Strony

czwartek, 25 listopada 2010

Tysiąc kwiatów wiśni - "Ulica tysiąca kwiatów" Gail Tsukiyama


Z czym przeciętnemu Polakowi kojarzy się Japonia? Z technicznymi nowinkami, z samurajami, z suszi i sumo. Młodszemu pokoleniu jeszcze z mangą i anime. Ale ile tak naprawdę jest osób, które chciały dowiedzieć się czegoś więcej o Kraju Kwitnącej Wiśni? Niewielu jest w ogóle takich, których interesuje kraj tak bardzo oddalony kulturowo, że trudno im sobie nawet wyobrazić mentalność jego mieszkańców.
Stosunkowo niewielu, bo większość kojarzy ten wysiłek poznania z wertowaniem nudnych jak sprawozdanie z obrad sejmu opracowań geograficznych czy socjologicznych. „Ulica Tysiąca Kwiatów” jest właśnie rozwiązaniem dla tych, którzy chcieliby wiedzy, ale nie w naukowym opracowaniu. I chociaż podejrzewam, że Japonia opisana w tej powieści już dawno nie istnieje (wszak to kraj bardzo dynamiczny), to warto, naprawdę warto.

Historia zaczyna się w roku 1939. Wtedy poznajemy dwóch braci, po śmierci rodziców wychowywanych przez dziadków. Hiroshi i Kenji, bo tak chłopcy mają na imię, różnią się jak ogień i woda: starszy Hiroshi jest silny i pewny siebie, lubiany przez rówieśników i popularny w szkole. Kenji to bardzo cichy i wrażliwy chłopiec, który w szkole ma problemy z „kolegami”. Obu braci łączy jedno: każdy z nich ma marzenie i nie boi się włożenia nawet największego wysiłku w to, ażeby się spełniło. Niedługo jednak wojna da o sobie znać. Poznajemy też dwie dziewczynki, siostry Haru i Aki. Czy wojna pokrzyżuje plany chłopców? Czy cała czwórka kiedyś się spotka?

„Ulica tysiąca kwiatów” to typowa saga rodzinna, umieszczona w egzotycznej dla człowieka zachodu Japonii. Akcja rozgrywa się na przestrzeni prawie trzydziestu lat, więc autorka miała ogromne pole do popisu. I udał jej się ten popis znakomicie. Poczułam się urzeczona obrazami malowanymi niczym pejzaż akwarelowy, ale za pomocą słów, nie barwników. Atmosfer powieści całkowicie mną zawładnęła, pozwalając zwiedzić ulice Tokio zarówno w burzliwych czasach wojny, smutnym okresie okupacji, ale także podczas późniejszej prosperity czy przedwojennego spokoju. Było to możliwe nie tylko dzięki rozmachowi pisarki, ale też dzięki drobnym detalom, takim jak wplatanie japońskich słówek, opisy tradycji czy nienachlane nawiązania do mentalności Japończyków. Bardzo wiele uwagi pani Tsukiyama poświęciła szczególnie dwóm dziedzinom. Pierwsza to walki sumo. Chociaż ciekawe wielce, jednak nie trafiły do mnie te opisy rytuałów zapaśniczych tak bardzo, jak druga dziedzina. Ową drugą dziedziną jest tworzenia masek teatru no („o” powinno być z akcentem, ale nie potrafię go zrobić). Jako że sama czasem coś tam plastycznego stworzę, opisy pracy artystów rzeźbiarzy i ich stosunku do tworzonych masek z miejsca spotkały się ze zrozumieniem i podbiły moje serce. A to jeszcze nie koniec zalet.

Kolejną mocną stroną są sami bohaterowie. Autorka bowiem nie ograniczyła się do postaci głównych, ale stworzyła całe mnóstwo bohaterów dalszoplanowych i epizodycznych, których mogliby jej zazdrościć Prus i Sienkiewicz (a i Martin by się nie powstydził). Mało tego, że są to postacie kompletne, każda ma swoją historię i indywidualną osobowość, to jeszcze żadna nie występuje li tylko sobie a muzom. Każda coś wnosi, a niekiedy potrafią kompletnie zaskoczyć. Dla mnie miłym zaskoczeniem było też to, że pani Tsukiyama nie dręczy swoich bohaterów nadmiernie, jedynie w celu pokazania, że świat jest okrutny (jak chociażby wyżej wymieniony Martin). Owszem, spotykają ich nieszczęścia, ale nie częściej, niż wskazują zwykłe statystyki. Drugą stroną medalu jest to, że przy takim natłoku postaci mniej zaprawiony czytelnik może się pogubić. Dlatego zalecam czytanie uważne.

Nie ukrywam, że pochłonęła mnie całkowicie Japonia z zapasami sumo, pięknymi ogrodami, kolorowymi kimonami na ulicach i przepiękną, niespotykaną sztuką. Zdaję sobie sprawę z tego, że na początku XXI wieku większość rzeczy, które kiedyś na Ulicy Tysiąca Kwiatów widywano codziennie, już nie istnieje. Ale książka ta jest z pewnością powieścią, po której można zakochać się w Japonii jako takiej, nie wykreowanej przez mnożące się jak króliki na wiosnę mangi (przeciwko którym skądinąd nic nie mam, jeden tytuł nawet bardzo lubię). Zachęcam tych, którzy lubią sagi rodzinne, tych, którzy Japonię już kochają i tych, którzy dopiero chcą pokochać. A najbardziej zachęcam tych, którzy lubią dobrą książkę.

Tytuł: Ulica tysiąca kwiatów
Autor: Gail Tsukiyama
Tłumacz: Małgorzata Grabowska
Tytuł oryginalny: A Street of Thousant Blossoms
Wydawnictwo: Świat Książki
Rok: 2009
Stron: 464

niedziela, 21 listopada 2010

Wy nie wiecie, a ja wiem, jak rozmawiać trzeba z psem... to znaczy, z wilkenem - "Wilken: Bracia krwi" Di Toft


Jeśli przyjrzeć się zdjęciom okładki „Wilkena” zamieszczonym w Internecie, można się przestraszyć. Spogląda na nas wyleniały psi pysk, którego nie jeden rodzic bałby się pokazać dziecku. Ale to tylko pozory! Mnie dała odpowiedni pogląd na książkę dopiero recenzja Arii, która (Aria, nie recenzja) też mi wspaniałomyślnie pożyczyła książkę (dzięki wielkie!). I co się okazało po naocznych oględzinach „w realu”? Że równie urzekającej okładki nigdy nie widziałam. Wystarczy lekko ją przechylić, aby na naszych oczach wyleniały wilczek zamienił się w chłopca. I tylko oczy pozostają te same. A i w środku książka zrobiona jest niezwykle przyjaźnie: spora czcionka i interlinie nie męczą wzroku, więc mali czytelnicy mogą sami poznawać przygody pewnego chłopca i jego najlepszego przyjaciela. A teraz…

…a teraz wyobraź sobie… Masz trzynaście lat. Dziadek właśnie obiecał spełnić jedno z twoich największych marzeń: jedziecie obejrzeć szczeniaka owczarka niemieckiego, albinosa, którego chce sprzedać znajomy dziadka. Po przyjeździe okazało się jednak, że pies o którym mowa szczeniakiem był, ale trzy lata temu. W dodatku wygląda, jakby ktoś powyskubywał mu losowo wybrane kępki sierści i śmierdzi krowim łajnem, w którym przed chwilą się wytarzał. Masz absolutne prawo być rozczarowanym prawda? Nat Carver, bohater opowieści, również był. Jednak postanowił przygarnąć Woody’ego. W krótkim czasie okazało się jednak, że zamiłowanie do ekscentrycznych fryzur i nietypowych perfum nie jest jedyną wadą pupila. O wiele bardziej kłopotliwy okazuje się fakt, że podczas pełni pies (a właściwie wilken, bo tym w istocie jest Woody) zmienia się w chłopca, a poza tym jest poszukiwany przez pewnych bardzo niebezpiecznych ludzi… Co ma w tej sytuacji zrobić trzynastoletni chłopiec? Przekonajcie się sami. Najlepiej razem z waszymi pociechami.

Wygląda na to, że pani Di Toft dokonała nie lada ekwilibrystyki. Z jednej strony wpisała się w nurt wampiryczno – wilkołacki, który od czasów „Zmierzchu” panuje niepodzielnie na półkach z literaturą młodzieżową, z drugiej udało jej się napisać powieść, która nie jest typowym romansem dla trzynastolatek. Wręcz przeciwnie: jest to urzekająca powieść przygodowa, w której akcja wartko płynie i nie ogranicza się do wzdychania biednego dziewczęcia do obiektu marzeń. Udało jej się zastosować nawet kilka nowatorskich rozwiązań (między innymi tytułowy wilken, który jest przesympatyczny i nigdzie indziej nie spotykany). I chociaż starszego czytelnika zwroty akcji raczej nie zaskoczą, to młodszy będzie czytał z wypiekami na twarzy, tak jak ja niegdyś pierwszy tom przygód małego czarodzieja (chyba wszyscy wiedzą, o kim mowa, prawda?;)).

Nawet styl pisania pani Toft jest zbliżony do pani Rowling, chociaż akcenty humorystyczne rozkładają się u nich zupełnie inaczej. Powieść napisana jest prosto, lecz żywo, bohaterowie zdają się stać nam przed oczami niczym na filmowym ekranie. Tłumaczowi również należy się uznanie za kawał dobrze wykonanej roboty. Nie mam mu nic do zarzucenia, ale jakiś mały, złośliwy diablik we mnie dziwił się, dlaczego autorka wytłumaczyła, co to jest wyżymaczka, ale nie pisnęła słówka o tym, co to znaczy „oniryczny”… Ale to bardzo małostkowy diablik, więc go zignoruję.

Dla mnie „Wilken” jest godnym następcą „Harrego Pottera”. I wielka szkoda, że nie miał takiej promocji jak mały czarodziej czy choćby „Eragon” (w przeciwieństwie do niego, „Wilken” byłby jej wart). Książka nie tylko bawi, ale jednocześnie, mimochodem, pokazuje, jak wielka jest wartość przyjaźni. Mam tylko nadzieję, że pani Toft ma plan na dalsze części i ta magiczna książeczka nie przeistoczy się w ciągnący się jak stara guma do żucia, chaotyczny cykl.Ostrzegam tylko wszystkich rodziców, którzy zdecydują się sprezentować „Wilkena” swojej progeniturze: przygotujcie dodatkowe fundusze na wyprawkę dla szczeniaka. Ewentualnie dobre argumenty, które uzasadniałyby waszą odmowną odpowiedź na usilne błagania dziecka o „szczeniaczka, najlepiej takiego białego owczarka niemieckiego”.

*Portret Woody'ego wykonałam sama. Na papierze wygląda nieco lepiej, ale nic nie poradzę na ograniczenia sprzętu skanującego.:(

Tytuł: Wilken: Bracia krwi
Autor: Di Toft
Tłumacz: Jarosław Włodarczyk
Tytuł oryginalny: Wolven
Cykl: Wilken
Wydawnictwo: Bukowy Las
Rok: 2010
Stron: 310

poniedziałek, 15 listopada 2010

"Piekło to świadomość naszych błędów bez możliwości naprawy"* - "Wolałbym żyć" Thierry Cohen


Czy wiecie, czym jest dybuk? Według mitologii żydowskiej, jest to dusza zmarłego, która nie może zaznać wiecznego spoczynku. Wstępuje więc w ciało żywego człowieka i przejmuje nad nim kontrolę, w pewnym momencie wypierając duszę właściciela, która nie ma już nic do powiedzenia w sprawie swojego ciała. W czasie lektury „Wolałbym żyć” skojarzenie z dybukiem przylgnęło do mnie na samym początku i pozostało do ostatniej strony. A dla uściślenia dodam, że żaden dybuk (jako stworzenie fantastyczne bądź mityczne) w fabule się nie pojawia.

Historia opowiedziana przez autora jest niezwykła. Zaczyna się bowiem od samobójstwa nieszczęśliwie zakochanego młodego człowieka. Jednak świadomość Jeremiasza nie gaśnie w tym momencie. Pisany mu jest inny los. Musi obserwować, jak życie innych ułożyło się po jego śmierci. Co najważniejsze, w życiu tym ciągle bierze udział jego ciało, jak najbardziej żywe. Tylko dusza, czy też świadomość młodego mężczyzny, pozostaje nieobecna, pojawiając się jako bezsilny obserwator w chwilach kluczowych. Ale dlaczego tak się stało? Dlaczego Jeremiasz nie odszedł w niebyt czy też nie płonie teraz w piekielnym ogniu należnym samobójcom? Czy doświadczenie to czegoś go nauczy? I najważniejsze: czy Jeremiasz dostanie drugą szansę?

Książka jest niesamowicie wciągająca, a jeśli wziąć pod uwagę jej niewielkie gabaryty, czyta się ją wręcz ekspresowo. Mogę nawet stwierdzić, że zbyt szybko. Jednak nie chciałabym, aby autor bardziej się rozpisywał czy też bardziej rozwijał te czy inne wątki. Czasem mniej znaczy lepiej i „Wolałbym żyć” jest tego najlepszym przykładem.

Jeremiasz bardzo przypomina mi Oskara z „Oskara i pani Róży” Schmitta. Chociaż jeden z nich jest dziesięcioletnim chłopcem wbrew woli niejako skazanym na śmierć, a drugi dwukrotnie starszym młodym człowiekiem, niemogącym się upragnionego końca doczekać, łączy ich pewien element. Zarówno dziecko, jak i młody mężczyzna doznają przyspieszonego procesu dojrzewania poprzez śmierć. I chociaż ze zrozumiałych względów u Jeremiasza proces ten jest bardziej drastyczny, to w zasadzie obaj przechodzą przez bardzo zbliżone jego etapy.

Bohaterowie (wszyscy razem) są skonstruowani dobrze i mimo, że autor nie poświęca im całych rozdziałów ani nie uprawia wodolejstwa, możemy zajrzeć głęboko w ich umysły. Dla mnie to wielki plus. Poza tym opisy emocji i stanów psychiki są tak żywe i barwne, tak pełne realizmu, że nie sposób nie dzielić ich z postaciami.

Co mi w książce przeszkadzało? Tłumaczenie. W sumie nie jest w tej kwestii tragicznie, nie ma błędów rażących i na zgrzyty nie natykamy się zbyt często. Jednak tłumaczenie niektórych wyrażeń, mimo, że nie błędne, wywoływały we mnie dysonans. Ot, choćby zwroty w języku polskim utarte (choć jeszcze nie frazeologiczne) występują tutaj w dziwacznych niekiedy mutacjach. Nie jest to błąd: po prostu żaden zwykły człowiek takich wyrażeń nie używa. Taki stan rzeczy nieco utrudniał mi delektowanie się treścią.

Ogólne wrażenie? W mojej osobistej klasyfikacji Thierry Cohen wyrównał poziom, jeśli nie przewyższył Schmitta. Niech jednak osoby, które Schmitta nie trawią, nie zrażają się moim porównaniem. Bo historia podana w sposób tak ciekawy i niebanalny, a poza tym tak wzruszająca i jednocześnie odmienna od pozostałych zasługuje n przeczytanie. Zachęcam więc. Szczerze.

Tytuł:
Wolałbym żyć
Autor: Thierry Cohen
Tłumacz: Wiktor Dłuski
Tytuł oryginalny: J'Auraus prefere vivre
Wydawnictwo: Świat Książki
Rok: 2008
Stron: 190


*Cohen Thierry, Wolałbym żyć, Świat Książki, warszawa 2008, str. 185.

piątek, 12 listopada 2010

Nadprogramowy stosik i coś jeszcze.

Więc zaczęło się od tego, że moja recenzja "Jamili" została wyróżniona przez portal Lubimyczytać.pl, w związku z czym otrzymałam kupon rabatowy do księgarni Selkar. Nie mogłam pozwolić, żeby się zmarnował, a robiąc zakupy doszłam do wniosku, że jednej książce byłoby smutno w podróży... A potem doszło jeszcze kilka książek z różnych źródeł i skończyło się na tym:



(Na zdjęciu gościnnie występuje miś - prezent od mojego Lubego.:))
1. "Po prostu razem" Anna Gavalda - pierwszy kontakt z autorką wypadł pomyślnie, więc kontynuuję znajomość.;)
2. "Wojna o Księżyc" Ben Bova
3. "Wschód Księżyca" Ben Bova
Obie powyższe pożyczył mi mój Luby, abym miała okazję się oswoić z SF. Mam nadzieję, że eksperyment się powiedzie.:)
4. "Języki węży" Naomi Novik - nareszcie jest wyczekana szósta część jednego z moich ulubionych cykli. Mam tylko żal do wydawnictwa Rebis, że wodziło czytelników za nos to umieszczając książkę na swojej stronie, to znowu ją usuwając...
5. "Opowieści z meekhańskiego pogranicza: Północ - Południe" Robert M. Wegner - a do tego zakupu zachęcił mnie recenzją na swoim blogu podsluch. Co prawda recenzja dotyczyła tomu kolejnego, ale co mi tam.;)
6. "Krew modliszki" Adrian Tchaikovski
7. "Jak zbudować szczęście intymne" dr Sandra Pertot - to mi wcisnął mój Luby. Kocham te jego drobne złośliwości.;)

Teraz czas na "coś jeszcze". Otóż wpadł mi do głowy pomysł, aby co jakiś czas dodawać scenki rodzajowe w postaci komiksów. Wszystkie inspirowane oczywiście rzeczywistością i oparte na faktach, chociaż nieco przejaskrawione.;) Dziś będzie komiks próbny i bardzo bym była wdzięczna, gdybyście napisali, co o tym sądzicie. Oczywiście technikę będę udoskonalać (i zmieniać - dopiero zaczynam i nie wiem jeszcze, jaka mi będzie najbardziej odpowiadać), a i skaner był dziś mało skłonny do współpracy. Obiecuję, że następnym razem (o ile takowy będzie) będzie lepiej.:)

wtorek, 9 listopada 2010

Polscy bogowie? - "Kłamca 3: Ochłap sztandaru" Jakub Ćwiek


Skoro już się zbratałam z „Amerykańskimi bogami” dzięki Gaimanowi, postanowiłam pójść za ciosem i sprawdzić, co tam słychać u pewnego kłamcy z nordyckich mitów. Znajomość nasza rozpoczęła się już lat kilka temu, kiedy to bóg ów wystąpił w dwóch tomach opowiadań autorstwa Jakuba Ćwieka, o wdzięcznych tytułach: „Kłamca” i „Kłamca 2: Bóg marnotrawny”. Okazało się jednak, że Lokiemu (bo o nim mowa) mało było takiej sławy i postanowił zostać gwiazdą powieści…

Lucyfer już od dłuższego czasu przygotowywał tą przedwczesną Apokalipsę. Mimo, że Loki, obecnie na stanowisku faceta od brudnej roboty zastępów niebieskich, mocno mu swego czasu nabruździł, przygotowania ukończono i zaczęło się przedstawienie. Loki tymczasem zostaje oddelegowany do upolowania Antychrysta, przez co musiał odłożyć plany spędzenia kilku dni z własną dziewczyną. Zadanie wyeliminowania niemowlaka okazuje się jednak bardziej skomplikowane, niż myślał…

I tu dochodzimy do głównej bolączki polskiej fantasy. Mianowicie nasi rodzimi autorzy mają tyle świetnych pomysłów, że wychodzą im znakomite (a przynajmniej bardzo dobre) opowiadania, natomiast warsztatu do napisania powieści wystarcza im już rzadko kiedy i dostajemy dziełko najwyżej przeciętne (no, niektórym udaje się napisać świetne czytadło, co nie znaczy, że jest to od razu świetna książka…). Nie inaczej było w przypadku Lokiego. Opowiadania o Kłamcy, który ciągle gra swoim pracodawcom na nosie były świetnymi, rozrywkowymi kawałkami prozy, które czytało się szybko i bez przestojów, a niekiedy potrafiły czytelnika kompletnie zaskoczyć. Główną ich zaletą (i najlepszym, co w nich było), był oczywiście sam Loki. W powieści niestety się rozmył. A co gorsza nie dostaliśmy nic w zamian. Gdyby ta powieść była potrawą, użyłabym do niej określenia „rozgotowana”.

Bohaterowie oczywiście powracają, mamy tu więc nie tylko wszystkich głównych aktorów z dwóch poprzednich odsłon spektaklu, ale postacie wtedy epizodyczne, bohaterowie jednego opowiadania, wydają się urastać do rangi niekiedy kluczowej (chociaż trudno to ocenić na chwilę obecną). Niestety, są słabo dopracowani i prości jak konstrukcja cepa. Humor, mocna strona wcześniejszych opowiadań, bądź co bądź głównie sytuacyjny, występuje tu w przypadkach tak nielicznych, że można by je policzyć na palcach jednej ręki. Jedynie absurd pozostał na stałym poziomie, ale dla mnie akurat to nie koniecznie jest plus.

Fabuła nie jest zła a akcja mogłaby być wartka, gdyby nie została pocięta na drobne fragmenty, które wprowadzają tylko zamęt. Jakoś mi to utrudniło lekturę sprawiając, że około 100 strony straciłam pęd i dalej wlokłam się już tylko jak wół w kieracie. Dodatkowo książka urywa się w połowie akcji jak ucięta nożem i nawet nie jest to hollywoodzkie zakończenie w stylu chwila kulminacyjna, potem nowa zagadka (lub nierozwiązane dotąd problemy zyskują na ważności) i zapraszamy na część drugą. Tutaj ma miejsce scena, którą można by za kulminacyjną uznać, ale została tak wprawiona w akcję, że nie widać wcale jej wartości. Pozostało mi więc wrażenie, że ktoś po prostu przeciął książkę…

A najśmieszniejsze w tym wszystkim jest to, iż mimo zawodu, jaki mi sprawiła trzecia odsłona „Kłamcy”, jeśli pojawi się czwarta, to po nią sięgnę. Bo się do tej całej hałastry mitycznych bogów i skrzydlatych aniołów przywiązałam. Pozostałym radzę jednak zacząć od dużo ciekawszych opowiadań, a dopiero potem zdecydować, czy kontynuować znajomość.

P.S. No i jeszcze okładka. Gdzie się podział przystojny blondyn z dwóch poprzednich tomów? Zamiast niego mamy jakiegoś zarośniętego, podstarzałego pseudofarmera z wariackim uśmiechem na nieogolonej twarzy. Fuj!

Tytuł: Kłamca 3: Ochłap sztandaru
Autor: Jakub Ćwiek
Cykl: Kłamca
Wydawnictwo: Fabryka słów
Rok:2010
Stron: 269

niedziela, 7 listopada 2010

To nie jest kraj dla starych bogów - "Amerykańscy bogowie" Neil Gaiman


- Powiedz „Nigdy już” – rzucił Cień.
- Spierdalaj – odparł kruk.
[149]

Gaiman to nazwisko mi znane. Kilka lat temu czytałam „Nigdziebądź” jego autorstwa i wtedy poczułam się zaczarowana magią świata Londynu Pod. Od tamtego czasu jednak nie sięgnęłam po żadną książkę tego autora i dopiero recenzje na blogu Arji uświadomiły mi, że czas najwyższy znowu coś tego pana przeczytać. Wybór mój padł na „Amerykańskich bogów”. I niby wszystko, co podobało mi się w „Nigdziebądź” mamy i w „Amerykańskich bogach”, nawet w lepszym wydaniu, bo przecież to powieść późniejsza i bardziej dopracowana. Ale mam z tymi bogami pewien problem…

Cień właśnie ma wyjść z więzienia. Nie może się już doczekać powrotu do ukochanej żony, kiedy spada na niego wiadomość o jej śmierci. W drodze na pogrzeb spotyka dziwnego faceta, który to proponuje mu pracę na stanowisku ochroniarza z dodatkowymi obowiązkami chłopca na posyłki. Cień, rad, nierad przyjmuje propozycję. Od tego czasu zaczynają się wokół niego dziać coraz dziwniejsze rzeczy. A nad Amerykę nadciąga burza…

Akcja książki jest zaskakująca i pełna nieprzewidzianych zwrotów. Jest też w najdrobniejszym szczególe przemyślana i dopracowana przez autora. Nic nie dzieje się przypadkiem, a jeśli przysłowiowa strzelba ma wystrzelić w ostatnim akcie, to pojawia się już w pierwszym. Mało tego, czytelnik często nawet nie wie, że ma do czynienia ze strzelbą. Na tym polu pan Gaiman przewyższył swoim kunsztem moje oczekiwania i bardzo mu się to chwali. Nie pozostawia też żadnego wątku bez zakończenia (czy to zakończenie jest satysfakcjonujące, już każdy czytelnik musi ocenić sam), nie istnieją sprawy zapomniane czy porzucone, bo wprowadzone tylko po to, żeby coś czytelnikowi udowodnić.

Język Gaimana bardzo mi przypomina sposób pisania Moore’a, chociaż humor jest subtelniejszy i mniej wulgarny. Brak tu wyszukanych fraz, ale tropiciele powiązań i wielbiciele zagadek będą mieli pełne ręce roboty. Dlatego mianowicie, że Gaiman ma słabość do dwóch rzeczy. Pierwszą jest zapożyczanie cytatów od innych autorów i parafrazowanie ich bądź wplatanie w tekst w formie niezmienionej. Odnajdywanie ich nie jest moją najmocniejszą stroną, ale ktoś, kto takie kalambury lubi, będzie się z pewnością świetnie bawił. Drugą z tych rzeczy jest nadawanie znaczących imion i nazw. Jest to też jeden z powodów, dla których uważam, że każdy, kto może, powinien Gaimana czytać w oryginale. Tutaj mamy do czynienia dodatkowo z bogami wszelkich mitologii, więc każdy, kto je choć trochę zna, będzie mógł pobawić się w detektywa i spróbować odgadnąć, jakie bóstwo się kryje pod danym nazwiskiem i dlaczego akurat pod takim. Co jest wadą? To, że autor ma skłonność do opisów niekiedy za bardzo naturalistycznych, co nie wszystkim może się spodobać. Mi dodatkowo przeszkadzał fakt, że opisy sikania (bądź wzmianki o nim) pojawiają się z fizjologiczną wręcz częstotliwością.

Przejdźmy teraz do mojego osobistego problemu. A są nim bohaterowie. Nie chodzi o to, że są źle skonstruowani, bo wręcz przeciwnie. Są skonstruowani bardzo dobrze, mistrzowsko wręcz, ale to mi właśnie przeszkadza. Nie mamy zbyt wielkiego dostępu do ich psychiki. Nie jest to dziwne, bo któryż człowiek ogarnie procesy myślowe boga, albo czy powinniśmy poznać życie wewnętrzne bohatera o imieniu Cień, który jako ten cień powinien być niedostępny i tajemniczy? Mimo swej poprawności przeszkadzało mi to bardzo i sprawiło, że książka przez większą część swojej objętości ciągnęła mi się niczym stara guma od kaleson. Zdaję sobie jednak sprawę z tego, że nie wszystkim to musi przeszkadzać.

Po skończonej lekturze mam wrażenie, że książka podobała mi się mniej, niż powinna i mniej, niż na to zasłużyła. Od strony technicznej jest świetna i zasługuje na pełne uznanie. Ale w mojej subiektywnej ocenie pełnego uznania nie zdobyła. Co nie znaczy, że nie zachęcam do lektury – przeczytajcie, bo warto.


Tytuł:
Amerykańscy bogowie
Autor: Neil Gaiman
Tłumacz: Paulina Braiter
Tytuł oryginalny: American Gods
Wydawnictwo: Mag
Rok: 2002
Stron: 549

środa, 3 listopada 2010

Saga rodzinna w pigułce - "Ostatni raz" Anna Gavalda


Anna Gavalda to z pewnością jedna z tych pisarek, po które bez czyjejś zachęty bym nie sięgnęła. O ile w fantastyce lubię sobie przebierać i eksperymentować, o tyle w prozie głównonurtowej czuję się niepewnie. Jeśli już nawet sięgnę po coś w ramach eksperymentu, rzadko jest to eksperyment udany, a już jeśli powieść jest pisana przez kobietę, to ryzyko wzrasta dwukrotnie. To chyba jakieś fatum, że w takich przypadkach zwykle trafiam na podrzędne romansidła. Okładki powieści pani Gavaldy, chociaż dobierane przez wydawcę konsekwentnie, również nie zachęcają mnie swoim owocowym motywem. Tak więc mój kontakt z tą pisarką jest wyłączną zasługą blogosfery. Zastanawiacie się pewnie, czy był udany.

Oto trójka rodzeństwa, obecnie dorosłych już ludzi, spotyka się na nudnym do obrzydliwości przyjęciu weselnym. Razem spontanicznie postanawiają zwiać swoim współmałżonkom i wszystkim podstarzałym ciotkom i udać się do czwartego, najmłodszego brata, kustosza w wielkim, ponurym (bo jeszcze nie do końca odremontowanym) zamczysku. Spędzają tam we czwórkę ostatni spóźniony dzień dzieciństwa. Jest to zawsze jakaś okazja do podsumowań i przemyśleń, prawda?

Wydarzenia poznajemy z perspektywy jednej z sióstr, Garance. Narracja jest pierwszoosobowa i pocięta na krótkie fragmenty, co daje wrażenie pewnej ulotności chwili. Czytelnik zdaje sobie sprawę z tego, że cała akcja dzieli się na krótkie strzępy świadomości i wspomnień, które, jak fragmenty mozaiki, tworzą spójną całość. Mi osobiście bardzo taka forma narracji przypadła do gustu, chociaż wątpię, żeby się sprawdziła w bardziej obszernym dziele.

W tym krótkim tomiku pani Gavalda pozwala nam poznać historię całe czwórki ludzi już dorosłych, dostajemy wgląd w wydarzenia, które ich ukształtowały i pozwoliły nawiązać się więzi niezwykłej nawet jak na rodzeństwo. Miałam wrażenie, że oglądam sagę rodzinną w przyspieszeniu: autorka tak wszystko skondensowała, że dostajemy zamkniętą całość, mimo krótkiej formy nie pozbawioną żadnego elementu. Z takim przedstawieniem rodzinnej historii jeszcze się nie spotkałam. Jednocześnie w opowieści tej ogromną rolę odgrywają emocje: miłość i lojalność rodzeństwa, eskalacja buntu, cierpienie i rozczarowania, ale także radość, jaką daje ucieczka ze świata dorosłych na choćby jeden dzień i powrót do tych najbardziej słonecznych wspomnień dzieciństwa. Z całej powieści emanuje spokój i to jest chyba najbardziej dla niej charakterystyczne.

Anna Gavalda nie potrafi nasączyć swoich opowieści magią rzeczy zwykłych jak to robi Schmitt. Nie wplata też w nie niezwykłych wydarzeń, jak Coelho, ani nie przyspiesza akcji jak Musso. Ale jej powieść, mimo, że nie wywarła na mnie takiego wrażenia jak proza Schmitta czy Musso, ofiarowała mi tchnienie spokoju i nostalgii, bardzo adekwatne na jesienne wieczory. Nie wspominając już o fakcie, że bardzo dobrze się ją czytało.

Tytuł:
Ostatni raz
Autor: Anna Gavalda
Tłumacz: Magdalena Krzyżosiak
Tytuł oryginalny: L'echappee belle
Wydawnictwo: Świat Książki
Rok: 2010
Stron: 117

wtorek, 2 listopada 2010

Chłopak z gitarą byłby dla mnie parą? - "Muzyka duszy" Terry Pratchett


Terry Pratchett to w pewnym sensie ikona fantastyki. Piszę „w pewnym sensie”, bo fantastyka pana Pratchetta jest bardzo specyficzna. Trudno ją zaklasyfikować do któregokolwiek podgatunku, a właściwie pasowałaby do wszystkich na raz, gdyby nie pewne szczegóły. Bo pan Pratchett, krótko mówiąc, robi sobie jaja ze wszystkich możliwych konwencji literackich. A robi to, ustroiwszy najpierw swoją powieść w fantastyczne fatałaszki. Trzeba dodać, że robi to naprawdę świetnie, dlatego też na miano ikony w pełni zasługuje.

Susan Sto Helit jest normalną szesnastolatką. No może nie tak do końca normalną, ale rodziny się przecież nie wybiera… A z rodziną są problemy: rodzice właśnie zginęli w wypadku, a dziadek się po prostu ulotnił. Co sprawia pewne trudności, jako że piastował niezwykle ważne stanowisko, a Susan okazuje się jedyną istotą zdolną go na tym stanowisku zastąpić. W ten sposób dziewczyna staje się PO (czyli Pełniącą Obowiązki) Śmierci. Zaś na drugim krańcu Dysku pewien bard wchodzi w posiadanie bardzo niepokojącej gitary. To początki muzyki wykrokowej, na którą niestety, Dyski nie do końca jest przygotowany…

„Muzyka duszy” jest kolejnym tomem (chyba szesnastym, jeśli dobrze pamiętam) cyklu „Świat Dysku” (którego akcja rozgrywa się na Dysku umieszczonym na grzbietach czterech słoni, które z kolei stoją na skorupie wielkiego żółwia, płynącego przez kosmos), należącym do podcyklu o przygodach Śmierci (który, zaznaczam, jest tutaj facetem!). Jest to mój ulubiony podcykl, zważywszy na osobę głównego bohatera i muszę przyznać, że akurat ta powieść panu Terry’emu się udała.

Pomijając fakt, że mamy moich ulubionych bohaterów, to są oni w najlepszym wydaniu. Humor tak charakterystyczny dla tego autora również jest obecny, ale akurat w tym przypadku niezbyt nachalny. Stężenie absurdu i groteski również nie jest porażające, co jak dla mnie stanowi ogromny plus. Pan Pratchett poświęcił tu wiele uwagi muzyce, jak z resztą wskazuje tytuł. Dlatego każdy miłośnik wszelakich odmian rocka powinien świetnie się bawić odkrywając wszelkie nawiązania i żarciki, dotyczące tej właśnie dziedziny sztuki. Pisarz dodatkowo obśmiewa tutaj rockowo – metalową subkulturę, a robi to z takim wdziękiem, że nie sposób czuć się urażonym. Zwłaszcza, że pisze szczerą prawdę, choćby i była przedstawiona w krzywym zwierciadle.

Zdaję sobie sprawę z tego, że specyficzny humor „Świata Dysku” nie do wszystkich trafia. Dlatego nie będę polecać tej książki wszystkim. Tym, którzy wiedzą, że do nich nie trafia, moje polecanie nie jest potrzebne, tak samo, jak i tym, którzy już się przekonali, że trafia. Wspomnę jednak, że jest to całkiem niezła pozycja do rozpoczęcia przygody z tym cyklem. A jeśli dodatkowo uważasz się za konesera muzyki wykRO(C)Kowej, to z pewnością powinieneś znajomość z Pratchettem rozpocząć od „Muzyki duszy”.

Tytuł: Muzyka duszy
Autor: Terry Pratchett
Tłumacz: Piotr W. Cholewa
Tytuł oryginalny: Soul Music
Cykl: Świat Dysku
Wydawnictwo: Prószyński i s-ka
Rok:?
Stron: 320

poniedziałek, 1 listopada 2010

Ankieta wrześniowa - podsuowanie

Czas na podsumowanie drugiej ankiety. Tym razem wzięło w niej udział 49 osób, jednak głosów oddano więcej, jako że hołduję zasadzie, że można chcieć przeczytać więcej niż jedną książkę z wymienionych.;) tym razem zwycięzcami ankiety zostali:

1. "Zapasy z życiem" Eric-Emmanuel Schmitt - 26% (13 głosów)
2. "Marzycielka z Ostendy" Eric-Emmanuel Schmitt - 18% (9 głosów)
3. "Brudna robota" Christopher Moore i "Cud w medycynie" praca zbiorowa - po 14% (7 głosów)

Dalej, malejąco:

"Żmija" Andrzej Sapkowski
"Jak powieść" Daniel Pennac i "Pan Wilków" Andrzej Pilipiuk
"Imperium Czerni i Złota" Adrian Tchaikovsky
"Klęska ważki" Adrian Tchaikovsky
"Antylopa szuka myśliwego" Wojciech Albiński

Tym razem każda z książek otrzymała głosy. Wysoka pozycja Schmitta mnie nie zaskakuje, wysoka pozycja Moore'a już tak.