Strony

czwartek, 29 marca 2012

„Mam czasami uczucie… (…) że natknąłem się na strzęp legendy"[25] - "Świat Rocannona" Ursula K. Le Guin

O takich książkach, jak „Świat Rocannona” Andrzej Sapkowski pisał, że to science fiction o poetyce fantasy. Bo mamy tu obcą planetę, statki kosmiczne, lasery i podróże z prędkością nadświetlną czy świetlną, mamy Ligę. A jednocześnie mamy człowieka, który musi podjąć niebezpieczną wyprawę, aby ocalić obcy sobie świat. A poza tym możemy popatrzeć, jak tworzą się mity.

Jak odróżnić legendę od prawdy na tych światach oddalonych o tyle lat? – na bezimiennych planetach, (…) gdzie powracający badacz stwierdza, że jego własne czyny sprzed kilku lat stały się gestem boga.”[5]

Był sobie mały, bezimienny świat. Potem odkryła go Liga Wszystkich Światów, nadała robocze miano Fomalhaut II i zaczęła zbierać podatki na wojnę, która dopiero miała nadejść. (Nie, skojarzenia z „Avatarem” nie są właściwe.) Liga w czasie odkrywania nie była zbyt dokładna, wszak podobnych światów było wiele a podatki same się nie zbiorą, toteż nawiązała kontakt z dwiema rozumnymi rasami, z których jedną postanowiła wesprzeć w rozwoju. To jest opowieść o tej drugiej rasie.

Z tej drugiej rasy, ciemnoskórych i złotowłosych Angyarów, pochodziła piękna Semley, która postanowiła przebyć noc, aby odzyskać swoje dziedzictwo. To także nie jest jej historia.

„Mam czasami uczucie… (…) że natknąłem się na strzęp legendy albo tragicznego mitu, którego nie rozumiem…”[25]

Gaveral Rocannon, etnograf Ligi, również się natknął. Zafascynowało go to tak bardzo, że postanowił wymusić na organizacji zaprzestanie wszelkich działań, poza misjami badawczymi. Następnie sam wziął w takiej udział. Misja zakończyła się tragicznie, a sam Rocannon musiał ratować ten mały, obcy świat przed czymś, co pochodziło z jego uniwersum, wypełnionego statkami kosmicznymi i rebeliami. A jak ta misja ratunkowa mogła wyglądać w oczach rdzennych mieszkańców, których cywilizacja była na poziomie epoki brązu?

Semley na wiatrogonie. Na żywo wygląda lepiej...
Pani Le Guin znowu czaruje słowem. Tka gobelin opowieści z wielu delikatnych nici, często całe historie tworząc z niedomówień. Jednocześnie jej powieść jest kwintesencją prostoty, dowodem na to, że epicką wyprawę można bez uszczerbku opisać na ledwie ponad stu stronach, że minimalizm to coś, co świetnie współgra z konwencją fantastyczną. Za to cenię tę pisarkę – kilkoma słowami potrafi mnie całkowicie uwieść.

Jednocześnie jest to opowieść o nazwach i mitach. O tym, do czego są nam potrzebne nazwy i miana, i czy przypadkiem nie od nich zaczynają się podziały. O tym, jak z rzeczy błahych tworzy się mit i legenda, jak coś przypadkowego (czy aby na pewno?) można dopasować do przepowiedni i wreszcie jak (i czy w ogóle) można oddzielić opowieść od suchych faktów. A przede wszystkim: czy jest to konieczne?

„Świat Rocannona” to kolejna niezwykła opowieść. Klimatem łudząco podobna do „Ziemiomorza”, tematyką mniej, a już zupełnie różna w realiach. Mimo że to fantastyka naukowa, pełno w niej swoistej magii, ale nie tej którą władają czarodzieje. To magia języka, pochodząca tylko od tych jego władców, którzy potrafią nadać właściwe imię każdej rzeczy. Pani Le Guin niewątpliwie jest jedną z nich. Przekonajcie się sami.

Tytuł: Świat Rocannona
Autor: Ursula K. Le Guin
Tytuł oryginalny: Rocannon’s world
Tłumacz: Danuta Górska, Lech Jęczmyk
Cykl: Ekumena (Hain)
Wydawnictwo: Amber
Rok: 1990
Stron: 142

PS. Znajdzie się jakaś dobra dusza, która pożyczy drugi tom "Ekumeny", czyli "Planetę wygnania"? 
PPS. Czy ktoś wie, jak w oryginale nazywały się wiatrogony?

wtorek, 27 marca 2012

Konkurs z Insimilionem - MacLeod do wzięcia!:)

Jak wcześniej wygadałam w komentarzach, portal Insimilion zorganizował konkurs. Do zgarnięcia jest egzemplarz "Pieśni czasu. Podróży" Iana R. MacLeoda, o której to książce pisałam tutaj. Aby wziąć udział w konkursie, należy w mailu udzielić odpowiedzi na jedno proste pytanko, z którym nie powinien mieć problemu nikt, kto potrafi trochę poguglać.;) Wszystkie informacje i adres, na który należy nadsyłać zgłoszenia, znajdziecie pod tym linkiem:


Wszystkim uczestnikom życzę powodzenia!:)

czwartek, 22 marca 2012

Podróże z pieśnią na... skrzypcach - "Pieśń Czasu. Podróże" Ian R. MacLeod

W serii „Uczta Wyobraźni” często pojawiają się powieści i zbiory opowiadań wydawane w jednym tomie. Myślę, że można by to uznać za swego rodzaju cechę charakterystyczną. Inną cechą charakterystyczną, bardziej „statutową”, jest fakt, że w tej serii ukazuje się fantastyka ambitna, bez względu na podgatunek, do jakiego należy. Może to odstraszać niektórych czytelników, zwłaszcza tych młodszych i mniej doświadczonych. Czy jednak nie na tym polega rozwój, że próbujemy się mierzyć z rzeczami trudniejszymi niż dotychczas?

Jeśli ktoś chciałby zacząć znajomość z „Ucztą Wyobraźni”, a boi się utonięcia w odmętach trudnego i abstrakcyjnego słownictwa science fiction, powinien zacząć od Iana R. MacLeoda. Jego dzieła co prawda nie posiadają wartkiej akcji i są nastawione bardziej na refleksję i piękny język, ale zawsze prezentują coś ciekawego. O ile tej prozy nie da się traktować jako niezobowiązującej, czysto rozrywkowej lektury na jeden wieczór, o tyle jako w miarę łatwo przyswajalną bazę do refleksji już tak. Zwłaszcza że trudno rozgraniczyć, kiedy pisana jest fantastyka naukowa, a kiedy fantasy. Szczególnie w opowiadaniach.

Jak już wyżej wspominałam, „Pieśń Czasu. Podróże” to tak naprawdę dwa w jednym: powieść oraz zbiór opowiadań. Zajmijmy się najpierw „Podróżami”, czyli zbiorem właśnie.

Patrząc na teksty zebrane w „Podróżach”, można dojść do wniosku, że MacLeod najbardziej ceni sobie wszelkiego rodzaju historie alternatywne, podszyte magią lub nie. Wdzięk i subtelność, z jakimi tworzy wydarzenia, które nigdy nie mogły mieć miejsca (albo właśnie mogły, wedle teorii, że każdy wariant historii miał już miejsce gdzie indziej), jest wręcz zadziwiający. Pisarz nie dąży, niczym większość autorów, do jak najbardziej spektakularnego opisania różnic czy momentu zwrotnego, kiedy historia „oddzieliła się” od naszej własnej. Woli po kawałeczku, z wyczuciem, odsłaniać przed nami świat zmieniony, widziany najczęściej oczyma jednostki, która z jednej strony nie jest postacią najważniejszą dla ogółu, a z drugiej w pewnym sensie kluczową. Tak jest w „Buncie Anglików”, gdzie mamy możliwość obejrzenia powstania narodowowyzwoleńczego w Anglii wchłoniętej przez Imperium Mongołów. Tak jest też w „Dywanie z hobów” – najlepszym, moim zdaniem, opowiadaniu ze zbioru – choć tu historia zmieniła się już u zarania ludzkości i w króciutkim „Zwieńczeniu”. Zaś w „Drugiej podróży króla” mamy niesamowitą wariację na temat tego, co by się stało, gdyby Chrystus nie umarł i nastało nam Królestwo Niebieskie. „Opowieść młynarza” to czysty steampunk, którego tytuł doskonale opisuje treść. Jednocześnie jest to niby-realistyczna baśń o przemijaniu. „Żywioły” są historią nietypowego odkrycia, które mści się na odkrywcy, zaś „Wainwrightowie na wakacjach” to jedyne w zbiorze opowiadanie niefantastyczne. Na koniec warto wspomnieć o dwóch króciutkich tekstach: „Dbaj o siebie” odebrałam jako miniaturową humoreskę, natomiast „O spotkaniu z innymi wyspami” sprawiło mi ogromne trudności. Niemniej, wszystkie opowiadania trzymają bardzo wysoki poziom i stanowią świetną rozgrzewkę przed przejściem do powieści.

„Pieśń czasu” również dotyczy historii poniekąd alternatywnej. Poniekąd, bo dotyczy stosunkowo niedalekiej przyszłości. Rozpoczyna się w momencie, kiedy stojąca już nad grobem sławna skrzypaczka znajduje na plaży poranionego, młodego mężczyznę. Nie pamięta on, kim jest, skąd pochodzi, ani nawet jak się nazywa – więc dostaje imię Adam. Kobieta zatrzymuje go w domu, w tym czasie opowiadając historię swojego życia, nie wiadomo, czy bardziej Adamowi, sobie, czy czytelnikom.

„Pieśń czasu” jest niesamowitą opowieścią o muzyce, o trudzie bycia geniuszem, trudzie życia z geniuszem i strachu przed umieraniem. Mimo iż w trakcie stuletniego życia Roushany miało miejsce wiele katastrof o światowej skali, nie uświadczymy tu nieoczekiwanych zwrotów akcji rodem z opowieści o Jamesie Bondzie. Przecież wspomnienia zawsze koncentrują się na osobie wspominającej, a nie na sytuacji światowej gospodarki czy polityki, prawda? Jednak jeśli szukamy czegoś więcej, to na pewno to znajdziemy, opisane językiem niezwykle poetycznym, miejscami wręcz lirycznie. Zwłaszcza jeśli chodzi o muzykę – jej miłośnicy powinni być zachwyceni.

Trudno mi podsumować tę książkę. Nie jest przeznaczona z pewnością dla tych czytelników, którzy gonią tylko za wartką akcją, scenami walk czy innymi tego typu fajerwerkami. Nie jest to też książka do odmóżdżania. Poleciłabym ją osobom, które szukają na fantastycznym poletku czegoś ambitniejszego, a jednocześnie niestanowiącego problemu w odbiorze. Ale najbardziej powinna przypaść do gustu czytelnikom chcącym po prostu poszerzyć horyzonty, niezależnie od tego, czy są fanami fantastyki, czy nie.

 Recenzja dla portalu Insimilion.


Tytuł: Pieśń Czasu. Podróże
Autor: Ian R. MacLeod
Tytuł oryginalny: Song of Time; Journeys
Tłumacz: Grzegorz Komerski
Wydawnictwo: Mag
Rok: 2011
Stron: 482

sobota, 17 marca 2012

Top 10: ulubione wydawnictwa

Top 10 to akcja, przy okazji której raz w tygodniu na blogu pojawiają się różnego rodzaju rankingi, dzięki którym czytelnicy mogą poznać bliżej blogera, jego zainteresowania i gusta. Jeżeli chcesz dołączyć do akcji - w każdy piątek wypatruj nowego tematu na dany tydzień u Kreatywy.

Dziś przyszła pora na... Dziesięć ulubionych wydawnictw!

Zaznaczam, że kolejność wydawnictw umieszczonych w tej notce jest przypadkowa, a powody umieszczenia na liście w  czysto subiektywne.;)

Prószyński i s-ka - lubię ich głównie za wydawanie ciekawej fantastyki, w szczególności Pratchetta. Książki z innych gatunków również trafiają się całkiem ciekawe, chociaż teraz jakby rzadziej, niż kiedyś. Na koniec dodam tak na marginesie, że świetnie się z tym wydawnictwem współpracuje.:)

W.A.B. - wydawnictwo które uwielbiam za wspaniałe serie. Mają ich wiele, ale dla mnie absolutnym faworytem jest Biosfera, dalej Seria z miotłą i Archipelagi. Dodatkowo książki są zawsze bardzo solidnie wydane, nierzadko szyte i w twardej oprawie. Tylko postawić na półce i podziwiać.;)

Mag - za fenomenalną Ucztę Wyobraźni - wspaniałe książki w pięknych, twardych oprawach. Ale także za wydawanie swego czasu klasyki fantasy (Kay, Le Guin).

Rebis - to jest wydawnictwo, które wydaje wszystkie moje obecnie ulubione cykle fantasy. Zaczynam nabierać przekonania, że mogę w ciemno brać wszystko, co wypuszczają.

Solaris - trochę z patriotyzmu lokalnego.;) Ale poza tym wydają bardzo dobrą fantastykę (głównie najwyższej klasy SF, ale i miłośnicy bardziej magicznych historii nie mogą narzekać na ofertę). Jedyną wadą jest cena i fakt, że książki często są zbyt sztywno klejone...

Wydawnictwo Literackie - poza tym, że wydają jednego z moich ulubionych autorów, to zawsze robią to solidnie. Poza tym często wypuszczą coś z literatury głównonurtowej, co trafia w moje specyficzne gusta.;)

Powergraph - za świetnie wydawaną fantastykę i szacunek dla czytelnika (objawiający się m.in. w jakości wydania, ale także w dość przystępnej, w porównaniu z jakością, cenie).

Świat Książki - za wydawanie ciekawych, zagranicznych powieści głównonurtowych.

Muza - za przecudnej urody wydanie "Władcy Pierścieni".^^ Ogólnie za solidne wydania ciekawej prozy, również tej popularnonaukowej.

Albatros - za Pullmana, za Kinga, za Musso... No, może tylko za Cobena i Sparksa nie.^^

środa, 14 marca 2012

Wampir mi zepsuł... - "Królestwo czarnego łabędzia" Lee Carol

Książkę pożyczyła mi Aria. Dzięki!:)

Na temat „Królestwa czarnego łabędzia” zdarzało mi się czytać opinie różne. Był to może jeden z bodźców, który pchnął mnie do przeczytania tej książki – chęć przekonania się na własnej skórze, o co właściwie chodzi. Nie miałam zbyt dużych oczekiwań, ot, coś lekkiego na długi wieczór, być może z wątkami paranormalno-romansowymi (chociaż po przeczytaniu notki na okładce, gdzie książkę określano jako urban fantasy, miałam nadzieję na jak najmniej tych kwiatków). Czy się zawiodłam? Cóż… i tak, i nie.

Fabuła książki jest raczej mało nowatorska: oto nagle młoda kobieta imieniem Garet dowiaduje się, że świat wcale nie jest taki zwyczajny, jak jej się wydawało, a wróżkę można znaleźć pod każdym listkiem. A dowiaduje się tego, gdyż pewien pan zleca jej otwarcie srebrnej szkatułki, która okazuje się w niepowołanych rękach puszką Pandory po liftingu. Panna zaś musi przejść przyśpieszony kurs wiedzy, jaką każdy Wybraniec (czy tam Strażnica) posiadać powinien. A niedługo na horyzoncie zamajaczy jedyna i prawdziwa miłość…

Garet zajmuje się wyrobem biżuterii, ale ponieważ jej ojciec jest właścicielem galerii sztuki, od maleńkości obracała się w środowisku artystów. Sposób, w jaki opisano rolę artysty i sztuki w świecie (a sporo o tym jest) uznaję za najmocniejsza stronę książki. Osobiście bardzo mi się podobał zarówno pomysł poruszenia takiego tematu, jak i sposób wykonania. Co prawda nie każdy musi podzielać moje zainteresowanie, ale myślę, że nawet w takim wypadku coś w środku zostanie. W zamian za to mogłabym autorom (bo Lee Carroll to tylko pseudonim) wiele wybaczyć, ale jednego nie potrafię.

Gdzieś około strony setnej pojawia się wampir. Co prawda nie sparkli w słońcu i nie wysysa zwierzątek (chwała autorom za dość tradycyjne podejście do tematu), ale z miejsca zostaje największym ciachem odcinka i jedyną, prawdziwą miłością głównej bohaterki. I więź ich łączy nierozerwalna, a namacalna. I on wie, że jest potworem (całe szczęście, emowywody w tym temacie zostały czytelnikom oszczędzone), ale nie może się od niej odczepić. Ona wie, że w jego ustach wyrażenie „schrupałbym cię” brzmi dość dwuznacznie, ale ciągle go przywołuje. Ale wiecie, co jest najgorsze? Najgorsze jest to, że od chwili pojawienia się wampirka panna Garet całkowicie zrezygnowała z samodzielnego myślenia. Co wpakuje się w kłopoty, to wystarczy, że myślą, mową bądź uczynkiem wezwie swojego kochasia, a ten uratuje jej zgrabny tyłeczek z każdej opresji. Nuuuuuda.

Gdyby nie ta rysa, książka byłaby istotnie zgrabnym, niewymagającym czytadłem. Szkolenie Garet wypadło całkiem fajnie, mimo nieustannie towarzyszącego mi przekonania, że to wszystko jej coś za łatwo przychodzi i migającej w głowie lampki przeciwmarysuistycznej. Jednak wampir przeważył. Może jestem uprzedzona, ale nie potrafię strawić książki, w której bohaterka duży się w wampirze. Jeśli jednak ktoś potrafi i poszukuje rozrywki na jeden wieczór, polecam „Królestwo czarnego łabędzia”.

Tytuł: Królestwo czarnego łabędzia
Autor: Lee Carol (właśc. Carol Goodman i Lee Slonymsky)
Tytuł oryginalny:  Black Swan Rising
Tłumacz: Alina Siewior-Kuś
Cykl: Królestwo czarnego łabędzia
Wydawnictwo: Prószyński i s-ka
Rok: 2010
Stron: 398

poniedziałek, 12 marca 2012

Stosik marcowy...

...czyli wszystko to, co pojawiło się u mnie od ostatniego razu, a o czym jeszcze nie wspominałam. Kilka książek jeszcze pewnie dojdzie, ale najwyżej pochwalę się nimi w kwietniu.;)


Od dołu:
1. "Smok Griaule" Lucius Shepard - jak mogłabym się oprzeć książce, która ma smoka w tytule? W dodatku Uczta Wyobraźni to wyznacznik wysokiej jakości, a i Sapkowski dobrze o tym smoku pisał.;) Do recenzji od portalu Insimilion.
2. "Infoszok" David Louis Edelman - również od Insimilionu.
3. "Nieśmiertelność zabije nas wszystkich" Drew Magary - od wydawnictwa Prószyński i s-ka.
4. "Epic" Conor Kostick - mam spore oczekiwania względem tej książki (oczywiście, jak na powieść młodzieżową). Mam nadzieję, że się nie zawiodę. Od portalu Unreal Fantasy.
5. "Corvus. Życie wśród ptaków" Esther Woolfson - uwielbiam tę serię.^^ Również od Unreala.
6. "Senność" Wojciech Kuczok - z DKK. Z serią "Archipelagi" miałam styczność raz jak dotąd, ale było to całkiem udane doświadczenie. Zobaczymy, jak będzie tym razem - tytuł doskonale odpowiada mojemu obecnemu stanowi, więc jestem dobrej myśli.;)
7. "Kiki van Beethoven" Eric-Emmanuel Schmitt - dawno nic tego pana nie czytałam, a że stało w bibliotece...;)

środa, 7 marca 2012

Neil Gaiman dla młodzieży - "Księga cmentarna" Neil Gaiman

Książeczkę pożyczyła mi Aria. Dziękuję!:)

Gaiman, to jeden z pisarzy, których lubię. Nie hołubię, nie stawiam ołtarzyków, nie jestem fanką – ale właśnie lubię. Oznacza to, że niektóre jego książki mnie zachwycają, ale większość po prostu dobrze mi się czyta. Paradoksalnie, zachwycają mnie raczej takie, nad którymi krytycy jakoś szczególnie się nie rozpływają i książki dla młodzieży. Chyba się uwsteczniam.

Osobiście nie przyszłoby mi do głowy, żeby umieścić akcję na cmentarzu, ale to pewnie dlatego, że nie jestem pisarzem. Gdybym była Neilem Gaimanem, pewnie któregoś dnia pomyślałabym sobie „Hm, a co by było, gdyby żywe dziecko mieszkało na cmentarzu? I wychowywałyby je duchy?”. Oczywiście to dopiero początek, bo duchy, nawet gdyby mogły opuszczać cmentarz, to raczej nie byłyby w stanie małego karmić. Pozostawały też inne, nie mniej ważne kwestie, typu „Czemu dzieciak plącze się wśród nagrobków?” i „Gdzie, do diabła, są jego rodzice?”. Po znalezieniu odpowiedzi na te palące kwestie, powstała „Księga cmentarna”: opowieść o Nikcie Owensie, chłopcu, który w wieku półtora roku trafił na porzucony cmentarz i został adoptowany przez martwe od dwustu lat małżeństwo. I którego wciąż szuka morderca imieniem Jack.

Od dawna mam wrażenie, że częściej trafiam na dobrą fantastykę młodzieżową, niż dla dorosłych. „Księga cmentarna” tylko potwierdza tę regułę. Gaiman zawarł w niej cały surrealistyczno-gotycki klimat, tak charakterystyczny dla jego twórczości. Taki rodzaj surrealizmu lubię: tak kokietuje czytelnika, aby ten każdą, największą nawet dziwność przyjmuje jako coś zupełnie naturalnego. Na dodatek robi to całkiem szczerze, bo czytelnik nie odnosi wrażenia, że jest robiony w balona. Sami powiedzcie, czy gdyby ktoś zapeniał was, że rozwalająca się gotycka kaplica na starym mogilniku jest najbezpieczniejszym miejscem na wychowanie małego chłopca, nie popukalibyście się w czoło? A Gaiman potrafi sprawić, że jeszcze przyklaśniemy temu pomysłowi z entuzjazmem.

Ciekawam bardzo, czy pisarz ten jest zdolny do napisania jakiegoś wielkiego cyklu. Bo po pojedynczych jego książkach, mimo że są świetne (a może właśnie dlatego) pozostaje niedosyt. Zawsze są jakieś niedopowiedzenia, półsłówka, tajemnice i prosta ciekawość, co było dalej. Może kiedyś się doczekam. A tymczasem czytam to, co jest – co i Wam, drodzy czytelnicy, zalecam (a „Księgę cmentarną” koniecznie każdemu, kto czuje się źle na cmentarzach. Niezależnie od wieku). 

Tytuł: Księga cmentarna
Autor: Neil Gaiman
Tytuł oryginalny: The Graveyard Book
Tłumacz: Paulina Braiter
Wydawnictwo: Mag
Rok: 2008
Stron: 285

poniedziałek, 5 marca 2012

To NIE JEST kolejny zwykły paranormal... - "Ciepłe ciała" Isaac Marion

W zasadzie nie czytuję romansów paranormalnych. Nie lubię ckliwości, schematyczności i cudowności głównych bohaterów, którymi mnie raczą książki tego typu. Niemniej jednak ciągle wierzę, że coś wartościowego, nawet w tym gatunku, da się znaleźć. Kiedy przeczytałam, że w Ciepłych ciałach Isaaca Mariona mowa jest o zombie, zaciekawiło mnie to. W przeciwieństwie do wampirów, zombiaki są pozbawione pewnej tajemniczości, jak też jakiegokolwiek ładunku erotyzmu czy romantyzmu (nie oszukujmy się: fizycznej urody również, nawet tej mrocznej i demonicznej). Nie wystarczy ich posypać brokatem, aby zamieniły się w bożyszcza nastolatek. Toteż, niezrażona rekomendacją pani Meyer na okładce, postanowiłam przeczytać. Lekturę zakończyłam kompletnie zaskoczona.

by Moreni
R jest zombie takim, jakie znamy z filmów — włóczą się po postapokaliptycznych dekoracjach i od czasu do czasu wyją „móóóózggggg…”. Jest też narratorem, bo jak się okazuje, filmy pokazują nam tylko część prawdy. R nie pamięta swojego imienia ani niczego z czasów, kiedy żył. Wraz z innymi sobie podobnymi prowadzi dość żałosną egzystencję na opuszczonym lotnisku, gdzie Martwi snują się, czasem próbują rozmawiać, ale generalnie coraz więcej zapominają i coraz bardziej się rozkładają. Ożywiają się tylko w jednej sytuacji — kiedy ruszają na polowanie. I tu nie wystarczy jakieś niewinne zwierzątko albo zagrożony gatunek, aby zaspokoić głód. Potrzebne jest ludzkie mięso. Żywe. A jeszcze lepiej mózg — tylko wtedy można poczuć wspomnienia, mniejsza o to, że cudze. 

Podczas jednej z takich wypraw R poznaje Julie. „Poznaje” być może nie jest najszczęśliwszym słowem — po prostu nie pozwala jednemu ze swoich kompanów rozszarpać jej gardło, a potem zabiera na lotnisko, do swojej kryjówki. Nikt wcześniej nie zrobił czegoś takiego. Czy to miłość wstrząsnęła martwym sercem, czy tylko wspomnienia wcześniejszej ofiary wpłynęły na zombie?

Zamiarem autora było stworzenie czegoś więcej, niż tylko kolejnego, nastolatkowego czytadła o miłości. Śmiem twierdzić, że mu się udało. Już sam świat zombie (które wcale nie są takie bezmyślne; z myśleniem u nich całkiem dobrze, cóż z tego, skoro martwe ciała nie radzą sobie z artykulacją słów) jest zaprzeczeniem wszystkich mniej lub bardziej cukierkowych nieumarłych, którzy są ikonami paranormal romance. Mamy więc brzydki świat zniszczony przez nieznane katastrofy. Mamy bardzo naturalistyczne opisy zarówno rozkładu zombie, jak i ich makabrycznych polowań. Mamy przejmujący smutek takiej pseudoegzystencji. Autor nie epatuje obrzydliwością nadmiernie, ot tyle, ile jest niezbędnym do pokazania prawdziwego oblicza jego świata. Ale to i tak sporo.

Muszę przyznać, że miałam spore trudności z określeniem grupy, do której kierowana jest ta książka. To opowieść o mocy młodych ludzi, którzy jako jedni z nielicznych mają siłę i chęć, aby wychodzić poza znane schematy. Nie mówi jednak o dojrzewaniu, a raczej o odnajdowaniu siebie i życiu w zgodzie z tym, co się odnalazło. Jest tu konflikt pokoleń, starcie zmiany ze schematem, ale to wszystko jest bardziej uniwersalne, niż w typowych powieściach młodzieżowych. Jest też analogia do największej i najbardziej znanej historii miłosnej na świecie (spójrzcie na imiona głównych bohaterów — nie muszę mówić której, prawda?), ale paradoksalnie, nie sama miłość jest tu ważna, ale, tak jak i u Mistrza, raczej przesłanie, jakie ze sobą niesie.

Pochylmy się na momencik nad bohaterami. Julie pochodzi z Twierdzy, jednej z nielicznych enklaw, w których ludzie schowali się przed zagładą. I jakkolwiek dziewczę jest postacią bardzo ciekawą, a Twierdzę zamieszkują też inne, mniej lub bardziej archetypiczne postacie (ojciec Julie — generał Grigio, jej przyjaciółka Nora, w pewnym sensie także Perry — były chłopak Julie), jakkolwiek stosunki między nimi są skomplikowane i trudne (na miarę tekstu dość krótkiego i łatwego w odbiorze), bardziej interesujący jest sposób, w jaki Marion podszedł do kwestii zombie. Oczywiście odpowiednia ilość zawołań „móóóózggggg…” musi wystąpić, ale Martwi zostali tutaj potraktowani jak ludzie. Obcy i niebezpieczni, ale jednak ludzie, którzy poza polowaniem na Żywych czymś jednak się zajmują. To rzadkie podejście wśród twórców (osobiście z czymś podobnym spotkałam się tylko u Pratchetta — ale tam nie ukazano obcości nieumarłych — oraz w serii gier Fallout, ale tamtejsze zombie były „podrabiane”), więc każdy jego przejaw powinien zwracać uwagę. Szczególnie, jeśli jest dobrze zrealizowany, jak w Ciepłych ciałach na przykład.

Słów kilka o stronie technicznej wydania. Okładka może nie powala, ale klimatem współgra z treścią. Czcionka jest duża i wygodna, zaś korekta sprawiła się świetnie, bo poza jedną czy dwoma literówkami nie znalazłam błędów. Pomysł autora, aby swoją opowieść o żywych trupach zilustrować rycinami z podręcznika do anatomii jest dla mnie totalnym hitem — niesamowicie podkreśla klimat.

Ciepłe ciała Isaaca Mariona to dowód, potwierdzający dwie tezy. Pierwsza: debiutancka powieść może się okazać świetną literaturą. Druga: w gatunku paranormal romance da się jeszcze powiedzieć coś nowego, wystarczy tylko sięgnąć trochę dalej, poza szkolne mury otaczające szarą myszkę zakochaną w seksownym i niebezpiecznym herosie (względnie wampirze, aniele, czarodzieju, cokolwiek). Inna rzecz, czy to wtedy ciągle jeszcze będzie paranormal romance. W każdym razie, oby więcej takich debiutów. Polecam absolutnie wszystkim. 

Recenzja dla portalu Unreal Fantasy.

Tytuł: Ciepłe ciała
Autor: Isaac Marion
Tytuł oryginalny: Warm Bodies
Tłumacz: Martyna Plisenko
Wydawnictwo: Replika
Rok: 2011
Stron: 308

sobota, 3 marca 2012

Subiektywne prasowanie #3 - "Nowa Fantastyka" 03/2012

Marcowy numer Nowej Fantastyki nie ma tematu przewodniego. Artykuły są dobrane wyjątkowo eklektycznie, co w sumie wychodzi na dobre, bo każdy powinien coś dla siebie znaleźć. A z okładki spogląda na nas uciekający przed dwoma nieprzyjemnymi bestiami John Carter. Dla mnie bomba, od miesiąca czekam na premierę, a tu redakcja postanowiła mi podsunąć artykuł o tym nieznanym w Polsce, choć kanonicznym bohaterze.

Ale może po kolei. Zanim przejdziemy do tematu z okładki, mamy jeszcze felietony. Po standardowych tekstach wprowadzających i zapowiedziach na marzec, mamy felieton Jakuba Ćwieka, który można uznać za dalekie echo afery z ACTA. Autor co prawda Ameryki nie odkrywa, ale porusza dość ważne kwestie, a wizja tytułowej „Gry w krzesełka” bardzo przypadła mi do gustu. Wokół podobnej tematyki krąży felieton Rafała Kosika, tyle, że autor wziął sobie najwyraźniej za cel uświadomienie czytelnikom, że prawa autorskie są potrzebne. Mnie przekonywać nie musi, ale przyznam, że robi to bardzo rzeczowo (tylko przykład ze spontanicznym kopiowaniem kufla piwa, jako rzeczą absurdalną, trochę nietrafiony – drukarki3D są coraz tańsze i pewnie za kilka lat każdy będzie mógł sobie wydrukować idealną kopię ulubionego bibelotu). Jak już od felietonów zaczęłam, to może dokończę. „Urodzeni, by być złymi” Petera Wattsa porusza ciekawy temat – dlaczego naukowcy piszą przeważnie bardzo drętwą fantastykę, skoro logicznym wydaje się, że SF powinno im wybitnie wychodzić. Tekst jest częścią większej całości (coś jakby podcykl) i już się nie mogę doczekać kolejnych. Łukasz Orbitowski również zajmuje się ciekawym tematem: co tworzy w twórcy, bo przecież niekoniecznie jego świadomy byt. Rozważania zainspirowane były filmem „Nagi lunch”.

Artykuły w marcowym numerze również wypadają ciekawie. Pierwszy to „Fantastyka, kobieca przygoda” i jak łatwo się domyślić, traktuje o polskich paniach piszących fantastykę. A że same opisy pań byłyby raczej suchawe, autorka okrasza je obficie sporami z teorii literatury rodem, dotyczącymi zagadnienia, czy istnieje coś takiego, jak literatura kobieca, a jeśli tak, to co to jest. Te rozważania są może nawet ciekawsze od samych piszących pań. Potem przechodzimy do sekcji filmowej, gdzie dostajemy słowo o Tarsemie (właściwe nazwisko to Tarsem Dhandwar Slngh) – wybitnym, choć ekscentrycznym reżyserze. Widzom znany jest z „Celi” czy „Magii uczuć” („The fall”), a ostatnio z filmu „Immortals”. Żeby zgrabnie połączyć temat filmowy z literackim, jest też okładkowy artykuł o Johnie Carterze. Nie dotyczy on filmu, a genezy książki, czyli kto Johna wymyślił, kim John jest i gdzie w bibliotece można go znaleźć. Najciekawszy jednak jest opis perypetii, przez jakie przechodziła książka, zanim, w bez mała 70 lat po pierwszych przymiarkach, udało się ją zekranizować. W cyklu „Lamus” zaś mamy kolejnego zakurzonego autora, którego można by określić mianem piszącego fantastykę, mianowicie Aleksandra Junoszę-Olszakowskiego. A jakby w zestawie, artykuł na temat popularnej ostatnio fantastyki historycznej. Chociaż osobiście za takową nie przepadam, tekst wydał mi się ciekawy – zwłaszcza, że autor celnie wytyka przywary magicznych huzarów czy alternatywnych krzyżaków. Na koniec wspomnę jeszcze o cyklu rad dla piszących: w tym miesiącu omawiany jest punkt widzenia (czyli narracja). Ciekawe uwagi ma pan Sullivan.

Teraz słów kilka o opowiadaniach. Mamy ich sześć, w tym cztery polskie. „Najlepszy hycel w mieście” Tomasza Przewoźnika pokazuje nam ciekawy świat, w którym hycle zajmują się odłowem modyfikowanych genetycznie, zdziczałych psów. Niemniej, tekst sporo traci przez to, że autor zbyt słabo zarysował emocjonalność bohatera, co jest kluczowe dla uzyskania odpowiedniej mocy pointy. „Lilka” Radosława Raka jest za to opowieścią leżącą gdzieś pomiędzy fantasy a horrorem i zasługuje na miano najlepszego polskiego opowiadania numeru. W „Legendzie” Tomasza Kaczmarka dostajemy opis całkiem intrygującego (o ile to dobre słowo) psychopaty, problem w tym, że niewiele dostajemy poza tym. „Całą prawdę o Amgleterre” czytało mi się całkiem miło, ale ponieważ historia Związku Radzieckiego nie leży w kręgu moich zainteresowań, mam wrażenie, że coś mi umknęło. „Księga Feniksa (Fragment większej księgi)” Nnedi Okorafor jest moim skromnym zdaniem najlepszym opowiadaniem numeru. Niby to krótka historia pensjonarki domu dla eksperymentów genetyczno-wojskowych, ale siłę wyrazu ma porażającą. W „Magii” Leonid Kaganow w interesujący sposób zmieszał rzucanie uroków z technologią, a to wszystko w postapokaliptycznym świecie. Tekst ze wszech miar godny polecenia.

Poza tym na czytelników czekają jeszcze recenzje z wszelkich dziedzin popkultur oraz konkursy. Warto zajrzeć.

czwartek, 1 marca 2012

Podsumowanie ankiety styczniowej i kilka kwiatków z wyszukiwarki

Tym razem w ankiecie wzięło udział 20 osób, a że można było zagłosować na więcej niż jedną książkę, łącznie oddano 28 głosów. Dziękuję wszystkim za udział i zabieram się do ogłoszenia wyników:

1. "Grillbar Galaktyka" Maja Lidia Kossakowska - 40% (8 głosów)
2. "Dzieci Demonów" J. M. McDermott - 35% (7 głosów)
3. "Strach mędrca" tom 1 Patrick Rothfu - 20% (4 głosy)

A teraz, malejąco, wszystkie książki, którym nie udało się dostać na podium:

"Tae ekkejr!" Eleonora Ratkiewicz
"Magia krwi" Anthony Husso
"Kupiliśmy Zoo" Benjamin Mee
"Inny wiatr" Ursula K. Le Guin
"Excentrycy" Włodzimierz Kowalewski

W sumie nie jestem zaskoczona wynikami i z grubsza pokrywają się z moimi typami najlepszych książek (niską pozycję Le Guin tłumaczę sobie tym, że wszyscy już dawno czytali). Szkoda tylko, że nikt nie zagłosował na "Excentryków": - to naprawdę świetna książka.

A na koniec kilka kwiatków z wyszukiwarki. Nie są może tak spektakularne, jak ostatnio, ale coś tam się udało znaleźć.;)
karmazynowy tytan - galeria zdjęć - nie wiem, jak wam, ale mi się to kojarzy z jakąś obcą planetą...
erotyczne opowiadania szkolne - ekhem...
charles erick yaoi - od tego to się chyba nigdy nie odczepię.;)
baranek smoka - to chyba tylko w charakterze kolacji?
nomad stepowy - nie znam żadnego.
smoki prehistoryczne - to chyba dinozaury były?
sala gimnastyczna - to nie u mnie. Radzę poszukać w najbliższej szkole.
cuchnie krowim łajnem muzyka krol gor - tutaj naprawdę nie wiem, co powiedzieć...
bursztynu prasowanego fabryka - nie mam takiej, ale wolę bursztyn jubilerski, naturalny;)