu co może pójść nie tak?

„Szarak za miedzą” to opis roku z życia niewielkiego angielskiego pola, które autor (poza pisaniem zajmujący się hodowlą owiec) postanowił uprawiać tradycyjnymi metodami, w kontrze do nowoczesnego, intensywnego rolnictwa. Dostajemy więc wiele opisów różnych czynności i angielskiego folkloru związanego z uprawą zbóż, oraz wiele obserwacji dzikiego życia, które się zadomowiło na dzierżawionym przez autora kawałku ziemi. A także niezliczoną ilość cytatów z innych pisarzy.

Och jej, od czego by tu zacząć? Może od początku. Widzicie, kiedy sięgam po książki o przyrodzie, oczekuję konkretów. Chciałabym, żeby autor przedstawił mi nie tylko swoje obserwacje, ale też jakiś komentarz do tego, osadzający je w kontekście bardziej przyziemnym niż tylko zachwyty nad pięknem tańca zajęcy w świetle zimowego księżyca. I zasadniczo chcę czytać o przyziemnej rzeczywistości, nie jej literackim odwzorowaniu. Lewis-Stempel nie jest pisarzem piszącym w ten sposób. On po prostu opisuje obserwacje (dość powierzchowne zresztą, bo u podstaw będące w zasadzie wyliczaniem, co tam przez jego pole przemknęło, z nielicznymi, bardziej interesującymi wyjątkami), czasem wzdychając na to złe współczesne rolnictwo i lamentując, że kiedyś to było, a teraz to nie ma (głównie ptaków polnych nie ma). I o ile zdarzały się momenty, kiedy autor popisał się stylem: chwytającym za serce opisem czy ciekawym porównaniem, to zazwyczaj podczas lektury towarzyszyło mi wrażenie, że płacili mu od wierszówki. I kombinował, jak opowieść rozepchać. Tak więc roi się tu od cytatów z wiejskich (głównie edwardiańskich) poetów, nieraz zajmujących kilka stron (rekordowy jest pakiet cytatów z Szekspira o polnych kwiatach – jedyne PIĘĆ bitych stron ciurkiem). Mamy też całkiem sporo list gatunków czy tabel (choć te ostatnie wydają się być najbardziej na miejscu). I jak cytaty i nawiązania dobrze użyte mogą tworzyć wrażenie erudycji, tutaj stworzyły wyłącznie wrażenie przesady.

Ale poza stylem zirytowało mnie jeszcze coś innego, mianowicie podejście autora. Widzicie, uprzemysłowienie rolnictwa to problem złożony, o licznych przyczynach, a przeciwdziałanie mu wymaga wiele zachodu i działania na wielu poziomach. Poza przyrodą, trzeba w nich również uwzględnić mieszkańców wsi. Natomiast Lewis-Stempel snuje prostą, romantyczną niemal wizję, w której wystarczy zrezygnować z dużych maszyn i środków chemicznych, aby jedynie z dozą nieco większego wysiłku uratować polne ekosystemy, zapewnić sobie wysokie plony i oczyszczający niemal jak medytacja w buddyjskim klasztorze kontakt z przyrodą. Tylko ci inni rolnicy jakoś nie chcą. Pewnie głupi albo złośliwi, przecież mogliby jak on orać małym traktorkiem, bronować koniem, siać ręcznie i wiązać zborze w snopy zamiast używać tych okropnych kombajnów.

Ziemi nie uprawia się dla idei, ale po to, żeby się utrzymać. I mam wrażenie, że o tym autor mniej lub bardziej intencjonalnie zapomina, skupiając się na duchowym wymiarze orki i przyjemności słuchania ptasich treli (mam takie brzydkie wrażenie, że pamiętać o tym nie musiał, bo miał świadomość, że nawet jak bilans samej uprawy mu wyjdzie na minusie, to odbije sobie na sprzedaży książki, którą o tym napisze). Owszem wspomina o wydajności i o tym, ile ze swojego kawałka ziemi zebrał, że wydajność była całkiem spora i te dawne metody są równie skuteczne jak współczesne maszyny, zwłaszcza jeśli dodamy do tego nowoczesne odmiany zbóż… Ale nie dowiadujemy się na końcu, czy ktokolwiek zdecydowałby się mu za jego plon zapłacić. Ponieważ mimo że posiał odmianę o najlepszych parametrach, przeznaczoną do ludzkiej konsumpcji, postanowił wykorzystać cały plon jako paszę dla zwierząt gospodarskich. Nigdy więc się nie dowiemy, czy jego eksperymentalne ziarno spełniło kryteria czystości i jakości wyznaczone w skupach.

Niemniej, poza jakością i wydajnością jest jeszcze kwestia kosztów uzyskania i timingu. Pole, które dzierżawi autor, nie jest zbyt duże. Jeśli dobrze zapamiętałam, ma ono ok. 2 ha. Mimo tego potrzeba dwóch dni na orkę, dwóch na bronowanie i kolejnych kilku na siew. To wszystko wymaga suchej pogody, o którą wiosną i jesienią nie zawsze łatwo. Średnie gospodarstwo rolne w Polsce ma ok. 10ha. Czyli na zasiew takiego potrzebowalibyśmy prawie miesiąca nieprzerwanej pogody. Albo trzeba by było wynająć ludzi, co generuje koszty. Dlatego powstały maszyny: pozwalają wykonywać pracę szybciej i mniejszym kosztem. Innymi słowy: to, co świetnie sprawdzi się na niewielkim kawałku ziemi, którego uprawa nie stanowi istotnej pozycji w budżecie uprawiającego, niekoniecznie ma rację bytu w przypadku większego areału, którego właściciel musi kalkulować koszty.

Jest też jeden fragment, który mnie rozbawił. Mianowicie ten, w którym autor wyrzuca społeczeństwu (w postaci czytelnika), że winno ono zainteresować się wymieraniem polnych ptaków, zamiast poświęcać uwagę charyzmatycznym gatunkom, którymi się ekscytuje. Sugeruje, że te charyzmatyczne gatunki to jedynie taki eksperyment, zabawa i uciszanie sumienia. Jednym z tych gatunków jest bóbr. Jakiś czas później Lewis-Stempel załamuje ręce nad zanikaniem naturalnych mokradeł, a wraz z nimi wielu gatunków ptaków. Żart kryje się w tym, że nic nie tworzy naturalnych mokradeł tak skutecznie jak… bobry.

Jest jedna rzecz w tej książce, którą muszę pochwalić. A chodzi o pracę tłumaczki, Hanny Jankowskiej. Już przez samą ilość cytatów tłumaczenie musiało być upierdliwym procesem, ale umówmy się, wyszukiwanie takich rzeczy leży w podstawowym zakresie pracy tłumacza. Na tym jednak nie koniec: Jankowska bowiem hojnie posypała swój przekład przypisami, a ja uwielbiam przypisy. A to dorzuciła polski wariant śpiewu trznadla, a to skreśliła kilka słów o jednym czy drugim martwym poecie (takich przypisów jest dużo, bo o tych ludziach w Polsce nie słyszał nikt poza może wyjątkowo zapalonymi studentami literatury angielskiej). Chociaż nie mogę ocenić jakości przekładu jako takiej, to doceniam wykonanie tej mrówczej pracy.

Irytuje mnie romantyzowany obraz wsi w literaturze, irytuje mnie spłycanie złożonych problemów i podawanie na nie rozwiązań instant. I jeszcze gdyby autor napisał wprost: „hej, zrobiłem taki eksperyment, wiem, że nie da się tego zrobić w każdych warunkach, ale może zastanówmy się, jakie jego elementy i w jaki sposób możemy wykorzystać do naprawy świata”, to bym złego słowa nie powiedziała. Ale tutaj mamy sugestię, że wszyscy powinni zrobić tak, jak on i to uratuje rolnictwo i świat (a przynajmniej Wielką Brytanię), podlaną gęstym sosem z „kiedyś to było”. Krótko mówiąc, nie jest to książka dla mnie. Ale jeśli lubicie zapiski obserwatora przyrody ze szczyptą etnografii, gęsto okraszone cytatami z literatury, to może się wam spodobać. Co prawda „Szaraka za miedzą” można znaleźć w dziale nowości w TaniaKsiazka.pl ale szczerze mówiąc, jeśli szukacie konkretnej krytyki intensyfikacji rolnictwa, to kupcie tam raczej „Farmagedon”. A o samym życiu na wsi celniej pisze Rebanks w „Życiu pasterza” (choć jego możecie znaleźć już tylko w antykwariatach).
 
Książkę otrzymałam od księgarni TaniaKsiazka.pl

Tytuł: Szarak za miedzą. Prywatne życie pola
Tytuł oryginalny: The Running Hare. The Secret Life of Farmland
Tłumacz: Hanna Jankowska
Wydawnictwo: Poznańskie
Rok: 2021
Stron: 326

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.